Listopad ze swoimi mgłami, późnym świtem i ogólną melancholią
jest doskonałym czasem na zwolnienie obrotów i celebrowanie codzienności.
Niedziela zaś wydaje się do tego stworzona.
Dla nas niedziela rozpoczyna się śniadaniem, które
niejednokrotnie przeciąga się prawie do południe. Nie inaczej było i dzisiaj.
Szwedzki stół, kawa w dzbanku, herbata , obowiązkowo jajka i jakieś sosy.
Zasiedliśmy w czworo , śmiejąc się i przekomarzając, potem młodsza część
rodziny wróciła jeszcze do pościeli, leniuchować i odpoczywać. Z mężem
siedzieliśmy nadal przy kawie i jabłeczniku. Słuchaliśmy programu Beaty
Pawlikowskiej. Audycja stała się pretekstem do rozmowy o podróżowaniu, o tym,
że lubię czasem pobyć sama ze sobą i nie nudzi mnie 6 godzin samotnej jazdy
rowerem. Wróciły też wspomnienia z sierpniowej eskapady i naszych maratonów.
- Wiesz, lubię jeździć z Marzenką, bo ona potrafi milczeć.- stwierdziłam.
- Niemożliwe.- mąż nie krył zdziwienia, bo żyje w
przekonaniu, że nam to się buzie nie zamykają.
- Naprawdę, czasami jechałyśmy po kilka godzin , zamieniając
ze sobą zaledwie kilka słów. Dopiero na postojach dzieliłyśmy się
spostrzeżeniami. – kontynuowałam- z Czesią jeździ się zupełnie inaczej, ona
rzeczywiście ma potrzebę mówienia.
- Wyobrażam sobie.- mruknął mąż, przypominając sobie
wszystkie nasze wspólne posiłki, w czasie których więcej jest rozmów niż
jedzenia.
Rozmowa dalej toczyła się w tym klimacie. Jednocześnie
przygotowywałam kolejne zestawy prezentowe- butelki i pudełka ozdabiane metodą
decoupage. W butelki wlejemy domowe wino, w pudełeczkach pojawią się pierniki,
które za kilka dni zacznę piec.
Wreszcie do kuchni zawitała i Chuda, a wtedy mąż dyskretnie
się ulotnił, abyśmy mogły spokojnie oddać się kobiecym pogaduszkom.