Łączna liczba wyświetleń

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Muratow. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Muratow. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 grudnia 2018

Siena po raz pierwszy



Ilekroć pada pytanie, co powinno się zobaczyć w nowym miejscu przypomina mi się cytowany już wcześniej fragment Barbarzyńcy w ogrodzie Herberta. Jeśli kogoś bogowie uchronili od wycieczek, jeśli ma za mało pieniędzy lub za dużo charakteru, aby wynająć się przewodnikom, pierwsze godziny w nowym mieście należy poświęcić na łażenie wg zasady prosto, potem trzecia w lewo, znów prosto i trzecia w prawo. Można też jak sierpem rzucił. Systemów jest wiele i wszystkie dobre. Uliczka, którą idę, jest wąska, bystro spada, potem pnie się w górę, kamienny przeskok, chwila równowagi i znów ostry spadek. Łażę przeszło pół godziny i jeszcze nie natrafiłem na żaden zabytek. (str.71 Barbarzyńcy w ogrodzie. Wydawnictwo czytelnik rok 1964).
Bezwiednie skorzystałam z tej rady, kiedy wysiadając z pociągu w Sienie postanowiłam zrobić sobie mały spacer, aby dotrzeć do celu pielgrzymki – Il Duomo. Szłam blisko godzinę, meandrując uliczkami bez poboczy, aby po wspięciu się stromą - jak lizbońskie – uliczką trafić w końcu na architekturę noszącą ślady wieków średnich. Upał, zmęczenie, brak tchu, wszystko to znikło, jak tylko znalazłam się na szczycie. Gdyby ktoś mnie zapytał, co należałoby obejrzeć w Sienie nie umiałabym doradzić. Mnie przyzywała Katedra, której opisy czytałam choćby u Herberta czy Muratowa. (ale nie tylko. Tak wielu bardziej i mniej znanych podróżników wyrażało swój podziw dla tej gotyckiej świątyni, że pobudziło to ciekawość i stało się niespełnionym przez lata pragnieniem).
 Dodatkowym wabikiem było nazwisko Buonarrotiego. Zupełnie umknął mi z pamięci fakt, iż w pierwszych latach XVI wieku, kiedy rzeźbił Dawida raz Madonnę Brugijską ciążyło na nim zamówienie od kardynała Giovanni Piccolominiego (protektora artystów i uczonych). Dwanaście posągów apostołów dla sieneńskiej katedry. To mało intratne zamówienie załatwił mu Jacopo Galli. Irving Stone podaje w Udręce i ekstazie, iż początkowo miało to być piętnaście małych figurek kompletnie ubranych dostosowanych do nisz
Ambona Pisano
ołtarza, który wykonał Andrea Bregno. W 1503 r. wuj kardynała Francesco został papieżem, co oznacza, iż trudno było z kontraktu się nie wywiązać. Ten ołtarz nagrobny stanie się przekleństwem Michała Anioła na długie lata. Jeszcze zanim przyjdzie mu walczyć z Juliuszem II i jego krewnymi z powodu nieukończenia kaplicy nagrobnej papieża – wojownika będzie zmagał się z krewnymi z rodu Piccolominich.
Finalnie wyrzeźbił cztery postacie (świętych Piotra i Pawła oraz Grzegorza i Piusa). Może nie są to arcydzieła, ale moich zdaniem całkiem niezłe rzeźby. Zresztą, czy z rąk takiego geniusza mogło powstać coś niegodnego mistrza.
I choć dla mnie ten ołtarz już sam w sobie byłby wystarczającą zachętą do odwiedzenia katedry, to większość pielgrzymujących tutaj podróżników przybywa tu z zupełnie innego powodu.
Tym, co zwróciło moją uwagę, zaraz po wejściu, były kolumny z biało – czarnego marmuru. Sprawiały wrażenie znajomych, majaczyły w pamięci choćby pasiaste fasady marsylskiej katedry La Major, choć tamte oprócz bieli i czerni miały jeszcze pasy zielone. Te wyróżniały się majestatem i dostojeństwem, dwie podstawowe barwy dawały wrażenie elegancji i prostoty zarazem. I jak wspaniale konweniowały z otoczeniem, w tym przypadku przecudnej urody mozaikową posadzką czy niezwykle barwnymi freskami na ścianie ołtarzowej oraz przy wejściu do biblioteki Piccolominich. 

