Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty

sobota, 9 grudnia 2023

Zimowa wycieczka do Görlitz



Görlitz to urokliwe miasto graniczące z polskim Zgorzelcem. Kiedyś było to jedno miasto po obu brzegach rzeki. Ustalenie powojennej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej sprawiło, że dwie części miasta znalazły się w dwóch różnych krajach. Po niemieckiej stronie została historyczna, zabytkowa część, przez lata niedostępna przeciętnemu Polakowi. Dziś mieszkańcy obu miast przechadzają się mostem nad Nysą, korzystają z bezpłatnej komunikacji, robią zakupy w jednym lub drugim kraju.

sobota, 20 sierpnia 2016

Blondynki na Rugii - cz.4 i ostatnia

Śniadanie zaplanowane na 7.30, mamy więc mnóstwo czasu na spakowanie dobytku. Namiot zostawiamy rozłożony, by omiotły go pierwsze promienie wschodzącego słońca i jeszcze trochę podsuszyły. (tak zafiksowałam się na tym, że nie muszę robić kawy, że nie obudziłam się na wschód słońca :( a do plaży miałam tak blisko...)

piątek, 19 sierpnia 2016

Blondynki na Rugii- cz.3.- nie tylko rower.

Budzi nas poranny chłód. Jest wilgotno i pochmurno. Nadal wieje. Śniadanie jemy na klifie, próbując w żółtym pasie nad morzem dopatrzeć się słońca. Nie jest to wymarzony wschód nad morzem (a marzyłam, by obejrzeć, jak wschodzi słońce nad środkiem widnokręgu)

czwartek, 18 sierpnia 2016

Blondynki na Rugii cz.2- dzień latarni

2.00 w nocy... budzi nas jednostajnie narastający terkot silnika. Korony drzew i czubek naszego namiotu omiata silne światło reflektorów. Coś jedzie drogą... Zaraz, zaraz... tu nie ma drogi, jest tylko zaorane pole i las! Coś jedzie polem... Zawraca. Pół godziny później sytuacja się powtarza... Po naszym polu jeździ wielki gąsienicowy traktor z... bronami. To ostatnia rzecz, jakiej mogłyśmy się tej nocy spodziewać! Gui jest trochę zdeprymowana sytuacją, jednak moje tłumaczenie, że po pierwsze rolnik ma inne zajęcie niż patrzeć w krzaki, a nawet gdyby spojrzał, to nasz namiot zamaskowany szarą folią malarską zlewa się z ciemnym tłem zarośli, pozwala jej się uspokoić . Zatyczki do uszu i możemy spać dalej. Ok. 5.00 traktorzysta kończy pracę, a my powoli się rozbudzamy. Dzień wstaje leniwie i powoli, niebo zasnute gęstymi chmurami nie wróży ładnego dnia. Przygotowuję nasz tradycyjne biwakowe  śniadanie składające się z kaszki ryżowej (z gruszkami zerwanymi poprzedniego dnia) oraz kawy. Gui w tym czasie składa śpiwory, karimaty, namiot. To nasz stały podział obowiązków.

środa, 17 sierpnia 2016

Blondynki na Rugii część pierwsza

Gdy dwa lata temu zahaczyłyśmy o południowy skrawek Rugii, wiedziałyśmy, że wrócimy na wyspę. Początkowo tegoroczny plan zakładał Green Velo, ale jakieś ulotne wspomnienie zmusiło nas do zmiany planów i powrót na Rugię. Pakowanie przebiegło perfekcyjnie, zgodnie z listą stworzoną rok temu. Różnica polegała na zamianie zbędnej elektroniki, czyli kamerki go pro (zawieruszyłam gdzieś dodatkowe baterie- potem okazało się, że woziłam je cały czas ze sobą) i tabletu na dwa dodatkowe powerbanki ładowane słońcem oraz wymiana "cywilek" na jeszcze jeden komplet rowerowy. Tym razem miałyśmy wszystkie niezbędne rzeczy i niczego nie zapomniałyśmy.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- kierunek Polska

