To już ostatnie targi książki w tym roku! W sumie zaszalałam i czterokrotnie uczestniczyłam w imprezach książkowych. Tym razem pojechałam do Książnicy Karkonoskiej w Jeleniej Górze.
wtorek, 17 grudnia 2024
Targi Książki Regionalnej w Jeleniej Górze
To już ostatnie targi książki w tym roku! W sumie zaszalałam i czterokrotnie uczestniczyłam w imprezach książkowych. Tym razem pojechałam do Książnicy Karkonoskiej w Jeleniej Górze.
środa, 11 grudnia 2024
Świąteczny kiermasz w Gierczynie
Podobno chcieć, to móc. A nam w Gierczynie chce się coś robić, coś zmieniać. Nawet nie pamiętam, kto jesienią na zebraniu Koła Gospodyń Wiejskich rzucił hasłem: zróbmy kiermasz na mikołajki!
No to zrobiliśmy!
Pierwszy kiermasz świąteczny w Gierczynie
Od pomysłu do realizacji droga daleka i czasem wyboista. Końcówka roku nie sprzyja wzmożonemu wysiłkowi, a jednak im bliżej był termin kiermaszu, tym pomysłów było więcej. I gdy wszystko zostało ustalone... pogoda zrobiła się fatalna. W efekcie musieliśmy szybko zmieniać termin z piątku 6 grudnia na niedzielę 8.
wtorek, 10 grudnia 2024
Targi Dobrej Książki we Wrocławiu
Zauważyliście, że ten rok obfituje u mnie w wydarzenia książkowe? Ostatnio na blogu pojawiają się albo recenzje, albo relacje z targów książki . Sama nie wiem, jak to się stało…
niedziela, 1 grudnia 2024
Targi Książki w Katowicach 2024
Mam niezły poślizg. Planuję już wyjazd na Wrocławskie Targi Książki, a post o mojej wizycie w Katowicach leży i płacze. Coś ostatnio w niedoczasie blogowym żyję.
Ale już się poprawiam.
czwartek, 28 listopada 2024
"Dziewczyna z Konstancina" - recenzja powieści kryminalnej Witolda Horwatha
Nigdy bym się nie podejrzewała o to, że zostanę fanką kryminałów. A wszystko z powodu Ślubnego! Lubię wymieniać się z nim wrażeniami po przeczytanej lekturze i po obejrzanym filmie, a że on należy do fanów sensacji i kryminału, to i ja podczytuje jego lektury.
środa, 20 listopada 2024
Jacek Piekara "Ja, inkwizytor. Miasto Słowa Bożego"
Wstyd się przyznać, ale jakoś nigdy dotąd nie sięgnęłam po powieść Jacka Piekary, choć jego książki co jakiś czas rzucały mi się w oczy. Wreszcie nadszedł czas na zmianę i Gdy na księgarskich półkach pojawiła się powieść „Miasto Słowa Bożego” z serii „Ja, inkwizytor” w końcu poznałam pióro pisarza.
niedziela, 17 listopada 2024
"Mamy kłopot" Anny Król-Bocheńskiej . Mój patronat
Życie nie kończy się po pięćdziesiątce, choć wielu jeszcze się tak wydaje.
W swojej
czytelniczej karierze sięgałam po wiele książek, przy czym w powieściach obyczajowych
zwracam uwagę na postaci osób w moim wieku.
Z tego też powodu powieści Anny Król- Bocheńskiej idealnie trafiają w mój gust czytelniczy.
sobota, 2 listopada 2024
Spontanicznie we Wrocławiu - KLIMT wystawa immersyjna
Nic nie zapowiadało, że jeszcze w październiku zdążę odwiedzić Gui i Małą M. We Wrocławiu. Nawet odmówiłam jedną z współprac na Instagramie, wiedząc, że nie zdążę zrealizować zlecenia. A jednak się udało.