Mozaikowa posadzka

Mozaikowe arcydzieło na podłodze przedstawiające kilkadziesiąt obrazów scen biblijnych wykonane zostało przez liczne grono sieneńskich artystów. Artyści sieneńscy pracowali tu przez dwa stulecia […] w tego rodzaju pracy nie mogło być ani wspólnego zadania, ani jakiegoś ściśle określonego z góry planu, lecz mimo to osiągnięto tu zdumiewającą jednolitość. Taką jednolitość można było uzyskać tylko w Sienie, stanowiącej nigdzie więcej niespotykany przykład wierności tradycjom artystycznym. […] Chociaż nad tą posadzką pracowali niemal wszyscy wybitniejsi artyści Sieny, w znacznej mierze jest to jednak dzieło mniejszych mistrzów i zwykłych rzemieślników. (str. 62-63 Muratow Obrazy Włoch. Toskania i Umbria Zeszyty Literackie rok wydania 2010).
Spędziłam w tej świątyni mnóstwo czasu, ale nie mogło być inaczej. Każda wyczarowana na posadzce scenka to była odrębna całość, każda domagała się uwagi. I znowu mistrzostwo prostoty, przewaga bieli, czerni i barwy ceglanej daje efekt niezwykle ciekawej grafiki.
O ile posągi Michała Anioła po raz kolejny wzbogaciły moje prywatne zbiory Florentyńczyka, o tyle rzeźby Berniniego w Kaplicy Madonny del Voto skradły moje serce. Wydawało mi się, iż Św. Hieronim (najbardziej rozpowszechniony wizerunek ascety wszech czasów) i barok to dwa odległe od siebie bieguny, tymczasem okazuje się, iż można przedstawić postać tego świętego w bogato zdobionej scenerii nie odzierając jej z dostojeństwa i nie pozbawiając skromności. Jest ten Hieronim bogaty swoim ubóstwem, a skromna szata wydaje się królewskim odzieniem. Maria Magdalena przypomina mi La Veritę z rzymskiej Galerii Borghesse. Czyżby to miało oznaczać, że nawrócona
jawnogrzesznica to synonim prawdy. Nie, to zapewne tylko moje skojarzenie. Większość zwiedzających przyciąga dzieło Nicoli Pisano – Ambona. Bedeckerowy przewodnik po Sienie Bonechi poświęca jej zdecydowanie najwięcej miejsca spośród wystroju wnętrza Katedry. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż ambona prezentuje się niezwykle okazale. Marmurowa, ośmioboczna przestrzeń wsparta na kolumnach częściowo podtrzymywanych przez lwy z główną kolumną okoloną personifikacją sztuk sprawia wrażenie teatralnej dekoracji. A pamiętajmy, powstała w XIII wieku. O baroku nie śniło się jeszcze tamtejszym filozofom. Pisano wykazał się dużym nowatorstwem. Okalające ją postacie ze scen Sądu Ostatecznego, Ukrzyżowania czy Ucieczki do Egiptu wykazują się dużą ekspresją jak na owe czasy. Sama ambona sprawia wrażenie pięknie udekorowanego baldachimu, z tym, że tutaj to jego czasza służy do wygłaszania kazań, a nie jest osłoną znajdujących się poniżej ludzi.
 
