Łączna liczba wyświetleń

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wharton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wharton. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 4 grudnia 2012

W księżycową, jasną noc William Wharton


Wydawnictwo Rebis, rok 1999, ilość stron 246

Jeszcze nie tak dawno temu gotowa byłam kruszyć kopie z każdym, kto źle wyraził by się o książkach Whartona, jeszcze nie tak dawno temu polecałam W księżycową, jasną noc, jako jedną z najlepszych książek tego pisarza i jedną z najlepszych książek na temat bezsensu wojny. Dziś przeczytawszy ją po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego książka, która zachwycała mnie przed laty została teraz odebrana, jako pozycja co prawda nie najgorsza, ale żadne takie tam; najlepsza, wnikliwa,  dogłębna. Nie sugeruję się opiniami innych, (zresztą większość znalezionych w internecie opinii jest dość entuzjastyczna), więc dlaczego.

Książka dotyczy autentycznych przeżyć pisarza podczas II wojny światowej. W 1944 roku w Ardenach, tuż przed świętami Bożego Narodzenia Will Knott (czyli William Wharton, a raczej Albert du Aime) wraz z pięcioma żołnierzami, zostaje wysłany przez trzęsącego portkami dowódcę Love`a na zwiad. Jakie jest zadanie zwiadowców – tego nie wie nikt. Mają spenetrować teren, zorientować się, czy opuszczony pałac jest rzeczywiście opuszczony i pojmać języka. W jakim celu? No chyba jedynie takim, aby ich zwierzchnik mógł się wykazać przed dowództwem. Sześciu nieprzeciętnie zdolnych, młodych ludzi (o IQ ponad 120) usiłuje przeżyć. Ratując się od uporczywych myśli o koszmarze wojny wykorzystują każdą wolną chwilę na to, aby zapomnieć, gdzie się znajdują; czytają książki (ku zgrozie dzisiejszych bibliofilii dzielą jeden egzemplarz na części tak, aby mogli czytać jednocześnie), rozgrywają brydżowe rozdania bez użycia kart, rysują na kawałkach kartonu, wymyślają słowne łamigłówki oraz grają na skrzypcach. Nie są to zajęcia, jakich można by się spodziewać po żołnierzach, których codzienność stanowią paro-godzinne warty w zimnych, błotnistych okopach. Oddział Willa natyka się na oddział żołnierzy niemieckich, który podobnie jak oni ma już dość działań wojennych, bezsensownego zabijania, strachu, zamierza się poddać. Pertraktacje pokojowe toczą się z towarzyszeniem bitwy na śnieżki, śpiewu kolęd oraz wymiany podarków bożonarodzeniowych. Zakończenie nie ma jednak nic wspólnego z idylliczną atmosferą świąt.

W księżycową, jasną noc to prostymi słowami napisana opowieść o bezsensie wojny, o utracie najcenniejszych jednostek, o tragedii tysięcy młodych ludzi posyłanych na pewną i okrutną śmierć w imię czyichś aspiracji, w wyniku czyjeś nieudolności, w splocie okrutnych pomyłek losu.

Czyta się szybko i mimo ciężkiego tematu dość dobrze. Język Whartona jest jak zwykle prosty, momentami dosadny, a nawet kolokwialny, co przy powieści o wojnie nawet nie razi. Jeśli razi to może to uporczywe w wydaniu pisarza powracanie do spraw fizjologii. Kto czytał Tatę, Wieści czy którąkolwiek z jego książek wie o czym piszę. Temat ważny i ważki, ciekawa historia, jest dramatyzm, ale wszystko razem wydaje mi się takie trochę powierzchowne. W książce autor nawiązuje do czytanej przez bohaterów książki Na zachodzie bez zmian Remarque. No właśnie, moim zdaniem książka traci najwięcej poprzez porównanie z tym autorem. Temat podobny, a sposób przedstawienia zupełnie inny. Wharton i Remarque piszą to samo, ale innymi słowami, piszą o tym samym, ale piszą inaczej. U Whartona zabrakło mi głębi, jaką odnalazłam u Remarque.

