Cześć!
Mam
pewne zboczenie. Zdradzę Wam jakie! Uwielbiam zbierać puste opakowania do
projektu denko. Każde kolejne lądujące w szufladzie sprawia mi ogromną radość.
Daje satysfakcję. Wiecie - żeby racjonalnie uzasadnić sobie zakupoholizm i
niepohamowany konsumpcjonizm trzeba zrobić coś, co da nam złudne poczucie, że
problem nie jest aż tak duży. Dla mnie
takim działaniem jest pisanie O zużytych produktach słów kilka. Uspokaja to trochę
moje sumienie - no bo przecież zużywam, nic się nie marnuje, nie wyrzucam
pieniędzy w błoto. Daje mi to też świadomość ile i jakich kosmetyków używam, a
ile i jakie chcę tylko posiadać. Jest szansa, że taki bilans tworzony raz po
raz dotrze do zakamarków umysłu i uświadomię sobie co przy kolejnych zakupach
powinnam sobie odpuścić. To tak w skrócie, w razie jakby idea tej serii postów
okazała się Wam mglista. Zapraszam na kilka krótkich recenzji produktów, które
zużyłam. Ten wpis poświęcę pielęgnacji twarzy
i ust.
Macie
jedyną i niepowtarzalną okazję zobaczyć moje dwa ulubione płyny micelarne obok
siebie. Pierwszy z nich to ultrapopularny Garnier 3w1, który jest niemal
idealny. Doskonale zmywa makijaż, nie szczypie w oczy, ma dużą butelkę i jest
tani. Piszę niemal, ponieważ brakuje mu jednej cechy - nie ma naturalnego
składu. Przy poszukiwaniach czegoś o lepszych ingradiencjach i trafiłam na
Sylveco - lipowy płyn micelarny. Sprawdza się równie dobrze co poprzednik,
jednak jego cena jest wyższa, a pojemność mniejsza. Stąd moja decyzja, że używać
ich będę zamiennie. Obydwa gorąco polecam.
Tonik
to dla mnie coś, w co nie wierzę zbyt mocno. Niby używam, niby działa. Ale tak
naprawdę skąd to wiadomo? Nikt normalny nie sprawdza sobie przecież codziennie
ph skóry, a do tego służy ten kosmetyk - do normalizowania poziomu ph. Lubię
jednak spryskać czymś twarz przed nałożeniem kremu, by ten lepiej się
rozprowadzał, przez co był bardziej wydajny. Ostatnimi czasy służyła mi do tego
mgiełka łagodząca z serii sensitive vegetal, która dawała fajne odświeżenie
rano. Nie zauważyłam żadnych innych jej właściwości. Tak samo zresztą jak wody
termalnej La roche-posay. Ta jednak miała przeboski atomizer, który robił
fantastyczną drobną mgiełkę, przez co używanie jej było superprzyjemne. Myślę,
że do wody termalnej wrócę.
Czas
na nawilżenie. Yves rocher Sensitive vegetal krem nawilżający redukujący
zaczerwienienia był dobrym lekkim nawilżaczem, ale bez efektu wow. Nie
zauważyłam też, żeby redukował zaczerwienienia. Nadawał się pod makijaż, nie
rolował się. Norel Dr Wilsz Hialuronowy krem aktywnie nawilżający został
nazwany chyba trochę na wyrost. Był mocno przeciętny, nie powiedziałabym, żeby
nawilżał intensywnie, ale był dobrą bazą pod podkład. Intensywnie nawilżający
krem z kwasem migdałowym marki Dottore to kolejny gagatek hop do przodu. Równie
przeciętny jak jego poprzednicy i równie dobrze spisywał się we współpracy z
makijażem. Na pewno nie zmniejszał widoczności porów, jak mówi na stronie
internetowej producent. Piekielnie drogi.
Dołączam
do tego postu oleje naturalne, gdyż większość z nich używałam do twarzy.
Kokosowy nierafinowany marki Olvita był boski. Jego zapach mnie powalił na
kolana i często po prostu dla lepszego samopoczucia nakładałam go sobie na
ciało. Było w nim coś podniecającego. Pięknie nawilżał zarówno skórę jak i
włosy, miał przyjemną konsystencję. To mój święty graal. Olej jojoba od
Mokosh cosmetics zużyłam w całości na twarz przy wieczornej pielęgnacji. Nie
widziałam większych odżywczych efektów prócz standardowego poziomu nawilżenia.
Nie powodował niedoskonałości. Olej lniany tej samej marki był ciut lepszy,
miałam wrażenie, że skóra po jego użyciu jest miękka i taka...pulchna? Nawilżał
na poziomie jojoby. Pachniał mokrym sianem, więc warto mieć to na uwadze
wsadzając go do koszyka. Ava Vitamin C to było coś naprawdę fajnego. Serum o
konsystencji wodno-żelowej dodawałam do oleju i nakładałam na noc. Rozjaśniało
skórę, ale nie wybielało przebarwień, więc na to nie ma co się nastawiać. Po
miesiącu stosowania cera była świeża i promienna. Fajny kosmetyk. Chętnie kupię
ponownie. Marula gold marki AMincer w całości wlałam do peelingu do ciała, więc
nie powiem nic na temat jego właściwości solo. Mam jednak zamiar kupić olej
marula po raz drugi i stosować go na twarz.
Z
kosmetyków do pielęgnacji ust zużyłam dwa balsamy. Bielenda masełko w wersji
soczysta malina było fatalne. Nie dość, że miało kolor, to kleiło się okrutnie.
Ciągnęło się na ustach i przy nieostrożnej aplikacji, ważyło. Zapach raczej
malinowej mamby niż świeżych owoców zerwanych w krzaka. Drugi balsam to produkt
od Avon wersja z brzoskwinią i bawełną. Konsystencja dość gęsta, niezbyt
śliska, zapach przyjemny. W środku jednak był jakiś komponent, który całkowicie
mi nie odpowiadał - szczypał w usta. I nie mówię tu o mentolu, kamforze czy
chili, które mrowią, tylko o czymś co powodowało nieprzyjemne uczucie jak to,
kiedy ma się pojawić na wargach opryszczka. Na pewno nie sięgnę po niego
ponownie. Polecam natomiast jego brata z woskiem pszczelim - jest super.
To
już wszystkie puste opakowania na dziś. Dajcie znać czy Wy także prowadzicie
rejestr tego, co zużywacie!
Miłego
dnia!