Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Radlin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Radlin. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 listopada 2016

Spacer w okolicach radlińskiego cmentarza

1 listopada... słońce wyjrzało na tyle wcześnie, że zdecydowaliśmy się na dłuższy spacer.
Będąc w okolicy postanowiliśmy obejrzeć radlińską tężnię. Może wydaje się to dziwne, ale w górniczym mieście wybudowano ... tężnię solankową. Pierwszą na Górnym Śląsku. Stoi ona na miejscu dawnego basenu. Z dzieciństwa pamiętam, jak spędzaliśmy czas kąpiąc się i plażując w tym miejscu. Potem całymi latami były to nieużytki, koszmarne miejsce,na które nikt nie miał pomysłu, tylko dzieci bawiły się tu budując bazy i biegając wśród drzew. Wreszcie ktoś wpadł na wydawałoby się totalnie nierealny pomysł z tężnią. I to był strzał w dziesiątkę.

poniedziałek, 31 października 2016

Spacerem po Emmie

Być w Radlinie i nie odwiedzić Emmy? Byłoby to niewłaściwe. Zatem korzystając z pięknej jesiennej aury wybraliśmy się na spacer. Radlińska Emma jest przykładem starego górniczego osiedla mieszkaniowego z typowymi ceglanymi familokami. Od kilku lat władze dbają o rewitalizację osiedla, chcąc zachować piękno XIX-wiecznych budynków.

czwartek, 3 lipca 2014

V Śląski Maraton Rowerowy

Odkąd zaczęłyśmy pokonywać trasy rowerowy liczące 150 km, wiedziałam, że jeśli tylko będzie taka możliwość przejedziemy Śląski Maraton Rowerowy w Radlinie. Początkowo miał to być bardzo rodzinny przejazd, gdyż do pomysłu zapalił się mój brat. Czym jednak bliższy był termin maratonu, jego zapał gasł- brak czasu na wyjazdy rowerowe uniemożliwił mu start w tym roku. My jednak wytrwałyśmy w postanowieniu. W końcu maraton zaczyna się i kończy w moim rodzinnym mieście, a jednym z organizatorów jest mój kolega ze szkolnej ławki. Kiedyś obiecałam, że jak tylko będę czuła się na siłach wziąć udział w imprezie, to przyjadę. A my zwykłyśmy dotrzymywać obietnic.


Muszę przyznać, że poczułyśmy się niesamowicie wyróżnione, gdy tylko pojawiłyśmy się w biurze maratonu , a mój kolega i jego bliscy (których któregoś roku gościliśmy w Trzebiatowie) zgotowali nam bardzo ciepłe przyjęcie. Chwilę porozmawialiśmy, o kilka rzeczy dopytałyśmy, ale i tak najważniejsza była dla nas odprawa techniczna. Przed domem kultury pojawiłyśmy się przed 16.00. Chuda stwierdziła, że czuje się trochę obco, bo nie ma tu naszych maratonowych znajomych. Ale obcość minęła bardzo szybko, bo nim rozpoczęła się odprawa, my już miałyśmy wielu nowych znajomych- w końcu nawiązywanie znajomości nie jest dla nas niczym trudnym. Humory dopisywały nam do momentu obejrzenia krótkiego filmu o najtrudniejszych momentach maratonu- przejazdy przez drogi główne, lewoskręty, jazda dwupasmówką to tylko część "atrakcji" jakie na nas czekały.
Po odprawie wzięłyśmy udział w przejeździe rowerzystów przez miasto i ustawiłyśmy się z innymi do pamiątkowego zdjęcia. Pierwsze starty przewidziane były jeszcze w sobotę wieczorem, gdyż Giganci startowali na dystansie 600 km, zaliczając tym samym kwalifikację do słynnego maratonu 1008- Bałtyk-Bieszczady. Z niepokojem patrzyliśmy w niebo, z którego po chwili lunął deszcz i rozpętała się burza. Nie zazdrościłyśmy kolarzom warunków, w jakich przyszło im startować.