Przemyślenia nieprzeciętnie inteligentnych bohaterów powieści są bardzo proste:

"Tu nic nie ma sensu. Jak można dopatrywać się sensu w czymś, co jest z gruntu bezsensowne- jak na przykład wojna?"

"Błagam Cię, Boże, daj mi przez to wszystko przebrnąć tak, żebym się za bardzo nie zeszmacił".

''Kiedy to piekło się skończy''.

Może właśnie urok książki polega na jej prostocie. 
Nie napiszę, że jest to kiepska książka, ale mój zachwyt w stosunku do niej znacznie ochłódł.
Książkę zaliczam do dwóch wyzwań - Trójka E-pik (książka z motywem Bożonarodzeniowym) oraz Znalezione pod choinką.




środa, 25 kwietnia 2012

Tato William Wharton, rzecz o emocjonalnym szantażu w rodzinie

Wydawca Zysk i S-ka Rok wydania 1995, ilość stron 416
Jest to książka do której wracałam niejednokrotnie. Książka, którą traktuję, jako rodzaj psychoterapii, ponieważ z pewnych powodów jest mi szalenie bliska. Z łatwością mogę identyfikować się z bohaterem, zarówno w kwestii życiowych doświadczeń (choć moje nie były aż tak dramatyczne), jak i psychicznego uzależnienia od bliskiej osoby. Odnajdywanie w historii innych ludzi własnych doświadczeń pozwala czasami lepiej zrozumieć siebie i otaczający nas świat. 
Tato jest to historia powstała na bazie osobistych przeżyć autora. Wharton pisał niemal wyłącznie o tym, czego doświadczył, czasem jedynie nieco ubarwiając rzeczywistość. W którymś z wywiadów powiedział, że dla niego zarówno Tato, jak i Niezawinione śmierci były rodzajem psychoterapii, jaką musiał sobie zafundować po traumatycznych przeżyciach.
Wharton w Tacie opisuje relacje pomiędzy bliskimi osobami postawionymi w obliczu wspólnego wroga. W tym przypadku jest to choroba. Tylko która, choroba taty, czy choroba mamy? 
Pięćdziesięcioletni Johnny otrzymuje wiadomość o chorobie matki. Zostawia rodzinę i leci na drugi kontynent, aby tam zająć się tatą. Tato jest ciepłym, kochanym i dobrodusznym, choć bezwolnym i pozbawionym radości życia starszym panem. Zdeterminowany przez żonę wegetuje w jej świecie telewizyjnych seriali i codziennej rutyny powtarzalnych zdarzeń. Pod wpływem odwiedzin syna tato zaczyna odzyskiwać poczucie własnej wartości i powoli jego życie nabiera barw. Tato odkrywa radość z samodzielnego podejmowania decyzji, z małych przyjemności dnia codziennego, jak wyjście do baru, wycieczka na plażę, czy odwiedziny od znajomych. Kiedy wszystko wydaje się zmierzać ku szczęśliwemu zakończeniu, tato zaczyna chorować, a ze szpitala wraca domowy żandarm – mama i skutecznie zaczyna tę nowo odzyskaną radość życia taty eliminować. 
Zapewne znacie ten typ człowieka; osoby despotycznej i szantażującej emocjonalnie otoczenie, a jednocześnie pełnej obaw i przerażonej życiem. Osoby wymagającej od wszystkich absolutnego posłuszeństwa, szacunku i miłości, a jednocześnie osoby nie potrafiącej okazywać ani szacunku, ani uczuć. Osoby raniącej najbardziej swoich najbliższych.
Najlepiej scharakteryzuje postać matki kilka cytatów.
Narzekań mamy słucham odkąd żyję, a szczególnie od kilku ostatnich miesięcy. Ciągle mi się wydaje, że się na nie uodpornię- po pięćdziesięciu latach najwyższy czas- a jednak jeszcze czasem boli. Kiedy naprawdę słucham tego co mówi, nie wytrzymuję. 