 Przyznam się, iż gdyby wstęp do Biblioteki Piccolominich był dodatkowo płatny (wejście do Katedry jest płatne i wymaga dość długiego czekania w kolejce po bilety) myślę, że zrezygnowałabym z tej atrakcji. Ale nie był. Wiedząc, iż wnętrze salki zwanej biblioteką zdobią freski Pinturicchia, będącego nadwornym malarzem rodziny Borgiów, nie mogłam wykrzesać w sobie zainteresowania Biblioteką. Moje historyczne sympatie i antypatie chadzają dziwnymi ścieżkami. Otóż, o ile sama rodzina Borgiów budzi ciekawość, o tyle już praca dla nich degraduje w moich oczach artystę. Do dziś nie rozumiem, jak Leonardo mógł szukać zleceń u Cezara Borgii. Freski zdobiące wnętrze Biblioteki nie są oceniane zbyt wysoko wśród znawców; Muratow pisze, iż jaskrawe barwy sprawiają przykre wrażenie, a zwłaszcza nie wywołują w nas uczucia uroczystej wzniosłości – na którym- jak się zdaje zależało malarzowi. Mimo tych jaskrawych barw, nadmiaru złota i naturalnego, ze względu na temat przepychu Pinturicchio pozostaje tu bladym i przeciętnym prowincjuszem (str.62 Obrazy Włoch. Toskania i Umbria). 


Nie mniej jednak w tym dostojnym otoczeniu te bajecznie kolorowe freski, pełne pasteli, pogody i złota przypominające wczesnorenesansowe prace sprawiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Było to takie przełamanie dostojeństwa i elegancji świątyni pogodnym akcentem. Zapewne nie taki cel przyświecał malarzowi, ale mnie się spodobało. Mam słabość do tych niezwykle kolorowych scen biblijnych będących ilustracją dworskiego życia zlecających pracę patronów. Moją uwagę przykuł wzrok patrzącego na widza, odwróconego lekkim skrętem tułowia ku widowni, młodzieńca na koniu. Czy to autoportret samego Pinturicchia, jeśli tak to ujął sobie sporo lat. Nie da się zaprzeczyć, że jest jakiś magnetyzm w tym spojrzeniu. Powyższy wpis to tylko parę wrażeń z wizyty w Świątyni Najświętszej Marii Panny w Sienie. Nie wspomniałam o wyglądzie zewnętrznym Katedry, o posągach, rzeźbach, zdobieniach, popiersiach papieży, cesarzy, o architektach i budowniczych, absydzie, sklepieniu, kaplicach, o datach i cyfrach. Opisałam to, co zrobiło na mnie największe wrażenie i co chciałabym ocalić w pamięci. Zupełnie, jak pan Adam Szczuciński, których w swych włoskich miniaturach poświęca Sienie niecałe dwie stroniczki, a o katedrze pisze:
W niedokończonej katedrze podziwiałem piękną Eleonorę Portugalską na fresku Pinturicchia. Na posadzce kościoła sceny z Biblii, sybille. Rzeź niewiniątek przywodziła mi na myśl lekcje łaciny. (str. 48 Włoskie miniatury Adam Szczuciński. Zeszyty Literackie, rok wydania 2008).
A nawiązując do tytułu wpisu chcę wierzyć, iż dane mi będzie wrócić do Sieny, aby poznać też inne jej oblicze.

środa, 19 lutego 2014

Z Muratowem w Wenecji

Podczas moich zeszłorocznych  wakacji 
towarzyszyły mi Obrazy Włoch (Wenecja i Florencja) Pawła Muratowa. 
Wenecja przywitała mnie piękną, słoneczną pogodą, na spotkanie której uśmiech pojawił się natychmiast na twarzy. W Wenecji czuję się jak beztroskie dziecko, które nic nie musi, nigdzie nie pędzi, któremu czas przepływa przez palce, a ono wcale się z tego powodu nie martwi. W innych miejscach mam ścisłe wytyczone trasy, zaplanowane miejsca, do których zmierzam, wystawy, które chcę obejrzeć, tutaj idę po prostu przed siebie, bo wiem, że każda droga którą wybiorę będzie ciekawa i wiem, że i tak prędzej czy później dotrę na Piazza San Marco, do tego pulsującego gwarem setek  turystów serca miasta, które tyleż olśniewa, co przytłacza. Od dnia, w którym po raz pierwszy weszłam na Plac i zobaczyłam ten przesmyk znajdujący się pomiędzy Pallazzo Ducale a Libreria Sansoviniana prowadzący na otwarte wody Canalle Grande widok ten jawi mi się w snach. Wenecjo, twój urok nie ma miary. 