środa, 30 października 2024
Dolny Śląsk w powieści kryminalnej- "Wilki"
Wilki wróciły w Sudety. Poczynają sobie coraz śmielej, pokazując się w okolicznych wioskach i budząc postrach w nieuświadomionych mieszkańcach. I to nie jest fikcja, a fakt. Wybierając się w góry, trzeba mieć świadomość, że są one domem dzikiej zwierzyny. Jednak bać należy się bardziej zdziczałych psów, bo one nie boja się człowieka i potrafią zaatakować oraz (a może przede wszystkim?) ludzi.
sobota, 26 października 2024
Zupa krem z kalafiora i topinamburu
Topinambur czyli słonecznik bulwiasty to jedna z tych dziko rosnących roślin, które nie mają dużych wymagań, a dają nam mnóstwo możliwości wykorzystania w kuchni. Młodych pędów używam jako chipsów po usmażeniu w odrobinie oleju, kwiaty sprawdzają się w surówkach i jako dekoracja moich talerzy z przekąskami. Najchętniej jednak sięgam po bulwy, wykopywane jesienią.
czwartek, 24 października 2024
Spotkanie autorskie w Izerskiej Zagrodzie
Gierczyn jest maleńką wioską z trzystu mieszkańcami. Czasem muszę sobie to przypominać, bo nie przestaje mnie ta moja wieś zaskakiwać. Tak było i kilka tygodni temu, gdy zobaczyłam ogłoszenie na profilu mojej koleżanki. Ewa organizowała spotkanie autorskie debiutantce, która swoją powieść umiejscowiła w Gierczynie.
poniedziałek, 14 października 2024
Max Brooks "Dewolucja"
Lubicie horrory? Mnie zdarza się je czytać, oglądać niekoniecznie. Chociaż kilka dobrych, opartych o psychikę człowieka obejrzałam, w tym cudowną wizualnie "Osadę". A wspominam ją nie bez przyczyny.
niedziela, 13 października 2024
Spontaniczne wędrowanie w Górach Izerskich
Jeszcze rano myślałam, że cały podobny dzień spędzę wyrywając buraki i marchewkę. A potem zadzwoniła koleżanka, z która umawiałam się na górską wycieczkę „po sezonie”. Termin jak widać rozległy, a u mnie w sumie jeszcze sezon trwa. Niemniej rzuciłam wszystko i szczęśliwa, ze obiad zrobiłam wcześniej, zabrałam się do studiowania mapy.
środa, 9 października 2024
Jeleniogórski Jarmark Staroci i Osobliwości 2024
Tak naprawdę to nie planowałam wyjazdu na jarmark. Byliśmy rok temu, wiedziałam więc, jak wygląda. Nie miałam tez potrzeby kupowania czegokolwiek ( no wiadomo, zawsze można kupić filiżankę) Gdy jednak okazało się, że niedzielę mamy wolną po prostu wsiadłam w samochód i pojechałam do Jeleniej Góry.
sobota, 5 października 2024
"Simona Kossak"- czy warto iść do kina?
O tym, że kocham las nie trzeba nikomu przypominać. Tego, że lubię sztukę tez nie. No i że kocham kino też wiecie. To oznacza, że gdy zobaczyłam zapowiedzi filmu biograficznego o „czarnej owcy” w rodzinie Kossaków, czyli Simonie, musiałam wybrać się do kina. A że z okazji Święta Kina film grany był przedpremierowo w Heliosie, więc pojechałam do Jeleniej Góry.
sobota, 28 września 2024
Magiczne jesienne izerskie poranki z kawą
Poranki to moja ulubiona pora dnia. Lubię je bez względu na to, czy jest wiosna, czy lato. Ale to te jesienne są najbardziej magiczne. Wystarczająco długie, by się nimi delektować i zaskakujące na każdym kroku.
Otwierasz oczy, gdy jest jeszcze ciemno. Niebo powoli się przebarwia, ale tak naprawdę do końca nie wiesz, czy czeka Cię spektakularna feeria barw o wschodzie słońca, czy ledwo różowiejący paseczek albo mleczna mgła.