Cała mama- najpierw reprymenda, potem zwątpienie w mój przyjazd, a potem litość nad samą sobą
Mama nawet nad grobem nie da się tak łatwo nabrać. Trudno nabrać człowieka, który nawet prawdę traktuje podejrzliwie.
Ktokolwiek robi coś, czego mama nie pochwala, natychmiast zostaje „trzepniętym”.
Mama do wszystkiego się wtrąca, nie ma rzeczy, którą ja i tata robilibyśmy, jak należy.
Mamy nikt nie zadowoli. (…) Przychodzę tu co tydzień na duże sprzątanie, okna, podłogi. I wiem, że po moim wyjściu mama zrobi wszystko jeszcze raz, umyje po raz drugi każde okno, cały czas dogadując pod nosem. Cała mamy przyjemność w tym, żeby przekonać siebie i wszystkich dookoła, że nikt niczego nie zrobi lepiej od niej. Ludzkość dzieli się na dwie kategorie; Bette McCarthy i reszta świata. 
Przy mamie było ciągłe gonienie w piętkę, człowiek gimnastykował się, żeby ją zadowolić i ciągle czuł, że nie spełnia oczekiwań. 
I już na koniec
Mama jest tak niepewna własnej wartości, własnej ciągłości, wszystkiego, czym jest, że wali po oczach na wszystkie strony, a im bardziej się boi tym jest nieznośniejsza. Póki wszystko dobrze się układa mama jest miła i łagodna, ale jak tylko poczuje się zagrożona nie można z nią wytrzymać. Kiedy jest zazdrosna, kiedy się czuje nie dość kochana lub za słabo doceniana, staje się niemożliwa. 
No tak i zapomniałabym o starym jak świat stwierdzeniu Wam i tak jest wszystko jedno, czy ja żyję, czy umrę.
W tym sęk, że mama cały czas czuje się nie dość kochana, za słabo doceniona, zazdrosna. Ilekroć chce się jej zrobić przyjemność nigdy się to nie udaje, bo mama sama nie wie, czego tak naprawdę chce. Mama najlepiej czuje się nieszczęśliwa, tak, jakby szczęście było czymś nieprzyzwoitym. Sama nieszczęśliwa usiłuje unieszczęśliwić wszystkich dookoła. 
„Tato” porusza wiele zagadnień. Jest to książka o przemijaniu, odchodzeniu, godzeniu się z nieuchronnością, o zmianach, jakie w zachodzą w człowieku wraz z wiekiem, ale także o radości życia. Wharton w ciekawy sposób porusza kwestie relacji między ojcem i synem, opisuje je z dwóch różnych punktów widzenia; z pozycji dwudziestolatka, jak i pięćdziesięciolatka.
Jest tutaj także pytanie o granicę poświęcenia dla drugiego człowieka. 
Książka jest też opowieścią o wzajemnej miłości, miłości trudnej i bolesnej. Ponieważ jak napisałam na początku książka jest formą psychoterapii autora podejmuje on próbę zrozumienia matki i usprawiedliwienia jej zachowania.
Język Whartona tak charakterystyczny dla jego powieści jest prosty, pozbawiony ozdobników, poetyckich metafor, może czasami nadto dosadny (zwłaszcza w opisywaniu fizjologii) i mnie on w zupełności odpowiada. Narracja w pierwszej osobie prowadzona w czasie teraźniejszym sprawia, że czuję się współuczestnikiem wydarzeń. Mamy tu dwóch, a momentami nawet trzech narratorów, a teraźniejszość przeplata się z przeszłością. Styl Whartona znajduje tyle samo zwolenników, co przeciwników. Ja należę do tych pierwszych. 
Tak często o tym zapominamy, a przecież Kochać kogoś, to przede wszystkim pozwalać mu na to, żeby był, jaki jest
Książka jest moją trzecią kwietniową pozycją w wyzwaniu trójka e-pik u Sardegny