Porzucam ciężką walizę w hotelu i idę przed siebie, idę przekraczać mosty, idę zdobywać brzegi, idę nacieszyć oczy kolorowymi szkiełkami z Murano. Muratow pisze; "Są dwie Wenecje. Jedna - która wciąż jeszcze obchodzi jakieś święto, wciąż jeszcze rozbrzmiewa ciągłym gwarem, trwa uśmiechnięta i leniwie wypoczywa na placu św. Marka, na Piazettcie i na wybrzeżu degli Schiavoni. Od tej Wenecji nieodłączne są gołębie, stały napływ cudzoziemców, stoliki przed kawiarnią Floriana, sklepy ze wspaniałymi wystawami ze szkła. (...) Zegar właśnie wskazuje południe. Czas iść razem z tłumem na plac i patrzeć, jak na Torre dell`Orologio spiżowe postaci ludzkie uderzają w dzwon. To jeden z obrzędów weneckiego próżnowania i ten, kto go dopełnił, może z czystym sumieniem cieszyć się, że jest wolny od wszelkich ziemskich trosk."
Od napisania tych słów minęło ponad sto lat i dwie wojny światowe, powstało i upadło kilka państw, a  Plac przed Bazyliką Świętego Marka oraz nabrzeże nadal należą do najbardziej obleganych miejsc Wenecji (obok Ponte Rialto). Z myślą o gołębiach zatrudniono sprzedawców pokarmu dla ptaków. Natomiast Cafe Florian i Cafe Quadri prześcigają się w uatrakcyjnieniu pobytu turystom serwując poza kartą także muzykę na żywo. Elegancko ubrani artyści wykonują znane szlagiery z repertuaru muzyki klasycznej i popularnej. Cafe Florian, w której gościli niegdyś Lord Byron, Marcel Proust czy Charles Dickens, dzisiaj udostępnia swe podwoje głównie nowobogackim turystom zza wschodniej granicy. 

"To życie ma swój urok. Ale nieodmiennie przynosi chwile smutku. Łatwo można się znużyć muzyką, widokiem wspaniałych witryn, ustawicznym gwarem cudzoziemskiego tłumu. Wenecja nieraz pozwala dotkliwie odczuć samotność, nie pociesza nas i nie napełnia blaskiem, jak Florencja czy Rzym. Zresztą Wenecja nie ogranicza się do Placu Świętego Marka i do Piazzetty. Wystarczy zapuścić się nieco głąb miasta i oddalić od San Marco, aby nasz nastrój całkowicie się zmienił. Wąskie uliczki wprawiają nas nagle w zdumienie swą powagą i milczeniem. Kroki rzadkiego przechodnia rozbrzmiewają tu jak gdyby gdzieś z daleka. Dźwięczą, a potem milkną, ich rytm pozostaje nam w uchu niby jakiś ślad, po którym wyobraźnia idzie w krainę wspomnień".  
I to jest ta druga Wenecja; nie tak tłumna, nie tak kolorowa, nie tak hałaśliwa, przytłaczająca nadmiarem (ludzi, hałasu, atrakcji, wrażeń). To Wenecja z odłupanym tynkiem na fasadach domu, z ułamanym fragmentem balustradki, czasami z porysowanymi kredą murami, czasami nawet bezludna.