Jedyne, co jest pewne, to kawa.
wtorek, 17 września 2024
Wyciszyć się na izerskich bezdrożach
To był jeden z tych spacerów, gdzie przez pierwsze kilkanaście minut masz konkretny cel, chcesz gdzieś dojść, coś zobaczyć. A potem mózg się wyłącza. Myśli meandrują po zakamarkach, których istnienia się nie spodziewało, płyną niekontrolowane i swobodne, wzrok rejestruje mgliste obrazy, skupiony na miejscu stawiania konkretnego kroku.
wtorek, 10 września 2024
Sok z żuka 2 (Beetlejuice Beetlejuice) czyli 100 % Tima Burtona
poniedziałek, 9 września 2024
Sprintem przez sierpień
Sierpień minął tak szybko, że nawet się nie spostrzegłam. Było parno, gorąco i męcząco. Wyjście spod orzecha na rozgrzane łąki było decyzją heroiczną, stąd czas spędzaliśmy pod hasłem „Uff jak gorąco”.
piątek, 30 sierpnia 2024
Mała M. na Kocich Kamieniach
Góry Izerskie nie przestają mnie zachwycać i zaskakiwać. Tym razem chcę Wam pokazać miejsce, które znalazła Gui, szukając ciekawych skał do wspinaczki. Zapraszam w czeskie Góry Izerskie.
wtorek, 27 sierpnia 2024
"Tomek i Opelele. Droga smoka"
Może to dziwne, ale chyba z sentymentu czasem sięgam po powieści dla młodszych nastolatków. Lubię wiedzieć, co słychać w prozie dla dzieci, a moje wnuczki szybko rosną i niedługo będą już czytały powieści dla dziesięciolatków. Taką powieścią jest „Tomek i Opelele. Droga smoka” Błażeja Kronica.
poniedziałek, 19 sierpnia 2024
"Lisica" Witolda Horwatha - recenzja
Carska Rosja, rewolucja, a potem polskie dwudziestolecie międzywojenne. Ciekawe czasy, a w nich młodziutka Hanna Lubochowska, córka inżyniera, panna wyemancypowana, zadziorna i wścibska, co swoim intelektem przewyższa niejednego policjanta. Tylko kto na początku XX w zatrudni kobietę w policji?
wtorek, 6 sierpnia 2024
Gravmageddon 2024, czyli "no, w piątek to jeszcze nie padało"
Pierwszy sierpniowy weekend już tradycyjnie spędziłam w górach – przejeżdżając rowerem kilkaset kilometrów izerskich i karkonoskich dróg i ścieżek w ramach Gravmageddonu. W Domku pod Orzechem pojawiłam się już z końcem lipca – trochę pojeździłam, sporo się obijałam, zaliczyłam targowisko w Mirsku czy kąpiel w nieczynnej kopalni bazaltu. Obserwowałam wzmożone przygotowania do przyjęcia kilkuset zawodników na gierczyńskim pitstopie przy Domku pod Orzechem. Trochę pomagałam, trochę się obijałam, szykowałam rower i wszystkie niezbędne elementy do startu w piątkowy poranek.
W czwartek wraz z mamą i Krzysiem oraz w towarzystwie nieodłącznej nieoficjalnej maskotki GravOnu, czylipapugi Wołka ruszyliśmy do Szklarskiej Poręby, by odebrać mój pakiet startowy i wysłuchać odprawy technicznej na tarasie hotelu Bornit. Parę powitań, trochę towarzyskich pogawędek, kilka istotnych informacji technicznych, wymiana myśli na temat zapowiadanych warunków pogodowych i powrót do domu, by złapać jeszcze parę godzin snu, przed pobudką o 4:30.
W nocy budzi mnie zapowiadana ulewa bębniąca w blaszany dach domu, słychać też grzmoty. Przewracam się na drugi bok, wzdycham i staram się jeszcze zasnąć. Gdy dzwoni budzik – nadal pada. Że średnią motywacją jem śniadanie, ubieram się. Mam możliwość zmiany terminu startu na sobotę (organizator Mariusz dał ją wszystkim uczestnikom ze względu na bardzo złe warunki pogodowe zapowiadane na piątek), ale wiem, że w moim przypadku to nie ma większego sensu, bo jestem gotowa i nastawiona na piątkowy start. Gdy zbieramy się do pakowania auta deszcz ustaje. I nie pada także na starcie. Kilku zawodników już zgłosiło chęć zmiany terminu, inni dopiero to zrobią, niektórzy zdecydują się na zmianę dystansu na krótszy – ostatecznie w piątek wystartuje o kilkadziesiąt osób mniej niż początkowo było na listach startowych.