środa, 21 grudnia 2011

Wieści Wharton

Bardzo lubię prozę Whartona; przeczytałam prawie wszystkie napisane przez niego książki. Podobała mi się większość. Wieści są z racji tematu bardzo odpowiednią lekturą świąteczną. Akcja toczy się we francuskim starym ponad trzechsetletnim młynie w okresie świąt Bożego Narodzenia. Jest to opowiadanie, które opisuje historie sześciu członków rodziny. Każda historia opowiadana jest przez inną osobę, choć największą rolę pełni w niej ojciec rodziny, będący nie tylko jednym z bohaterów, ale i narratorem. Technikę opowiadania tej samej historii z różnych punktów widzenia przedstawia Wharton także w Tacie, jednej z moich ulubionych jego powieści.
Will - ojciec rodziny, który jest alter ego pisarza jest nauczycielem w amerykańskim College w Paryżu i filozofem. Wiecznie się zamartwia i wszystko analizuje. W sytuacji groźby rozpadu jego małżeństwa postanawia jeszcze raz przeżyć cudowne rodzinne święta, które ma nadzieję scalą to, co może niedługo ulec zniszczeniu. Ten z pozoru szalony pomysł zaproszenia na święta rodziny, która nie bardzo ma ochotę na ich spędzanie gdzieś na pozbawionym uroków cywilizacji odludziu (bez centralnego ogrzewania, ciepłej wody, telefonu czy telewizji) okazuje się impulsem do przemyśleń i podjęcia pewnych ważnych decyzji przez każde z dorosłych już dzieci.
Poza warstwą psychologiczną opowieści mnie spodobała się jej świąteczna oprawa. Kamienny młyn położony w pokrytej śniegiem dolinie nad zamarzniętym stawem w otoczeniu ośnieżonych drzew robi wspaniałe wrażenie. Na szybach młyna mróz wymalował lodowe inkrustacje. Ściany młyna zostały przyozdobione kilkunastoma metrami czerwonego aksamitu, stół pokryty obrusem z zielonego sukna i zastawiony wazonem z gałęziami ostrokrzewu. Wnętrze młyna zdobi ogromna, kilkumetrowa choinka. Kiedy Will maluje drewnianą podłogę czuję niemal zapach lakieru, a kiedy zapalają ogień w kominku i wspólnie śpiewają kolędy chciałabym znaleźć się tam wtulona w fotel i wpatrzona w ogień. Potem jest wspólne ubieranie choinki, przygotowywanie posiłku, zabawa w gospodzie, otwieranie prezentów, wspólne lepienie szopki ze śniegu. To co z punktu widzenia ojca rodziny jest fantastycznym współprzeżywaniem nastroju świąt, z punktu widzenia pozostałych członków rodziny jest obowiązkiem, koniecznością, ucieczką, rozterką.
To co tak mnie urzeka podczas czytania (mroźne, białe święta, pokryte grubą warstwą śniegu drzewa, lodowe sople) mogłoby nie być tak urzekające, gdybym znalazła się na miejscu bohaterów opowieści. Zimny, niedogrzany młyn, brak ciepłej wody, ogień, który dymi, zamiast grzać.
Kilkanaście lat temu spędzałam Sylwestra w domku na działkach. Nie był to co prawda stary kilkusetletni młyn, ale otoczenie było równie piękne. Było mroźnie, było biało, wokoło las, niedaleko zamarznięty staw. Niestety było też przeraźliwie zimno. Kilkanaście stopni ciepła, a jedyne źródło ogrzewania – koza, przez długi czas, nie chciało się rozpalić, zmarzłam wtedy na kość.
Wracając do lektury; jest tam też scena przedświątecznych zakupów, która mnie (zakupoholiczkę) wprawia w błogostan. Książka kończy się zupełnie inaczej niż się spodziewałam. Nie daje rozwiązania, ale daje nadzieję. Tym też jest dla mnie Wigilia. Nadzieją. Nadzieją na pojednanie, na odkupienie win, na lepsze czasy.