Dlatego, kiedy zaspokoję już swoją tęsknotę za  widokami ze snów opuszczam gwarny Plac Świętego Marka i szukam wytchnienia w spokojnych, odludnych, cichych uliczkach. Nie trzymam się mapy, daję prowadzić się intuicji, pozwalam sobie się zgubić w plątaninie uliczek i mostków. Dziś jest to znaczne trudniejsze, niż wówczas, kiedy to Muratow wędrował zaułkami Wenecji. Trudno teraz znaleźć porę roku, w której Wenecja pogrąży się w ciszy i zamyśleniu. Podobno rdzenni wenecjanie jedynie pracują tutaj, bo żyć tu nie sposób. 
"To, co na Piazzetcie było tylko malowniczym szczegółem - czarna gondola, czarna chustka na ramionach wenecjanki - tu pojawia się w surowym, niemal uroczystym charakterze odwiecznego obrzędu.  A woda! Woda dziwnie przykuwa do siebie i pochłania wszystkie myśli, podobnie, jak tu pochłania wszystkie dźwięki, toteż najgłębsza cisza spływa nam na serce".
Dziś, o takie miejsca, jak na fotografii coraz trudniej, prawdopodobieństwo spotkania ich jest odwrotnie proporcjonalne do odległości od Placu Świętego Marka, im dalej, tym większa szansa. Ciekawy mostek, fantazyjne balustrady, mozaikowe dekoracje, zabłąkany posąg, a kiedy i tego zabraknie  pozostaje woda, w której miasto przegląda się, jak w lustrze oczekując potwierdzenia swej urody. 

"Na jakimś mostku przerzuconym nad wąskim kanałem, na przykład na Ponte del Paradiso, można oddać się marzeniom, zasłuchać się, na długo odejść spojrzeniem w zieloną głębię z lekka kołyszących się zwierciadlanych obrazów. W takich chwilach odsłania nam się inna Wenecja, której nie znają liczni bywalcy Floriana i której istnienia nie sposób odgadnąć, sądząc po lekkomyślnym i dziecinnie próżniaczym życiu na placu Świętego Marka.  (...) Dzisiejsza Wenecja jest tylko widmem dawnego życia, a ustawiczne święto na Placu Świętego Marka to tylko uczta na miejscu porzuconym przez gospodarzy".

Muratow szuka dawnej Wenecji w dziełach jej artystów. A te najciekawsze częściej zdobią ściany świątyń (jak tu opisane) niż prestiżowych galerii. I tak wędruje pisarz w poszukiwaniu obrazów Belliniego, Carpaccio, Tycjana, Veronesse, Tiepolo, Giorgione czy Tintoretto, a kiedy staje przed nimi zapomina o wszystkim, co do tej pory mu ciążyło, bo "dla nas ludzi Północy wody Laguny są w istocie wodami Lety.Gdy stoimy przed starymi obrazami zdobiącymi kościoły weneckie, gdy płyniemy gondolą lub gdy błądzimy po milczących uliczkach czy nawet wśród przypływów i odpływów gwarnej fali ludzkiej na Placu Świętego Marka, wszędzie tam pijemy łagodne wino zapomnienia. Wszystko, co zostało za nami, całe nasze dawne życie przestaje nam ciążyć".

I między innymi za to właśnie kocham Wenecję,  za te jej wody zapomnienia, które pozwalają zostawić za sobą ciężki bagaż dawnego życia, niczym zbyt ciężką walizkę w hotelu. I choć jak pisałam, najpiękniejszą książką o Wenecji, jaką do tej pory przeczytałam jest Znak wodny Brodskiego, to muszę przyznać, że i Muratow o Wenecji (i nie tylko o niej) pisze pięknie i interesująco (pisze głównie o najbardziej znanych jej mieszkańcach; o Gozzim, Goldonim, Casanovie, Tintoretto, Giorgione i ich dziełach). A może to sama Wenecja sprawia, że inaczej pisać się o niej nie da. 
We wpisie wykorzystałam zdjęcia z dwóch spotkań z Wenecją. 
Cytaty z książki Muratow Obrazy Włoch Wenecja, Wydawnictwo Zeszyty literackie rok 2012.
A jutro o tej porze będę prawdopodobnie fruwała gdzieś w przestworzach i będzie fruwała marynara na koncercie Garou. Wtedy i ja napiję się wód letejskich i na parę dni zapomnę o szarości dnia codziennego. 

wtorek, 18 lutego 2014

A Michał Anioł śpi już od 450 lat

Sen cenię, głazem być jest lepszym losem,
Póki zło z hańbą w świecie się panoszą.
Nie widzieć, nie czuć jest dla mnie rozkoszą;
Przeto nie budź mnie, cyt! Mów cichym głosem 

(Michał Anioł - przekład Leopold Staff, wiersz powstały jako komentarz postaci Nocy w Kaplicy Medyceuszy).