Budzę się bardzo wcześnie, gdyż chcę umyć się nim obsługa kempingu zajmie się sprzątaniem toalet i wyłączy je z użytku na dwie godziny. Tu nikomu do głowy nie przychodzi, że można zaczynać dzień o 5.30! Wieczorem cisza zrobiła się wcześnie i nagle tylko dlatego, że lunęło. Teraz wszyscy śpią. Wszyscy, poza nami. My gotujemy śniadanie, pakujemy się i o 7.00, zgodnie z umową oddajemy kluczyk od toalety i odbieramy kaucję.
Ruszamy w stronę Ueckermunde, licząc, ze zjemy drugie śniadanie, zwiedzimy miasteczko, znajdziemy latarnię morską, może zwiedzimy Zoo. Zaczynamy od poszukiwania portu, przystani bądź mariny. Trudny wybór- w mieście są cztery porty! Miejski, turystyczny, rybacki i przemysłowy. Gdzieś tam musi być latarnia morska.Na mapie miasta znajdujemy interesujący nas obiekt. Gui cieszy się, bo doczytuje, że będziemy przejeżdżać przez historyczny most. Nim do niego jednak dojedziemy, przejeżdżamy przez inny- w centrum miasta, który oczywiście jest zwodzony.

Jedziemy wygodną drogą dla rowerów, mijamy nielicznych o tej porze biegaczy i rowerzystów- częśc z nich właśnie jedzie do pracy w wypoczynkowej części miasteczka. Widzimy drewniany most. Jest zwodzony- Gui wpada w ekstazę. Biega i sprawdza mechanizmy, zagląda w każdą szparę, dotyka każdej śruby i belki. Włazi nawet pod most, by zobaczyć, gdzie przebiegają łańcuchy i stalowe liny. Wygląda niesamowicie. Dłuższą chwilę spędzimy przy moście, po czym dojeżdżamy do brzegu Zalewu Szczecińskiego i... wreszcie widzimy latarnię! W końcu, na zakończenie podróży udało się znaleźć chociaż tę jedną. Pamiątkowe zdjęcie, spacer po molo. Sprawdzanie dalszej trasy i wracamy do miasteczka. Jest zimno, więc decydujemy się na śniadanie w niewielkiej piekarni. Wygrzebujemy resztki euro. Wystarcza na kawę, dwie kanapki i ... jedno czekoladowe ciastko.

Powoli jedziemy uliczkami podziwiając zabudowę i pomniki. Zoo oglądamy tylko z zewnątrz, bo jesteśmy za wcześnie.
Może i lepiej? Mamy teraz mnóstwo czasu, by spokojnie dojechać do polskiej granicy.
Mijamy jeszcze alternatywne pole namiotowe i trochę nam żal, że nie dojechałyśmy wczoraj do niego- robi o wiele lepsze wrażenie niż to, na którym nocowałyśmy. Trudno.
Przed nami granica polsko-niemiecka- witamy ją radośnie. Gui już tęskniła za możliwością porozumiewania się w sklepach i restauracjach po polsku. Kilka kilometrów dalej dojeżdża do nas zaprzyjaźniony szczeciński rowerzysta, z którym byłyśmy umówione. Teraz on prowadzi nas po polskich drogach w kierunku Szczecina.  
Cały czas rozmawiamy, dzieląc się wrażeniami z ostatnich dni. Zatrzymujemy się jeszcze w kultowej rowerowej restauracji w Bartoszewie, gdzie zamawiamy obiad. 
Gdy opadają emocje, czujemy, jak bardzo jesteśmy zmęczone, obie marzymy tylko o tym, by znaleźć się na dworcu i wsiąść do pociągu. Nie jesteśmy już dobrymi kompanami do zwiedzania miasta. Nasz przewodnik trochę rozczarowany, konwojuje nas na dworzec i dopilnowuje, byśmy bezpiecznie wsiadły do pociągu.
Nasza wyprawa dobiega końca... Może nie do końca wyszło tak, jak planowałyśmy. Zamiast kolekcji latarni morskich, mamy kolekcję zwodzonych mostów. Pogoda znów nam dopisała. Nie zmokłyśmy, nie pokonał nas wiatr. Nasze rowery dobrze przygotowane przez kolegę świetnie się spisały na trasie, a my przekonałyśmy się kolejny raz, że uwielbiamy swoje towarzystwo i na wyprawie świetnie się zgrywamy.


