Przedstawiam Wam moją bohaterkę, Jagodę Borówko. Kobietę, która uwielbia ładować się w kłopoty...
fragment:
Gdy przyjechała taksówka, przez chwilę zastanawiałam się, czy nie lepiej jednak się spóźnić. Stary Opel lekko rzęził, a kierowca wyglądał nie lepiej. Jestem pewna, że jeździł już wówczas, gdy pierwsze Fiaty 125p opuszczały taśmę montażową. Ale jednak za pół godziny zaczynało się spotkanie, więc nie miałam wyjścia, wzywając kolejna taksę, na pewno bym się spóźniła. Wsiadłam, przywitałam się i powiedziałam:
- Arkady Wrocławskie. Może mnie pan na Komandorskiej, na przystanku wysadzić.
- Się robi! - Pan kierowca błysnął sztucznymi zębami (chyba że reprezentował idealny wytwór współczesnej ortodoncji) i ruszył z kopyta. Mnie wbiło w siedzenie, w radio leciał Fogg i jego „To ostatnia niedziela”, a ja miałam nadzieję, że to nie będzie mój ostatni poniedziałek. Kierowca miał dziwny zwyczaj gazowania, ze świadomością, że tuż przed nim jest skrzyżowanie, samochody i z daleka widać, że świeci się czerwone światło. Dobrze, że nic rano nie jadłam, bo zapewne uświetniłabym wyblakłą tapicerkę srebrnej strzały z rudą małpą, która pięknie podżerała blacharkę, począwszy od bagażnika, kończąc na przedniej masce, co było doskonale widoczne.
- Czy mógłby pan nieco zwolnić? - Wybełkotałam, czując zawroty głowy.
- Się robi! - Kubica sprzed wieku nacisnął z całą mocą na hamulec, a ja niemal zaryłam w zagłówek przedniego siedzenia. Na całe szczęście dojrzałam już po prawej stronie „Arenę” i zorientowałam się, że zaraz wysiadam.
- Dwadzieścia pięć złotych się należy. - Pan kierowca zerknął na mnie, wyciągając rękę. - Bladzieńka pani jakaś taka.
- Reszty nie trzeba. - Dałam mu trzy dychy i zapragnęłam jak najszybciej wysiąść z tego zabytku motoryzacji, z piratem wszechczasów za kierownicą. I nie wiem jak to się stało. Naprawdę. Wysiadłam, zawiał wiatr, zatrzasnęłam drzwi, w momencie, kiedy szybki i wściekły wcisnął gaz do dechy i ruszył niczym rajdowiec… i wówczas poczułam to. Szarpnięcie, odgłos rozrywania materiału, i chłód na udach. Zerknęłam na dół. Nie miałam połowy sukienki. Znaczy miałam. Zajebisty seksowny rozporek do prawego biodra. Prawie do gardła. Teraz już wszyscy widzieli moje wiśniowe gacie. Ludzie gapili się, faceci uśmiechali radośnie, a mnie trafiał powoli jasny szlag. Zarzuciłam na ramię moją nową torbę z Kazara i ruszyłam w stronę Arkad, trzymając powiewający połeć rozerwanej sukienki.
- Fiu fiu, ale nóżka! - Pan Żul, który często sterczał przy wejściu do Arkad od strony Komandorskiej, gwizdnął przeciągle i uśmiechnął się, ukazując uroczą samotną „jedynkę”.
-----------------
Mam nadzieję, że bohaterka niejednokrotnie Was zaskoczy :) Bo mnie zaskakuje nieustannie. Trzymajcie kciuki za ukończenie tej historii, aby lenistwo mnie nie zaatakowało :)