Tytuł oryginalny: A ship made of paper
Tłumaczenie: Agata Karolak
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 2004
Liczba stron: 384
Scott Spencer dwukrotnie otrzymał nominację do National Book Award, w 2003 roku właśnie za "Statek z papieru". Czy każda książka, którą nominowano lub nagrodzono jest warta uwagi? Niejednokrotnie już przekonałam się, że nie. Jak było tym razem? Czy bardzo symboliczna, ale jednocześnie okropna okładka zostanie przyćmiona treścią? Zapraszam na moje wrażenia.
Głównym bohaterem powieści jest Daniel Emmerson, który mimo tego, że jest zdolnym prawnikiem to musi wraz z rodziną wyjechać do Leyden, swojej rodzinnej miejscowości, położonej sto sześćdziesiąt kilometrów na północ od Nowego Jorku. Podejmując się bowiem obrony czarnego dealera narkotyków nie wiedział, że kiedy przegra sprawę zostanie zrzucony ze schodów i będzie drżał o bezpieczeństwo swojej partnerki i jej córeczki. Teraz prowadzi kancelarię na prowincji, zatrudnia asystentkę i wiedzie z pozoru normalne życie. Odwiedzają go rodzice, którzy zamierzają zmienić testament i swój majątek przepisać na Ośrodek Ptaków Drapieżnych. Czy Daniel ma im to za złe?
Jest jednak pewien impuls, który z każdym dniem coraz bardziej wdziera się w uporządkowane życie prawnika i stawia je do góry nogami niszcząc przy okazji wiele wokoło. Mężczyzna odwożąc do przedszkola Ruby, córeczkę swojej partnerki Kate, spotyka się z Iris, matką Nelsona, który chodzi z Ruby do grupy. Dzieci bardzo się lubią i staje się to powodem coraz częstszych kontaktów Daniela z Iris. Jednak on jest w związku i jest biały a Iris jest mężatką a na dodatek jest czarnoskóra. Jej mąż Hampton jest człowiekiem władczym, lubi stawiać na swoim, nie znosi sprzeciwu czy własnego zdania swojej żony. Z trudem znosi już fakt, że Iris nie mieszka z nim w Nowym Jorku, tylko w Leyden, ponieważ wciąż się uczy i chce tutaj ukończyć cały proces broniąc pracy dyplomowej. Tylko niestety wciąż zmienia jej temat, nie może podjąć wiążącej decyzji o czym chce pisać. Ponadto jest kobietą cichą, uległą i spokojną. Jak to się zatem dzieje, że coraz bardziej ciągnie ją do Daniela? Poszukują chwili, by móc się do siebie zbliżyć. Co wydarzy się pomiędzy nimi? Wszak oboje mają obowiązki, partnerów, dzieci...Jak wygospodarować czas dla siebie...?
Z pomocą przychodzi im październikowa śnieżyca, która "więzi" Daniela i Ruby w domu Iris odcinając jednocześnie od prądu i wody oraz zasypując drogi. Czy będą w stanie się sobie oprzeć? Czy wykorzystają ten czas na poznanie swoich ciał i sprawdzenie czy dotychczasowe przyciąganie wciąż jest tak silne?
Po przeczytaniu opisu sądziłam, że książka skupi się raczej na przegranej sprawie Daniela w Nowym Jorku a jego wyjazd na prowincję będzie następstwem tego wydarzenia. Jednak jest dokładnie odwrotnie. Uczestniczymy w obecnej codzienności Daniela a jego przeszłość jest jedynie wspomniana.
Książka podejmuje ważne tematy jak kryzys w związku czy małżeństwie, zdrada, romans, uprzedzenia rasowe, trudności z wychowaniem dzieci i utrzymanie ich z dala od spraw dorosłych, małomiasteczkowość czy problem z czarnoskórymi uciekinierami z poprawczaka. Ale lektura nie porwała mnie... Mam wrażenie, że książki z czerwonymi okładkami nie potrafią wejść we właściwą interakcję z moim gustem czytelniczym, choć kolor nie ma tu oczywiście znaczenia, ale nie bez znaczenia pozostają moje obserwacje.
Daniel jest bezpłciowy, nie jest sobą, wciąż udaje kogoś kim nie jest, byle zyskać w oczach innych. Wciąż kłamie w swoich wypowiedziach, by zostać lepiej odebranym, by się przypodobać. Szczególnie jest to widoczne w trakcie rozmów z Iris czy Hamptonem, kiedy bezsensownie im potakuje. Życzy sobie nawet do picia herbatę migdałową, bo taką zauważa na paragonie w domu Iris.
Dopiero teraz mężczyzna zauważa problemy z jakimi zmaga się Kate (nadużywanie alkoholu) a dotychczas było mu to obojętne i nie przeszkadzało mu w codziennym życiu z nią.
Dlaczego uważam, że ta książka jest słaba? Jest po prostu nudna, męcząca i wręcz usypiająca, ponieważ przez kolejne wieczory dosłownie zasypiałam podczas czytania. Nie potrafiłam się wciągnąć w fabułę, wiele fragmentów książki uważam za zbędne i niepotrzebne, sprawiały bowiem, że stron przybywało a kolejne akapity nic nie wnosiły do wydarzeń. Śmiało stwierdzę, że to co autor chciał przekazać mogłabym zmieścić w książce o dwieście stron cieńszej. Sporo jest momentów totalnie bezsensownych, na przykład kiedy Iris mówi o walących się za oknem drzewach a w Danielu potęguje to tylko pragnienie tej kobiety.
Zdarzają się wątki, które autor rozpoczął, ale mam wrażenie, że nie zapomniał dokończyć, bo przecież jeśli w czasie śnieżycy dwunastometrowe drzewo zwaliło się na dom Kate i uszkodziło dach, zerwało rynny, roztrzaskało okna a długa gałąź wdarła się nawet do sypialni wraz z wiatrem i śniegiem to chyba potem bohaterowie powinni się tym zająć a nie przejść do porządku dziennego i zająć swoimi sprawami...?
Dlaczego zatem czytałam do końca? Z trzech powodów, chciałam dowiedzieć się czy Daniel będzie z Iris na przekór wszystkiemu i skoro już się męczyłam to móc napisać o książce słów parę ku przestrodze dla innych oraz by wysłać link do wyzwania Gra w kolory :)
Było też coś co mnie intrygowało... pisane kursywą początki rozdziałów, które sugerowały, że Daniel i Hampton poszukują niejakiej Marie na terenie jednej z posiadłości. Czy Daniel zdradzi swoje uczucia do jego żony? Czy odnajdą Marie? Jak zakończy się ich wspólne przeczesywanie terenu? Nie zdradzę tego, ale to jeden z niewielu momentów, który mnie utwierdzał w przekonaniu, że warto czytać do końca i odkryć jak kończy się ta historia. Czy wszystko co zdarzyło się w Nowym Jorku, zdarzyło się nie bez przyczyny? Czy tak miało się potoczyć życie Daniela i nie tylko? Jak to jest żyć z kimś kogo się nie kocha albo z kimś skazanym na klęskę? Jak czuje się człowiek, który ma przed sobą kogoś kto ma wszystko i jeszcze nie wie, że lada chwila dużo straci? I chyba dzięki temu uznaję, że książka jest słaba a nie całkowitym gniotem...
Książka przeczytana w ramach wyzwań: Gra w kolory II, Pod hasłem, 52 książki