Ostatnie przygotowania, jakieś żarty, buziak od Krzysia przed startem i jadę. Nie pada. Trasa wiedzie początkowo do Jakuszyc znaną mi drogą przez Huty. Trochę szkoda było mi podjazdu po singlach, który nie należy do trudnych, a stanowił ciekawe urozmaicenie już na chwilę po starcie. W Jakuszycach na łące dostrzegam fotografa Pawła – jednego z czterech zapewnionych przez organizatora. Trasa wiedzie w stronę Kopalni Stanisław, ale w tym roku mijamy ją niejako bokiem nie mając widoku na dziurę – a szkoda, bo to jeden z najbardziej spektakularnych, w mojej ocenie, widoków w okolicy (wprawdzie w piątek pewnie widać byłoby niewiele – przez mgłę). Stamtąd kierujemy się w dół – i tutaj po raz drugi mijamy wjazd na single, które całkiem lubię – zjazd spod Wysokiego Kamienia singlami wydaje mi się spokojniejszy niż szaleńcza jazda w dół – szczególnie po mokrym. Single zresztą staną się jednym z szeroko dyskutowanych elementów trasy, ale o tym będzie później...
Wypadam na Zakręt Śmierci, chwilę jadę asfaltem, przy zjeździe z którego stoi z aparatem Krzyś. Macham mu i lecę w dół – w stronę Piechowic, Michałowic, a później Przesieki i Przełęczy Karkonoskiej. Tutaj z ulgą przyjmuję rezygnację z singli – te bowiem nastręczały mi sporo trudności. Po drodze, na jednym z podjazdów zdejmuję wiatrówkę. Jest wilgotno, ale to raczej kwestia wjechania w chmury niż regularne opady deszczu. Podjazd pod przełęcz udaje mi się zrobić bez przerw i zsiadania z roweru, mam poczucie, że uczciwie przetrenowana zima procentuje. Mijam licznych zawodników, którzy spacerują pod górę. I doskonale ich rozumiem. Na szczycie ubieram się z powrotem – jest chłodno, mglisto, wieje. Podczas zjazdu do Szpindlerowego Młyna zaczyna padać. Asfalt jest mokry, jadę dość asekuracyjnie, nie ufam takim drogom. Zaczynam mijać się z Michałem i Łukaszem, z którymi będę tasować się przez dłuższy odcinek, niektóre fragmenty trasy pokonamy wspólnie ucinając sobie pogawędki, żartując, narzekając na psującą się pogodę i mordercze podjazdy. Na jednym z bardzo szybkich zjazdów – pokrytych drobnym gładkim żwirem, szerokich i stromych zatrzymuje nas na chwilę interwencja czeskich służb ratowniczych – jeden ze startujących wypadł z drogi, helikopterem zostaje zabrany do szpitala. Tym bardziej uświadamiam sobie w tamtym momencie, że jestem w górach, a one uczą pokory i wymagają jej.