W niedzielę z pewnym niepokojem pojawiłyśmy się na starcie. Po ulewie nie było już śladu, dzień zapowiadał się wietrzny, ale słoneczny. Wystartowałyśmy o 9.30. Plan taktyczny był taki, jak zawsze- jak najdłużej utrzymać grupę, potem dopóki się da trzymać się razem , a jeśli możliwe znaleźć tzw. koło, bo wiadomo, że w grupie, czy chociaż parze jedzie się lżej.
Jakież było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że nasza grupa nie tylko nam nie odjechała, ale... że to my jesteśmy jej silnym ogniwem! Przez wiele kilometrów jechaliśmy wspólnie, dając sobie zmiany. Wreszcie po wjeździe na dwupasmówkę trochę przycisnęłam i grupa rozerwała się. Zostało nas pięcioro, potem czworo- Gigant na czwartym okrążeniu, turysta z dobrą kondycją, Gui i ja. Jechało się coraz lepiej, wiatr nie był jakoś strasznie dokuczliwy (na Wybrzeżu wieje bardziej), a pagórki też nie odbiegały od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajone. Chociaż jechałyśmy w grupie starałam się delektować pejzażami, jakże odmiennymi od znanych nam. Zazwyczaj jeździmy wśród łąk i lasów, tu krajobraz industrialny Górnego Śląska przeplatał się z pejzażem Wyżyny Śląskiej, która powoli zmieniała się w Beskid Śląski. W Ochabach nie omieszkałam opowiedzieć Gui o piknikach, jakie KWK Marcel organizowała dla swoich pracowników i ich rodzin z okazji 22 lipca (potem ta opowieść została uzupełniona anegdotą opowiedzianą przez moją siostrę w czasie babskiego spotkania) Przed Ustroniem zostałyśmy same, bo panowie jadąc na pamięć, nie skręcili po strzałkach (strzałkom należy się osobny komentarz- uczestnicząc w maratonach z jednolitym regulaminem, przyzwyczaiłyśmy się do określonego sposobu znakowania trasy, teraz spotkałyśmy się z zupełnie rożnym rozwiązaniem- w newralgicznych miejscach były strzałki na znakach drogowych, a przy zjazdach z uczęszczanych dróg- strzałki poziome na asfalcie. Tylko, że te na asfalcie przypominały raczej dziecięcą zabawę w podchody i trochę czasu minęło nim się zorientowałam, że owe seledynowe znaczki namalowane sprejem to nasze oznakowanie). My pilnie słuchałyśmy na odprawie technicznej i chwilę później wjechałyśmy do Ustronia. Na rondzie naszym oczom ukazał się machający rękami organizator, wskazujący punkt żywieniowo- kontrolny. No i tu spotkało nas chyba największe zaskoczenie- po wjeździe na punkt zastałyśmy totalny piknik. Jedni pili herbatę, inni posilali się kanapkami, jeszcze inni napełniali bidony izotonikiem. Ledwo udało nam się znaleźć osobę obsługującą czipy ( czipy były kolejnym zaskoczeniem, gdyż jesteśmy przyzwyczajone do bramek, które odbierają sygnał z czipa. Tu musiałyśmy zejść z roweru, podejść do czytnika i samodzielnie odbić czip). Gdy już zameldowałyśmy się na punkcie i napełniłyśmy bidony, chciałyśmy ruszyć dalej- okazało się jednak, że nikt z piknikujących maratończyków nie zamierza jeszcze ruszać. Pomachałyśmy zatem Chudej, która właśnie nadjechała i ruszyłyśmy. W ostatniej chwili dołączył do nas kolarz jadący 450 km, czyli 3 okrążenie. Przez następne kilometry jechaliśmy wspólnie. Na jednym z podjazdów śmignęła nam turkusowa koszulka Chudej i jej blond warkocz- miała dobre koło i widać było, że jest w swoim żywiole. Do kolejnego punktu kontrolnego dojechaliśmy w troje kilka minut po Chudej. Tu zjadłyśmy banan, uzupełniłyśmy wodę, odbiłyśmy czip. Przy okazji kolejny raz tłumaczyłyśmy, że nie jesteśmy siostrami, w co oczywiście nikt nie chciał uwierzyć. Początkowo trzymaliśmy się jeszcze razem, co jakiś czas ktoś przez chwilę jechał razem z nami, potem albo odpadał, albo odpoczywał na naszym kole i uciekał.
Na kolejnym podjeździe odpadła Gui. Była jednak na tyle niedaleko, że co jakiś czas mijający nas kolarze komunikowali, że jedzie. Nasza prędkość też była już znacznie niższa, gdyż mój partner odczuwał coraz większe zmęczenie - miał w nogach 400 km. Postanowiłam jednak nie zostawiać go i dociągnęliśmy się do ostatniego punktu kontrolnego. Nim jednak tam dojechaliśmy minęliśmy dwa piękne drewniane kościółki- jeden św. Anny w Gołkowicach pamiętałam z poprzedniej wyprawy na tej trasie-gdy z bratem jechałam na Jaworowy Wierch, drugi pod wezwaniem Wszystkich Świętych w Łaziskach.