I choć wracamy do codzienności, to jeszcze przez wiele dni będziemy w snach przemierzać szutrowe ścieżki, podziwiać zachody słońca na plaży, gubić się na bagnach... 
Za rok chcemy wrócić na Rugię, ale najpierw odwiedzić Bornholm... Znów będzie Bałtyk i bałtyckie wyspy.
A jeśli dotarliście z nami do tego miejsca, to niespodzianka: pierwszy z filmów nakręconych na trasie. Kamerkę montowałyśmy albo na kierownicy Gui, albo na moim kasku. Filmik złożył mój syn. Podkład muzyczny też jest częściowo jego produkcji. 
O następnych częściach będziemy Was informować :)



piątek, 22 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- od Stralsundu do Grambin

W nocy spadł  deszcz, ale poranek obudził się pogodny. Z Altefahr wyjechałyśmy o 7.30- najszybciej uporałyśmy się ze złożeniem dobytku na błotnistym podłożu. A Gui spieszyło się, by znaleźć się na niesamowitym moście, który podziwiałyśmy poprzedniego dnia. Początkowo była rozczarowana, że Radweg prowadzi starym mostem obok torów kolejowych, ale , gdy okazało się, że wieje potężny wiatr, który znacznie utrudniał jazdę, zdała sobie sprawę, ze tam w górze, ponad nami chyba by nas zdmuchnęło. Monumentalna konstrukcję podziwiamy więc z boku i od spodu (most będzie "bohaterem"części filmu, jaki niedługo już wrzucimy) . 
Most, którym jedziemy jest za to zwodzony i już z portu w Stralsundzie będziemy obserwować, jak się podnosi. W mieście nad cieśniną Strzały zakochałyśmy się od pierwszego wejrzenia i postanowiłyśmy w przyszłym roku poświęcić mu znacznie więcej czasu, zagłębić się w zaułki, wejść do Oceanarium, zwiedzić muzea. Dziś mamy dla niego tylko dwie godziny. Najpierw objeżdżamy port w poszukiwaniu latarni morskiej. Bezskutecznie. Potem okazuje się, że szukałyśmy nie tego, co trzeba, a latarnię miałyśmy "pod nosem". Ucinamy sobie krótką "pogawędkę" z innym sakwiarzem - oczywiście mówimy w zupełnie różnych językach, ale gesty i nazwy miast pozwalają nam się świetnie porozumieć. z niedowierzaniem oglądamy dziwaczną bryłę Oceanarium z wielkim kaczątkiem. 
Gdy otwierają się pierwsze bary z fishbułą, zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Jemy bułę z łososiem serwowaną z łodzi. Zaskakuje nas radosne "dzień dobry" wypowiedziane przez pracownika baru. Miły akcent. 












Potem wjeżdżamy w stare, gotyckie miasto... Budowle zapierają dech w piersi. Chyba nigdy nie widziałam tylu gotyckich budynków w jednym miejscu! Tylko na rynku znów stoją stragany- tu trafiamy na jarmark ceramiczny- wyroby piękne, ale budy szpecą rynek. Z otwartymi ustami przechodzimy przez ratuszowe arkady, podziwiamy kościelne wieże i portale. Wreszcie na jednej z wież- Kościoła Mariackiego zauważamy ludzi... a to znaczy, że i my tam za chwilę będziemy... Chwila.... ta... po pierwsze najpierw musimy pobić się z myślami, bo bilety nie należą do tanich, ale wysokość wieży- ponad 100m  nas przekonuje i wdrapujemy się po krętych, stromych schodach... Ufff... Gui ledwo radzi sobie z wysokością. Mnie jest łatwiej- po moim lęku przestrzeni nie pozostało nawet wspomnienie. Robię mnóstwo zdjęć, pamiątkową fotę Gui i schodzimy. 