Kawałek dalej spotykamy znów Krzysia – robi zdjęcia na szczycie niefajnego trawiastego podjazdu. Krótkiego, ale stromego – na mokrej trawie podjeżdża się trudno. Mój mąż pomiędzy jednym zdjęciem, a drugim informuje jeszcze, że za chwilę usytuowany jest mały punkt wrocławskiego Bikestage'a dając możliwość uzupełnienia płynów. Docieram na miejsce, zatrzymuję się na chwilę, uzupełniam bidony i ruszam dalej. Krzyś zostaje chwilę dłużej – użycza komuś pompki, robi zdjęcia, żartuje z zawodnikami. Przede mną natomiast podjazd na Dvoraczki. Z zeszłego roku pamiętam kilkukilometrową asfaltową wspinaczkę. Wiem, że trasa Gravmageddonu wiedzie inną drogą, nie znam jej, niemniej – podejrzewam, że może być ciężko. Gdy trafiam na zjazd jestem trochę zaskoczona, a trochę...boję się tego, co mnie czeka, bo skoro jest w dół, to będzie i pod górę. Okazuje się jednak, że dopiero sama końcówka po szutrze, a później betonowych płytach i polbruku jest straszliwa – tam zsiadam z roweru i podprowadzam go na górę. Widoków brak – wszędzie tylko mgła. Przy mnie dwóch zawodników podjeżdża najsztywniejszy kawałek – czyli się da. Ja nie mam jednak zamiaru nawet próbować zjazdu – sprowadzam rower kilkaset metrów w dół – jest mokro, ślisko, nie chciałabym zakończyć imprezy z powodu głupiego błędu na takim zjeździe.
Później zjazd, podjazd, Rokytnice i...ulewa. W przeciągu chwili byłam przemoknięta do suchej nitki, a w butach zaczynało chlupać. Mijałam zawodników pochowanych pod drzewami czy daszkami przydrożnych domów, ale mi niewiele by to już dało – poza wychłodzeniem. Parłam więc konsekwentnie przed siebie. Garmin z dotykowym ekranem zaczął mi wariować od uderzeń dużych kropli, zablokowałam go więc na mapie – mokrymi palcami i tak za wiele bym nie zdziałała. W lesie drodze do punktu w Jakuszycach pożyczyłam swoją pompkę Marcinowi i Łukaszowi. Dopingowana głośno przez Asię, która była na naleśnikach dotarłam do pierwszego pitstopu. Z przepaku wyjęłam zapas jedzenia na kolejny odcinek, dotankowałam wodę. Przy zbiorniku z gorącą wodą uwijał się Bartek startujący w sobotę na krótkim dystansie – wyręczał zawodników w robieniu kawy czy herbaty. Wielu zawodników decydowało się tam na dłuższą przerwę, zjedzenie czegoś, próbę przeczekania deszczu. Przez chwilę rozważałam doubieranie się – miałam w podsiodłówce nogawki, czapkę, komin i bluzę. Wciąż jednak lało i uznałam, że byłoby to bez sensu. Odebrałam swoją pompkę od chłopaków, którzy akurat nadjechali i ruszyłam do Izerki.
Wiało, padało, było nieprzyjemnie. Trasa wiodąca wzdłuż Izery nie jest trudna, ale jazdę uprzykrzał wiatr wiejący w twarz. Przestało jednak padać. Uznałam, że po wyjechaniu z lasu założe na siebie dodatkowe warstwy. Wyjechałam spomiędzy drzew, a moim oczom ukazał się najbardziej absurdalny widok tego maratonu. W wilgotnym wietrze, we mgle, w mokrej trawie sięgającej ud pod drzewkiem na leżaczku pod plażowym parasolem siedział...Krzyś. I robił zdjęcia. Zatrzymałam się na parkingu pod Bukovcem, uzupełniłam garderobę, zamieniłam parę słów z mężem i ruszyłam w dalszą drogę na Smedavę, dalej na zbiornik Josefuv Dul. Jadę znowu z Michałem i Łukaszem, komentujemy wielkość zbiornika i wysokość fal rozbijających się o jego brzegi – wiele naprawdę mocno, więc i fale przypominają te morskie. Miałam nadzieję, że w tej okolicy pogoda będzie już lepsza, ale wciąż jest mglisto, wilgotno i nieprzyjemnie. Zaczyna dokuczać mi kolano, zostaję trochę z tyłu. Na podjazdach o zachyleniu 5-7% jadę jeszcze całkiem sprawnie, ale mocniejsze odcinki odzywają się bólem. Podobnie jak zjazd po granitowych przepustach.