Na punkcie kontrolnym w Tworkowie tylko odbiłam czip i pognałam w nadziei, że może dogonię grupę, którą przed chwila minęłam na nawrocie, a w której jechała Chuda. Niestety, owe 25 ostatnich kilometrów miałam pokonywać sama. Jechałam jednak bardzo szybko, mając niewielką nadzieję, że dogonię moją córkę. Na 140 km czekał mnie jeszcze potwornie stromy podjazd w Pszowskich Dołach- trasa niesamowicie malownicza, ale droga tak dziurawa, że nie bardzo można się było rozglądać. A potem już tylko śmignęłam przez Pszów , Głożyny i byłam na mecie. Przejechanie maratonu zajęło trochę ponad 6 i pół godziny. Tym razem w konkurencji Kruczkowska kontra Kruczkowska wygrała Chuda ( z czasem o niecałe 4 minuty lepszym od mojego). Na mecie oczekiwała nas cała rodzina i to w składzie poszerzonym o rodzinę mojej bratowej. Poza radością był i moment rozczarowania, gdy okazało się, że... bogracz, którym karmiono maratończyków na mecie właśnie się skończył i zamiast posiłku regeneracyjnego będziemy musiały znów jeść w restauracji.
Zgodnie z wcześniejszą umową wspólnie z Chudą pobiegłyśmy zmyć z siebie sól w... fontannie.
Kilka minut później na metę wjechała Gui z czasem poniżej 7 godzin. Okazało się, że były to jedne z lepszych czasów w czasie tej imprezy, co bardzo nas zaskoczyło i podbudowało, bo nagle okazało się, że my naprawdę jesteśmy w dobrej formie. ( z Gui też biegałam między kroplami wody w fontannie)
W czasie uroczystego zakończenia maratonu miałyśmy już spora grupę znajomych- w końcu przez 150 km można zawrzeć wiele ciekawych znajomości. Odebrałyśmy puchary za udział, pamiątkowe zdjęcia i certyfikaty, pożartowały z kolegami, uśmiałyśmy się do łez, gdy okazało się że Chuda z Gui stały się bohaterkami filmiku zmaratonu- na starcie odstawiły swoją sztandarową popisówkę, która została skrzętnie wykorzystana przez organizatora.

Podsumowując - 150 zawodników, wśród których nie jesteśmy najsłabszym ogniwem i familijna atmosfera imprezy bardzo nam odpowiadają. Oznakowanie trasy mogło być odrobinę lepsze- my na szczęście się nie zgubiłyśmy, ale tylko dlatego, że po pierwsze uważałyśmy na odprawie technicznej, po drugie bardzo bacznie wpatrywałyśmy się w drogę, po trzecie starałyśmy się jechać z kimś, kto zna drogę, po czwarte część trasy była mi po prostu znana, ale przynajmniej kilku uczestników źle skręciło, zagapiło się i nadrobiło kilometrów. Czipy, które trzeba samemu odbić sprawiły, że na samym końcu zamiast maratonu rowerowego zrobił się... wyścig po schodach, co zaowocowało kilkoma zgrzytami na dekoracji zawodników. No i brak bograczu - mojej ulubionej potrawy - trochę mnie rozczarował.