Czas przeznaczony na miasto nam się kończy, opuszczamy je ze smutkiem, mamy jednak przed sobą ponad 100 km trasy, trzeba jechać dalej. Na zakończenie przejeżdżamy jeszcze obok browaru, w którym warzy się znane stralsundzkie piwo (spróbujemy za rok).  Do Greiswaldu prowadzi nas ta sama brukowana droga, tylko, że wiatr wieje w plecy, więc jedzie się szybciej i raźniej.
Zjeżdżamy z rowerowych szlaków. Aż do Anklam pojedziemy drogą krajową- szybko, łatwo i ze zdziwieniem, że nikt na nas nie trąbi, chociaż droga nie ma pobocza i jesteśmy zawalidrogami. To jest najszybszy fragment podróży. 
Zgodnie z planem w Anklam robimy przerwę, ale ... nie tak sobie zwiedzanie miasta wyobrażałyśmy. Trafiamy na... 750-lecie Anklam. Miasto zamknięte jest dla ruchu samochodowego, obstawione straganami, karuzelami, na 4 scenach odbywają się koncerty, po rzece Peene płyną łodzie- odbywają się zawody osad wioślarskich, szosą jadą kolarze w wyścigu, a w niebo wzbija się śmigłowiec. 
Kawę pijemy w remontowanym kościele św. Mikołaja zamienionym na ten czas w wielką salę koncertowo-biesiadną. Potem kupujemy typowo niemieckie niezdrowe grillowane jedzenie- pieczarki i kiełbasę. Nie udaje się nam za to znaleźć otwartego sklepu, nie mamy zatem wody. Na razie nie jest to jednak problemem- do pola namiotowego zostało nam jakieś 30 km., czyli jakieś 2 godziny drogi. Roześmiane ruszamy przed siebie wiedząc, że czeka nas znowu Rundwanderweg, czyli możemy spodziewać się wszystkiego... Wszystkiego... tylko nie tego, że solidna niemiecka mapa minie się z rzeczywistością... Jedziemy zgodnie z drogowskazami, asfalt cudny, widoki też. Z lewej strony widzimy wielkie niebieskie coś... kolejny most zwodzony! Potem sprawdzimy, że ,łączy on wyspę Uznam ze stałym lądem. Po lewej stronie rozciąga się ogromne rozlewisko. Na horyzoncie majaczą kikuty suchych drzew.

-Mamo, dlaczego te drzewa wyschły?- pyta Gui
- Odpowiedzi są dwie: albo nagle zostały z jakiegoś powodu zalane i ich korzenie zgniły z nadmiaru wody, albo na ich gałęziach siedzą kormorany, których guano powoduje usychanie drzew.
- Ciekawe, jaki jest skład chemiczny tego guano i jakie procesy zachodzą w żołądkach tych ptaków?- zastanawia się moje dociekliwe dziecię. Drogowskazy prowadzą do Kamp. Żartujemy, że to ichnie Kamp, czyli kępa pewnie będzie równie maleńkie jak historyczna Kępa niedaleko Trzebiatowa - podobnie położona wśród bagien. Zaraz, zaraz... do Kamp?! Przecież wcale nie powinnyśmy się tam znaleźć! Gdzie jest nasza Rundwanderweg?! Nie ma! I co teraz? Rozkładamy bezradnie mapę na asfalcie na skrzyżowaniu. Skrzyżowaniu, które zgodnie z mapą nie istnieje! Przyglądamy się mapie. Próbujemy znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Trakt rowerowy powinien prowadzić wzdłuż rzeki... Postanawiamy wrócić na most- wjeżdżamy na niego trzeci raz w ciągu 20 minut! Przyglądamy się słupowi z drogowskazem i... olśnienie! Do słupa doczepiona jest żółta zalaminowana kartka formatu A4 z napisem Ueckermunde! Kierunek- ledwo widoczna ścieżynka wzdłuż rzeki- poprzednio po prostu jej nie zauważyłyśmy!
Trochę niepewnie zjeżdżamy- teraz po obu stronach mamy wodę: po lewej bagna, po prawej rzeczkę. Pamiętamy jeszcze, co przytrafiło nam się w Klukach! Droga jednak staje się wygodnym duktem wyłożonym płytami. W pewnym momencie wjeżdżamy na mostek i ... widzimy drogę widmo kończącą się w bagnach- to ta, która widnieje na naszej mapie... 
Zagadka rozwiązuje się po kilkunastu metrach. Trafiamy na punkt widokowy i tablice informacyjną. Tekst w j., niemieckim i angielskim informuje, że w czasie budowy wału przeciwpowodziowego zaszły zmiany w ekosystemie. Na powstałym w wyniku prac rozlewisku zadomowiły się kormorany i inne dzikie ptactwo, a do wsi Kamp wybudowano nową drogę. Teren ogłoszono Naturparkiem.
Już bez większych przygód dojeżdżamy do kolejnych wiosek, by wreszcie znaleźć się w miejscowości Gambin... Zabudowania kempingu wyglądają podejrzanie... Przeczucia nas nie mylą... Może z nas nie zdarli, ale 10 euro kaucji za kluczyk do łazienki wprawia nas w osłupienie. Podobnie jak brak zaplecza kuchennego i zakaz używania gniazdek w łazienkach do gotowania.
Dobrze, że mamy kuchenkę gazową! W sumie pole namiotowe położone jest malowniczo- nad Zalewem Szczecińskim. Ma nawet prywatną plażę, ale nie polecam tego miejsca!
Po rozpakowaniu, ugotowaniu zupy i przejściu się na plażę szybko kładziemy się spać- jesteśmy mocno zmęczone.