Wpis u Laudate uświadomił mi, iż obchodzimy czterysta pięćdziesiątą rocznicę śmierci Michała Anioła. Mój stosunek do Geniusza wszech czasów jest chyba powszechnie znany bywalcom tego bloga, niejednokrotnie wyrażałam swój podziw dla dzieł mistrza, a także sympatię dla tego Florentyńczyka o mało anielskim usposobieniu. Ostatnio wędrowałam śladami Michała Anioła po Florencji.

Dzisiaj chciałabym przytoczyć dwa cytaty z Obrazów Włoch Pawła Muratowa, książki, która powstała ponad sto lat temu, a która towarzyszyła mi podczas podroży. Muszę przyznać, iż zupełnie nie obiektywnie każdą lekturę poświęconą, czy to miastu dzieciństwa i młodości, czy to epoce, w której żył i tworzył oceniam przez pryzmat stosunku jej autora do osoby Michała Anioła. I dopóty nie wyrobię sobie o niej zdania, dopóki nie odnajdę rozdziału poświęconego mojemu ulubieńcowi i dodać tu trzeba, że rozdziału, z którego wyczytać można należyty szacunek i admirację dla dokonań Florentyńczyka. Paweł Muratow zdał mój osobisty test stosunku do Michała Anioła.
Przedmiotem wszystkich jego rzeźb i obrazów stał się człowiek właśnie dlatego, że postać ludzka tworzy najdoskonalszy związek elementów duchowego i materialnego. Byłoby jednak błędem sądzić, że Michał Anioł w tym związku dopatrywał się harmonii. Dramatyczność jego sztuki polega na tragicznej sprzeczności ducha i materii pojawiającej się przy każdych narodzinach życia i na wszystkich jego drogach. Aby ogarnąć ów dramat w całym jego ogromie, trzeba tak czujnie nasłuchiwać, co mówi dusza rzeczy, a zarazem tak głęboko wyczuwać ich znaczenie materialne, jak to potrafił tylko Michał Anioł.*
O kilku z tych rzeźb pisałam  Pieta Florencka, Poranek i Zmierzch, Dzień i Noc w Kaplicy Medyceuszy, Mojżesz. O innych wspominałam zaledwie.  Człowiek jest podmiotem całej spuścizny Michała Anioła, człowiek i jego zmagania ze światem, z sobą, z życiem. 

W twórczości Michała Anioła pojawia się poczucie konieczności walki lub znużenie walką nadaremną. Wieczny gniew, który wypełnia jego życie, stanowi jedynie odbicie owej żądzy buntu i wyzwolenia przenikającej całą jego sztukę. Ów ciągły bunt serdeczny sprawia, że działalność Michała Anioła była na miarę tytaniczną, nie tylko ze względu na jej wymiary i włożony w nią nadludzki wysiłek, lecz właśnie dlatego, że odrodziła się w niej pradawna tragedia tytanów, którzy walczyli przeciw woli boskiej.**  

* str. 123 Obrazy Włoch Florencja Paweł Muratow wydawnictwo
Zeszyty Literackie 2012 r.,
**str.124 tamże

Przy okazji kilka zdjęć z mojej anielskiej kolekcji wędrowania Michałowym szlakiem.  
Wpis powstał ad hoc, bowiem przyznaję o rocznicy zapomniałam i dopiero przed chwilą znalazłam czas, aby krótkim wpisem dać po raz kolejny świadectwo mojej czołobitności względem Geniusza, który tworzył rzeczy genialne, Tytana, który tworzył tytanów.  