Jeżeli jednak ma się odrobinę dystansu do siebie i tego, co się robi, a do niedogodności podchodzi się z humorem, to była to całkiem udana impreza i wiem, że za rok, jeśli tylko nie będzie kolidowała z innym naszym maratonem- znów zgłosimy się na starcie, by pokłonić się Beskidowi Śląskiemu. 

środa, 2 lipca 2014

Krótkie radlińskie wakacje

Pomysł, by początek wakacji świętować w Radlinie zakiełkował w naszych głowach już jakiś czas temu. Pretekstem do przyjazdu był maraton rowerowy, ale o nim w następnym wpisie. Na Śląsk jechałyśmy różnymi pociągami w rożnych godzinach i gdy Chuda wysiadała na Obszarach, Gui wsiadała do pociągu we Wrocławiu, a ja byłam gdzieś w okolicach Poznania.
Sobotni poranek spędziłyśmy już wspólnie. Ach, jakże przyjemnie było przytulić się do dziewcząt, gdy wymęczona całonocną podróżą w końcu mogłam głowę ułożyć na poduszce. Chwilę poleżałyśmy, chyba nawet przysnęłam, ale miałyśmy zaplanowane sporo różnych spotkań, więc ok. 9.00 piłyśmy już kawę na tarasie mojego rodzinnego domu. Patrzyłyśmy na zieleń ogrodu, barwne kwiaty. Snuła się leniwa rozmowa, kontynuowana w czasie spaceru po sadzie i ogrodzie. Niewiele już z nich zostało, gdyż niedługo dom i ogród przestaną istnieć. Czasami odchodzą nie tylko ludzie, ale i domy z ogrodami. dobrze, że ma się czas na pożegnania.

Potem szybkie zakupy, rozmowa telefoniczna z kuzynką i podejmujemy decyzję, że jedziemy odwiedzić nestorkę rodu, która co drugi dzień jeździ na dializy i czekając na samochód, siedzi na ławeczce przed domem. Ciocia nawet nie zdziwiła się za bardzo naszym widokiem, ale była niesamowicie ucieszona. Przez następne pół godziny rozmawiałyśmy o planach na najbliższe tygodnie i miesiące. Dziewczyny kolejny raz były pod ogromnym wrażeniem spokoju i pogody ducha, jaka bije od starszej siostry mojego taty. Mimo słabego zdrowia i uciążliwych dializ ciocia pozostała osobą niesamowicie pogodną, wielu mogłoby się od niej uczyć, jak godzić się na to, co niesie los.
Prosto od cioci pojechałyśmy do biura zawodów po odbiór numerów startowych, a ponieważ było bardzo ciepło, nie odmówiłyśmy sobie przejazdu przez środek radlińskiej fontanny. Roześmiane i dowcipkujące wróciłyśmy do domu, gdzie umówione byłyśmy z siostrą i siostrzenicą. żadnej z nas nie chciało się gotować obiadu, więc poszłyśmy do pobliskiej restauracji. Wybór potraw był tak bogaty, że Chuda, jak zwykle , nie wiedziała, na co się zdecydować. Wreszcie zamówienie zostało złożone i w loży zasiadło pięć hałaśliwych kobiet w różnym wieku (możecie się domyślić, że obiad trwał dosyć długo, bo każda z nas miała mnóstwo do opowiadania). Po południu czekało nas jeszcze miłe, acz krótkie spotkanie z bratem i bratanicą. O 16.00 zasiadłyśmy w Domu Kultury na odprawie technicznej (ale to też nie należy do tej opowieści) Po 17.00 powtórnie zakotwiczyłyśmy w restauracji, tym razem na lodach i pogaduchach z naszym bliskim znajomym, z którym nie widziałyśmy się od roku.