środa, 20 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych( dzień 3.) - Greifswald i Rugia


Budzę się o świcie z nadzieją na złapanie słońca na wstawaniu. Niestety, niebo pokrywają gęste ciemne chmury. Nici z oglądania wschodu słońca. Mam zamiar wrócić jeszcze na chwilę do ciepłego śpiwora, ale okazuje się, że Gui też zdążyła się przebudzić. Przygotowuję zatem owsiankę, pakujemy się (składanie naszego majdanu mamy opanowane do perfekcji)  i po 7.00 ruszamy przed siebie.  Nie ujeżdżamy daleko, bo między drzewami miga nam urokliwe miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć. Do Greifswaldu dojeżdżamy akurat na drugie śniadanie, które Gui zarządziła w McDonaldzie- ze względu na dostęp do internetu. Zamawiamy zestaw śniadaniowy i wysyłamy w świat wiadomości, że żyjemy i mamy się dobrze.

Potem wjeżdżamy do miasta. W IT zaopatrujemy się w  plan miasta. Podziwiamy rynek i trzy kościoły: św. Mikołaja (to ten na zdjęciu), Mariacki i św. Jakuba (skoro św. Jakuba to jest i Jakubowa Droga). Gotyk miesza się tu z barokiem i współczesnością - tę tendencję zaobserwujemy też później. Niestety piękno rynku zostało zaburzone rozstawionymi na placu straganami, chyba trafiłyśmy na jakiś jarmark.

Wyjeżdżamy z miasta w kierunku Stralsundu. Radwanderweg (piękne słowo , prawda?) prowadzi nas brukiem przez kolejne 20 km. Ależ nie lubimy bruku! Zwłaszcza, że teren jest pofałdowany a wiatr wieje prosto w twarz. Z radością witamy drogowskaz na przeprawę promową. Teraz jedziemy już bardzo przyzwoitą drogą rowerową, zatrzymujemy się na chwilę, aby podjeść jeżyn. W efekcie na prom wjeżdżamy w ostatniej chwili. Znów ogarnia nas niepohamowana radość- ja lubię promy, a Gui cieszy się, że za chwilę postawi stopę na kolejnej pięknej wyspie. Po zjechaniu z promu siadamy w koszu i pałaszujemy kolejna fiszbułę, następnym razem zatrzymamy się na posiłek odrobinę dalej, bo ceny wyglądały dużo atrakcyjniej. Próbujemy znaleźć latarnie morską, ale nam się nie udaje. Trudno, planujemy wrócić tu za rok, wtedy poszukamy. Nie jedziemy w głąb wyspy, tylko trzymamy się północnego wybrzeża. 


Znajdujemy kolejną Radweg i ta prowadzi nas do Altefahr, gdzie upatrzyłyśmy sobie pole namiotowe. Z tym prowadzeniem to jest rożnie, bo czasami wyprowadzamy się na manowce: a to wjeżdżamy komuś w podwórze, bo zagadane nie zauważamy ścieżynki z drogowskazem, a to nagle znajdujemy się w kolejnym Hafen, czyli przystani. Udaje nam się jednak dotrzeć na miejsce, po drodze podziwiamy niesamowitą konstrukcję mostu łączącego Rugię z lądem. Jutro ten most będziemy oglądać z bliska. 