Przejeżdżam przez opłotki Liberca – w zeszłym roku były miejsca, z których widać było iglice na Jested. W tym – skrywa się w gęstej mgle. Niemal przed początkiem wspinaczki spotykam Krzysia – stoi na poboczu z aparatem. Zatrzymuję się przy nim na dłuższą chwilę. Smaruję kolana maścią, jem, piję, przygotowuję się psychicznie. Dogania mnie Marcin i Łukasz, wspólnie podjeżdżamy Jested – rozmawiamy chwilę, wymieniamy się założeniami na przejazd – ich są zdecydowanie ambitniejsze niż moje. Na sam szczyt wjeżdżają szybciej niż ja, gdy docieram na samą górę pytają jeszcze, czy jadę z nimi – wiem, że będę jechać dużo wolniej niż oni o czym uczciwie informuję. Szczyt góry jest tego dnia we mgle – nie widać nic, wieje, jest paskudnie, czym prędzej więc zawracam i ruszam w dół. Podobnie jak rok temu – nie zjeżdżamy asfaltem, a szutrem w lesie. Jest już ciemno, wciąż mglisto, trzeba bardzo uważać. Dołącza do mnie Fabian, którego mijałam podczas podjazdu na górę. Pokonujemy ten fragment razem – na spokojnie dość niespiesznie, dodając sobie animuszu rozmową i żartami. W jednej z mijanych miejscowości znów spotykamy Marcina i Łukasza, Fabian potrzebuje dłuższej przerwy, ja ruszam swoim tempem. Przez chwilę jeszcze udaje mi się utrzymać z chłopakami, ale pamiętam podjazdy, jakie mają się zaraz zacząć – kolana protestują i zsiadam z roweru decydując się na spacer. Nauczona doświadczeniem poprzednich lat wiem, że w moim przypadku lepszym rozwiązaniem jest w takich momentach po prostu konsekwentnie iść, zamiast szarpać się z próbą jazdy. Jest mi źle, chce mi się bardzo spać. Ciemny, mglisty dzień dał mi pod tym kątem mocno do wiwatu.
A później wjeżdżam na szutrową autostradę w stronę Hejnic i z zaskoczeniem odkrywam, że ona wcale nie jest tak z górki, jak to zapamiętałam z zeszłego roku, gdy pokonywałam ten odcinek w towarzystwie trzech innych zawodników. W którymś momencie słyszę ponadto dziwny trzask i tuż za mną na ścieżkę spada spora gałąź. Klnę na głos i przyspieszam. Wiem, że Bilym Potoku będzie czekał Krzyś – zawsze to pretekst do krótkiej przerwy przed czekającą mnie żmudną wspinaczką. Po raz kolejny smaruję kolana, zmieniam baterie w lampkach i ruszam. Droga wije się zakosami, jest ciemno choć oko wykol, słychać tylko szum strumienia, w którym jednak – przeciwnie niż rok temu – nie słyszę rozmów. Staram się pamiętać o jedzeniu i piciu, ale nocą jest to dla mnie zwykle trudniejsze.
Po raz drugi docieram do Smedavy, ruszam w stronę Nowego Mesta. Jeszcze trochę pod górę, trochę niemal po płaskim, a później w dół. Pilnuję śladu, ale i tak przegapiam wjazd na single i muszę wrócić się kilkadziesiąt metrów. Robi się powoli jasno. Nie gaszę lapm, bo na singlach szarówko to jednak za mało, szczególnie, że tych konkretnych singli bardzo nie lubię. Może dlatego, ze są na 250 kilometrze trasy? Być może, gdybym miała je objeżdżone to budziłyby we mnie inne emocje, a tak – nie, nie lubię! Gdy w końcu docieram do parkingu na Zajęczniku odczuwam ulgę. Bo single na Zajęczniku lubię bardzo. Nawet na 250 kilometrze trasy o świecie, po dobie spędzonej już na rowerze. Sprawiają mi one sporo frajdy, pokonuję je więc dość płynnie. Wypadam na asfalt w Krobicy, lecę na Kamień i czarną drogą do Gierczyna. Na kilometr do Domku pod Orzechem, gdzie mieści się pit stop zsiadam z roweru. Nie jestem w stanie podjechać. Prowadzę rower, droga przez to jest jeszcze dłuższa niż zwykle. Gdy jednak docieram na miejsce, zostawiam wehikuł na trawie i idę się przebrać odczuwam ulgę. Zostało mi 63 km po moich terenach, po zjazdach, które znam doskonale, na których niejednokrotnie znam każdy kamień i dziurę. Mam niezły czas, mieszczę się w swoich założeniach, nawet uwzględniając godzinny postój w domu. Potrzebuję go, by złapać oddech. W czasie gdy ja siedzę i odpoczywam kilku zawodników dociera do pitstopu i z niego wyrusza. Nie martwi mnie to jednak specjalnie. To już ten moment, gdy jechać trzeba swoje.