Wieczorem, leżąc już w łóżku, stwierdziłyśmy, że ilość pozytywnych wzruszeń i emocji była tego dnia niesamowita. W dobrym nastroju, podekscytowane następnym dniem, zasnęłyśmy.
Niedzielę spędziłyśmy najpierw na maratonie, a późne popołudnie w niesamowicie kobiecym gronie na pizzy. Moja śląska rodzina to właśnie przede wszystkim kobiety: ciocia- nestorka rodu, kuzynka, siostra i siostrzenica, bratowa i bratanica. Jedynym mężczyzną, z którym jesteśmy bardzo emocjonalnie związane jest mój brat.


W poniedziałkowy poranek pożegnałam Gui, która wracała już do Wrocławia, odwiedziłam rodziców na cmentarzu, a potem wspólnie z Chudą pojechałyśmy do brata. Przemokłyśmy przy tym całkowicie. Dzień minął nam na zabawie z bratanicą, rozmowach z bratową i bratem, odpoczywaniu. Przy okazji omówiliśmy resztę wakacyjnych planów. W wtorkowy poranek nasze krótkie wakacje dobiegły końca, pociąg TLK Kossak zawiózł nas na Pomorze. 
P.S. 1.Jak podoba Wam się nowa odsłona bloga?
P.S. 2. Bierzemy udział w konkursie na najsympatyczniejszą mamę i córkę. Można na nas zagłosować  wysyłając sms o treści NMC.2 na numer 71321 ( koszt smsa: 1,23 zł) 

poniedziałek, 4 listopada 2013

Zaduszkowe spacery

Tegoroczne Zaduszki , podobnie jak rok temu spędziłam na Śląsku. Miałam ku temu powody, bo w tym roku zmarło tam dwoje bliskich mi osób i zależało mi, aby odwiedzić ich groby.
Wizyta na cmentarzu była jednak tylko jednym z wielu fragmentów tego wydłużonego weekendu. Umówiłyśmy się w Radlinie z Gui i to rozmowy i spacery z nią okazały się dla mnie najważniejsze.
Spotkałyśmy się w piątkowe przedpołudnie i od tej chwili byłyśmy prawie nierozłączne. Najpierw wspólnie odwiedziłyśmy wspomniane wcześniej groby i zapaliłyśmy znicze, potem wybrałyśmy się na długi spacer po cmentarzu. Opowiadałam radlińskie wojenne historie, te których echa są w innym wpisie. Obok cmentarza zostawiły się stragany ze zniczami, wiązankami i… słodyczami odpustowymi. Zrobiłyśmy więc odpowiednie zakupy- ciastka w kształcie misiów z kremem z białek, kartofelki, makaroniki z cukru w różnych kolorach, pierniczki, i tataraczki. Uwielbiam zwłaszcza te ostatnie, a spotkałam się z nimi tylko na radlińskich straganach odpustowych. Owe tataraczki to kłącze tataraku w cukrze i nic się z nim nie może równać.
Tak zaopatrzone poszłyśmy na kolejny spacer- do mojej ulubionej fontanny z Matką Polką, a ponieważ pogoda była zaskakująco ładna, rozsiadłyśmy się na ławce i gadałyśmy, gadałyśmy. O szkole, o maratonach rowerowych, o planach wakacyjnych (tak, tak, my już myślami byłyśmy na wakacjach!) 


Rozmarzyłyśmy się niesamowicie. Wieczór także spędziłyśmy wspólnie, mając do towarzystwa jeszcze moja siostrę, która odpoczywała po pracowitym tygodniu. A potem była jeszcze noc w jednym łóżku…
Kolejny dzień także upłynął nam na długim historyczno-sentymentalnym spacerze, w czasie którego towarzyszyła nam moja siostrzenica. Obejrzałyśmy pomnik pomordowanych w szybie Reden, pokazałam Gui salę sportową „Sokolnia”, gdzie  ćwiczą gimnastycy i karierę rozpoczynał mistrz olimpijski Leszek Blanik- duma Radlina. Poszłyśmy obejrzeć XIX w. zabudowania kopalni „Marcel” i kamienice dawnej dzielnicy Emma , po Śląsku znanej Yma.  Nazwa dzielnicy pochodzi od imienia córki dawnego właściciela kopalni. Co jakiś czas stwierdzałam:
- Tu mieszkałam przez 6 lat, a tu mieszkał wujek.
- Tu mieszkała babcia, a ja zostałam poczęta.
- Tu chodziłam do przedszkola. – Ja też – dodała siostrzenica.
Spacer zakończyłyśmy kawą i goframi w „Domu Sportu”.
 I tak oto  Zaduszki stały się pretekstem do rozmów o życiu i nostalgicznego spaceru. 