Kemping w Altefahr nie wygląda okazale, ale ma całkiem przyzwoite zaplecze kuchenne z kuchnią indukcyjną, gniazdkiem, zlewem i blatem do przygotowania posiłku. Są też dwa stoły i ławy. Nareszcie można w godnych warunkach przygotować kolację! 
Podobnie jest z łazienkami, prysznice, ku naszemu zaskoczeniu są darmowe.Jedynym problemem jest błoto- przecież poprzedniego dnia na Rugii lało. Ustawiamy nasz namiocik pod drzewami na w miarę prostym terenie ( w nocy spadnie deszcz, ale nam nie zrobi krzywdy) W recepcji udaje nam się kupić dokładną mapę Rugii, już wiemy, dlaczego nie znalazłyśmy latarni morskiej- szukałyśmy w złym miejscu.
Nim jednak skorzystamy z tych dobrodziejstw wybieramy się dalej wzdłuż wybrzeża Rugii, chcąc maksymalnie wykorzystać czas na wyspie. Oglądamy maleńkie wioski, zjeżdżamy na punkt widokowy. Wracamy akurat tak, aby przed 21.00 położyć się spać. Gui udaje się dogadać z właścicielem i dostaje hasło do wifi, dzięki czemu znów przez chwilę mamy łączność ze światem. Z tym dogadywaniem też jest różnie. Trochę trwa, nim udaje nam się wyjaśnić właścicielowi, że wyjeżdżamy ok. 7.00 i koniecznie chcemy dziś jeszcze uiścić opłatę za pobyt. Dopiero moje rozpaczliwe "seven o'clock" go przekonuje. 

Jesteśmy pełne wrażeń, ale tez padnięte. Marzymy, by położyć się spać(za nami kolejne 90 km), ale najpierw udaje nam się znaleźć dziurę w płocie, przez która bywalcy kempingu przechodzą w celu oglądania zachodu słońca. Korzystamy z tej drogi ( a za nami jeszcze dwie dziewczyny, które wcześniej spotkałyśmy w kuchni) i podziwiamy sielski pejzaż. Gui zamienia się w Japończyka- nie może oderwać się od aparatu, focąc kolejne landszafciki. 


Patrząc na Stralsund, próbujemy wypatrzyć latarnię morską, bez skutku.


wtorek, 19 sierpnia 2014

Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- dzień pierwszy i drugi

Połowa sierpnia, więc zgodnie z chyba już tradycją zbieramy się z Gui na naszą samotną rowerową wyprawę. Zgodnie z ustaleniami kontynuujemy bałtycki szlak latarni morskich. W poniedziałek, 11 sierpnia siadamy przy mapach google, atlasie samochodowym i przewodniku po Pomorzu. Początkowo miałyśmy dojechać do Greifswaldu i wrócić- trzy dni to przecież niewiele. Okazuje się jednak, że jeśli w środę przyjdę do pracy, to czwartek mam wolny, zatem możemy wyjechać w czwartek wcześnie rano. A jeśli założymy pierwszy nocleg w Świnoujściu- to możemy wyjechać w środę po południu. To przecież niecałe 90 km.  Patrzymy na mapę i... trasa nam się wydłuża, a że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to wydłuża się aż o... Rugię. I tak powoli wyłania nam się nasz szlak: Trzebiatów- Świnoujście- Wolgast- Greifswald- Rugia-Stralsund- Anklam- Uckermunde- Szczecin. Prawie 500 km. Gui otwiera gorącą linię z Anią Gigantką, która z chęcią użyczy nam kawałek podłogi w swoim świnoujskim mieszkaniu. Pozostałe noclegi, jak zwykle na polach namiotowych, których na bałtyckim wybrzeżu nie brakuje. 
We wtorek ostatnie zakupy, pakowanie sakw, gotowanie obiadów dla reszty rodziny. 
Wreszcie środowe popołudnie, odbieramy jeszcze upragnioną przesyłkę z kamerką GoPro i ruszamy ulubioną trasą na Dziwnówek. Trzebiatów żegnamy głośnym piskiem- tak okazujemy swoją radość z czekającej nas wyprawy. W Dziwnowie mijamy pierwszy zwodzony most. Na trasie będziemy przez takie mosty przejeżdżać wielokrotnie ku ogromnej radości Gui, ale o tym później. Przed dwudziestą meldujemy się u Ani. Kolacja, próba ogarnięcia instrukcji kamerki, trochę rozmów i idziemy spać. 
Rano żegnamy Anię na świnoujskim placu z fontanną. Przed nami kolejna przygoda życia. 