Po godzinie ruszam dalej. Najpierw do góry – kolana trochę odpoczęły, więc jadę. Do momentu, gdy widać mnie jeszcze spod domu. Później robi się już za stromo, więc idę. A później w dół Modrzewiową Drogą – bez hamowania, bo wiem jak tam zjeżdżać. I z Ostrego Zakręu na Dwa Mostki. I ze skrzyżowania przed Wolframowym Źródłem. A później pod górę na Kozią Szyję – trochę pieszo, trochę rowerem. Robi się ciepło, ale nie zdejmuję nogawek, a jedynie kamizelkę i komin. I w dół, i w górę na Rozdroże Izerskie, później na Płokowy Mostek i starym asfaltem na Leśny Wodospad. I znowu – pełnym pędem, wszak znam tę drogę, te dziury i zakręty. Wiem nawet, od którego momentu można spodziewać się turystów. Stamtąd do Świeradowa i w górę, do Wiaty na Drwalach. Dwie godziny naprzemiennej jazdy i marszu w górę. Temperatura rośnie, pojawia się coraz więcej pieszych i rowerzystów na elektrykach. Później w dół do Chatki Górzystów – tutaj już ostrożnie, bo...tłok! Ludzie, psy, elektryki. Pod Chatką tłok taki, jakby rosło tam jakieś nowe miasteczko. Wypijam ostatnią puszkę coli i jadę. To przecież już końcóweczka. Jeszcze Orle, Samolot, Jakuszyce i...meta?
No nie do końca... Gdy człowiek już widzi oczyma wyobraźni metę, już czuje tę ulgę to ślad odbija w lewo od drogi na Huty. I każe skręcić pod górkę. Ale pod JAKĄ górkę! Po ujebach, po kamlotach, po czymś takim, że aż się smutno człowiekowi robi. W końcu jednak wyskakuje na asfalt z Zakrętu Śmierci w stronę centrum Szklarskiej, leci – jeden zakręt, drugi, wiadukt, kolejne dwa zakręty i...korek na skrzyżowaniu. A później przez centrum, uważając na turystów, na auta, na całe to turystyczne zamieszanie w centrum turystycznej miejscowości. I w końcu jest i ona – 300metrowa ścianka ku mecie. Jeśli odpowiednio wcześnie się nie zatrzymasz, by zsiąść z roweru, to później już tego nie zrobisz – za stromo. Więc jadę, przepycham do góry, podjeżdżam. Wpadam na metę po 33h. Zmęczona, ujechana, ale szczęśliwa. I jak się okazuje – pierwsza wśród pań i jedyna na MTB, która ukończy ten dystans w tym roku. Chwilę zajmuje mi dojście do siebie, parę słów do kamery, jakieś żarty, chwila na oddech. Rozplątuję włosy, poprawiam grzywkę, odbieram nagrodę, gratulacje.