Radlin nie jest może miejscem pełnym zabytków, ale jeśli komuś chce się zejść z głównej ulicy i zajrzeć w boczne uliczki, to znajdzie niejedną perełkę architektoniczną, niejeden ciekawy pomnik i usłyszeć sporo niezwykłych historii. 
Ciekawe zdjęcia Radlina można znaleźć na Facebooku ( zdjęcia nocnego cmentarza tam właśnie znalazłam) .

piątek, 10 maja 2013

Majówkowe wspomnienia cz.3

W wyniku teleportacji samochodowej ostatnie dni majówki spędziłam w rodzinnych stronach. Nie będę się nad nimi teraz rozpisywać, bo należało by poczynić przynajmniej kilka wpisów, bo i miejsca ciekawe i historie niezwykłe.
Ponieważ początek maja kojarzy się nam Ślązakom z rocznicą wybuchu III Powstania Śląskiego, postanowiłam swoje śląskie wycieczki historii poświęcić. Czasu nie miałam za wiele, ale dwa wypady zrobiłam. Pierwszy- sentymentalny prowadził między Pszowem, Wodzisławiem, a Radlinem. Każde z tych miejsc jest mi w jakiś sposób bliskie.
W Pszowie zawsze fascynował mnie barokowy kościół z cudownym obrazem Matki Boskiej Uśmiechniętej i historia z tym wizerunkiem związana. Otóż w XVIII w. pątnicy pszowscy wyruszyli do Częstochowy. Tam tak spodobał im się wizerunek Madonny, że postanowili zakupić kopię. Niestety w drodze powrotnej uległa ona zniszczeniu. Oddana do renowacji wróciła zupełnie odmieniona- Panience nadano jasną karnację i delikatny uśmiech.

W czasie mojej wizyty w bazylice ołtarz główny też był w remoncie, stąd brak zdjęć wnętrza, ale znalazłam bradzo ciekawą stronę kościoła.

Innym miejscem, które zawsze mnie fascynowało jest kopalnia Anna - dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, jest moją imenniczką, a po drugie z wysokiego nasypu drogi świetnie widać teren kopalni.

Kolejnym etapem wycieczki był Wodzisław Śląski, gdzie uczyłąm się przez cztery lata w liceum. Chciałam obejrzeć znajdujace się przy muzeum krzyze pokutne, ale gdzieś chyba przeniesiono. 

Obejrzałam więc fontannę, rynek i pognałam do rodzinnego Radlina.

Tu moją uwagę po raz kolejny zwróciła kopalnia Marcel, gdzie pracowali moi dziadkowie i tato. Zatrzymałam się przy fontannie znajdującej się przy MDK. Kiedyś fontannę zdobiła przysadzista matrona z trójką dzieci-bardzo ją lubiłam.Teraz też jest tam matka Polka, ale o wiele współcześniejsza i bardzo mi bliska- równie drobna, z trójką drobiazgu- moje też tak wyglądały jakieś 12 lat temu.

Podjechałam oczywiście pod radlińskie pomniki- obelisk upamiętniajacy powstańców oraz ofiary hitlerowskiego terroru: pomordowanych w szybie Reden.
To chyba najtragiczniejsza wojenna historia naszego miaseczka. W czasie wojny  do nieczynnego szybu   hitlerowcy żywcem wrzucali pojmanych na okolicznych terenach (m.in. Żydówkę, która ukrywała się  jakiś czas w domu dziadków).


Wieczór spędziłam u mojej siostry na siostrzanych pogaduchach w ogrodzie, w którym kiedyś się wychowałam. Teraz czasami fotografuje go Zuza.
O drugiej wycieczce jednak napiszę osobno...