Jest wcześnie, ruch na kurortowych ścieżkach niewielki. W Bansin odwiedzamy Informację turystyczną i kupujemy potrzebną nam mapę. Wreszcie możemy bardzo dokładnie sprawdzić to, co chcemy obejrzeć, zwiedzić i gdzie dojechać. Czytanie mapy jest czynnością niezwykle fascynującą, spędzamy więc nad nią kilka minut, oj! często będziemy do tej mapy wracać. Początkowo zakładamy podróżowanie drogami asfaltowymi, jednak rowerowe szlaki tak nas nęcą, że podobnie jak w ubiegłych latach lądujemy na turystycznych rowerowych ścieżkach i przez następne dni będzie nas Radweg prowadzić. 
Zachwycamy się krajobrazami wyspy Uznam- woda z lewej, woda z prawej, rozlewiska, urocze, czyste kurorty, cisza, brak tandety i mnóstwo rowerzystów. 
Gdy zatrzymujemy się na drugie śniadanie- chcemy wreszcie spróbować słynnej fishbuły - podziwiamy dzielną kilkulatkę w sukienusi, która podąża na małym rowerku za swoja objuczoną sakwami mama. Zastanawiamy się, ile kilometrów dziennie pokonuje ta para. Mijamy całe wieloosobowe rodziny na rowerach i samotnych podróżników. Jesteśmy częścią ogromnej społeczności. 
Północna część wyspy jest już spokojniejsza. W Peenemunde przejeżdżamy obok historycznych, wojennych budowli, dojeżdżamy do lotniska i dalej w poszukiwaniu najbardziej na północ wysuniętego cypla- chcemy zobaczyć latarnię morską na wyspie Greifswalder Oie lub na Ruden. Wreszcie trafiamy na ścieżkę, która, mamy nadzieję doprowadzi nas do brzegu. Po kilkunastu metrach musimy zsiąść z rowerów i maszerować pieszo przez las w kierunku Naturparku. Jest tak niesamowicie cicho... Nie słychać szumu wiatru w gałęziach, ani tak bliskiego nam szumu morskich fal, nie śpiewają leśne ptaki , nie skrzeczą mewy... Zaczynamy się prawie skradać, żeby własnymi krokami nie robić hałasu...

Kilkaset metrów dalej wychodzimy z lasu na... trawiasto-piaszczyste wybrzeże. Ludzi niewiele, za to mnóstwo ptactwa. Woda nieruchoma jak w jeziorze, sięga nam ledwo do kolan. Nie da się wykąpać w morzu, bo płycizna sięga daleko w głąb Bałtyku. Na horyzoncie majaczy nam wyspa, ale dopiero w domu na zdjęciach widzimy zarys latarni morskiej. 
Pejzaż i niesamowity nastrój tego miejsca pewnie długo będzie nam towarzyszył. 
Opuszczamy cypel Peenemunde i jedziemy do Wołogoszczy, czyli Wolgast. Miasteczko zachwyca nas panoramą widzianą z wieży jednego z kościołów, barokowymi malowidłami tańca śmierci i kolejnym zwodzonym mostem. Gui jest trochę zawiedziona, że nie zobaczy otwierania mostu, bo jesteśmy zbyt późno. Nagle słyszymy głośny sygnał dźwiękowy i... obserwujemy podnoszenie skrzydła mostu (okazuje się, że w sezonie letnim most jest podnoszony co najmniej dwukrotnie). 
Robi się późne popołudnie, a przed nami jeszcze prawie 30 km drogi. 
Na polu namiotowym w Loissin meldujemy się ok. 19.00. Przejechałyśmy 90 km. 
Kemping jest całkiem przyzwoity, ale brakuje nam zaplecza kuchennego. Gotowanie wody w łazience nie jest naszym ulubionym zajęciem. 
Szybko rozkładamy namiot, jemy kolacje i biegniemy na plażę- pole namiotowe usytuowane jest nad samym morzem.  I tu, podobnie jak wcześniej jest bardzo płytko, brodzimy w wodzie, żartujemy. 
Potem podziwiamy zachód słońca i układamy się do snu.