Jeśli jednak ktokolwiek przypuszczał, że to dla mnie koniec tego maratonu, to...był w błędzie. Wracamy z Krzysiem do Domku pod Orzechem, gdzie na łące w najlepsze trwa piknik. Witam się z zawodnikami, którzy odpoczywają na kocach, jedzą, uzupełniają bidony. Akurat nadjeżdża Asia, która dopingowała mnie dzień wcześniej. Zostaję chwilę przy namiocie, zanim pójdę się nareszcie wykąpać. A po kąpieli wracam na dół. Jakiś czas towarzyszy mi jeszcze Krzyś z Wołkiem, wkrótce jednak znika w domu. W pewnym momencie spać idzie też mama, robi się spokojniej, zawodnicy dojeżdżają z coraz mniejszą częstotliwością, na trasie jest ich jeszcze kilkudziesięciu, głównie z dystansu LONG startujących w sobotę. Kilkoro zawodników decyduje się na nocleg w Domku, niektórzy łapią paręnaście minut snu na leżakach pod namiotem. Około drugiej w nocy na dół schodzi mama, a ja idę na parę godzin spać. O poranku schodzę jej jeszcze pomóc, niedługo potem dołącza Krzyś z aparatem. Witamy i żegnamy kolejnych zawodników. Częstujemy zupą, kanapkami, pasztecikami, ciastkami, proponujemy kawę i herbatę. Nikt nie wyjeżdża od nas głodny. Około 11 opuszcza nas ostatni zawodnik na trasie – wyrusza w stronę mety, a my możemy...usiąść do porządkowania zdjęć, które zrobił Krzyś.
Poniżej znajdziecie linki do jego galerii:
Co roku Gravmageddon funduje nam skrajne warunki pogodowe. Były już nocne ulewy, były niemożliwe upały, były burze. W tym roku była całodzienna mgła i silne opady deszczu. Aż strach się bać, co nadejdzie w przyszłym roku.
niedziela, 28 lipca 2024
"Własną drogą"- recenzja patronacka
„Droga. Prowadzi mnie wstęga asfaltu, zawędrowałam na jakieś pustkowie. Od kilkudziesięciu kilometrów ani śladu człowieka”. Ten cytat z powieści Izabeli Skrzypiec Dagnan „Własną drogą” sprawił, że objęłam książkę patronatem. Zapraszam na recenzję.
"Cztery pory roku w Japonii"- recenzja
Nick Bradley choć nie jest Japończykiem, to doskonale czuje klimat tego egzotycznego dla nas kraju. Debiutancki"Kot w Tokio" mnie zauroczył, więc z przyjemnością sięgnęłam po kolejną powieść autora.
sobota, 27 lipca 2024
Babski wypad po izerskich bezdrożach
Chcemy iść tam! Tak mniej więcej brzmiał przekaz, jaki dostałam od siostry. A owo tam było nie czym innym jak nieczynną kopalnią kwarcu Stanisław. A że u mnie wiadomo, mówisz i masz, więc wsiadłyśmy do auta i pojechały na Rozdroże Izerskie.
niedziela, 21 lipca 2024
Otwarte Ogrody Pogórza Izerskiego w Domku pod Orzechem
Otwarte Ogrody Pogórza Izerskiego to cykliczna impreza organizowana od trzech lat. My co roku uczestniczymy w niej zarówno jako odwiedzający jak i organizatorzy. W tym roku także nie mogło nas zabraknąć.
piątek, 12 lipca 2024
Zielony makaron z kurkami
Nareszcie pokazały się kurki. Nie jest to jeszcze wysyp, ale na obiad udało się zebrać jakieś pół litra grzybów. Wystarczająco, by stworzyć sos kurkowy do makaronu. Początkowo chciałam połączyć kurki ze szpinakiem, ale gdy weszłam do ogródka i zobaczyła urodzaj żółtlicy, zmieniłam zdanie.
czwartek, 4 lipca 2024
J.R.R. Tolkien "Kształtowanie Śródziemia"
J.R.R. Tolkien należy do tych autorów, których nikomu nie trzeba przedstawiać, bo przecież każdy zna Hobbita i Władce Pierścieni (jeśli nie w wersji książkowej, to w filmowej adaptacji. Ja sięgnęłam po książki Tolkiena, gdy to nie było jeszcze modne. Zaczęłam od końca, czyli od Władcy Pierścieni, potem był Hobbit i na końcu Silmarillion. Wtedy też pojęłam, jakim geniuszem był ten pisarz, wizjoner, twórca nowego gatunku, nazwanego fantasy, czy po polsku fantastyka baśniowa. Gdyby nie twórczość Tolkiena, nie byłoby dziś tysięcy opowieści wzorowanych na geniuszu mistrza fantastyki.