niedziela, 28 października 2012

Obrazy Włoch - Rzym Paweł Muratow



Wydawnictwo Zeszyty literackie, rok 2008, ilość stron 136.
Rzym jest inny niż wszystkie inne miasta. Trudno powiedzieć na czym polega jego swoisty, jemu tylko właściwy urok. Ci, co doświadczyli jego mocy rozumieją od razu jego zagadkę. Niektórzy przyznają, że nie pojmują istoty owego tajemniczego czaru, sprawiającego, że przywiązujemy się do miasta niby do jakiejś żywej istoty. Inni znów udają, że odczuwają ów urok, ale wierni wielbiciele Rzymu po krótkiej chwili rozpoznają tych pozornie nawróconych i słuchają ich z takim uśmiechem, z jakim prawdziwy amator malarstwa, czy muzyki słucha uniesień rzekomego znawcy, który zachwycając się jakimś obrazem, ogląda go pod światło lub nie mając słów dla jakiejś melodii fałszywie wybija jej takt.

Tym cytatem ze szkicu o Rzymie Jana Jakuba Ampere zaczyna swoją opowieść Paweł Muratow. Mogłabym się pod nim podpisać oburącz. Rzym ma bowiem, jak to nazywa autor swoisty zmysł, który niełatwo zdefiniować, a który sprawia, że kiedy już go poczujemy, to jak pisał Goethe nigdy nie będziemy nieszczęśliwi (Kto dobrze poznał Włochy, a zwłaszcza Rzym, ten nigdy już nie będzie nieszczęśliwy). To chwile, ulotne i trudne do dookreślenia sprawiają, że chce się powiedzieć trwaj chwilo, jesteś piękna.

Doprawdy szczęśliwy jest ten, kto wstępując po tych schodach [hiszpańskich] w jakiś dzień grudniowy i zostawiając za sobą chłód zaciemnionych ulic, wchodził na tchnące błogosławionym ciepłem, wiecznie zalane słońce Pincio, kto stał u ich szczytu nocą, gdy wieje duszny sirocco, tłumiąc światła latarni i zginając ku ziemi bijące z fontanny strugi, kto w oślepiającym blasku późnej wiosny szukał tu ulubionych róż lub gałęzi jaśminu tchnących ostrym, staroświeckim aromatem. W tym szczęściu, którym pozwala napawać się Rzym jest jak gdyby coś ze szczęścia młodości, gdy niecierpliwie wyczekujemy każdego dnia, który ma nadejść, gdy usypiamy z uśmiechem, myśląc o jutrze, gdy wierzymy w nieprzebrane bogactwo życia, gdy trwonimy obficie własną radość, widząc wszędzie wokół siebie niewyczerpane jej źródło.

Często znajomi pytają mnie, dlaczego Rzym jest moim miejscem ukochanym, a ja nie umiem im tego wytłumaczyć słowami, bo tego nie można zrozumieć, to trzeba poczuć, bo nie kocha się za coś, a pomimo czegoś, bo kocha się sercem, a nie rozumem. Truizmy? Prawda, ale czemu wciąż pojawiają się takie pytania.

Wracając do książki – autor w rozdziale Zmysł Rzymu stara się wyjaśnić swój stosunek do tego miasta, próbuje oddać te ulotne chwile radosnego uniesienia, jakie przywołują uśmiech na twarzy na sam dźwięk słów Piazza Navona, Ponte Saint Angelo, Campo de Fiori, fontanna di Trevi, Piazza del Popolo i wielu innych. Pisze rzeczowo, ale z uczuciem.
Niektóre stwierdzenia zawarte na łamach książki uległy dezaktualizacji. Nie może to być jednak zarzutem w stosunku do treści książki, to raczej jej atut, bo pokazuje nam Rzym taki, jakim był jeszcze sto lat temu (książka powstała w 1911 r.) i jakim chcielibyśmy go widzieć i dzisiaj. Autor pisze np. o wyglądzie miasta w Wielki Piątek; jego odświętnej szacie i zamiłowaniu do nabożnych widowisk, czy tradycji spędzania Bożego Narodzenia w Santa Maria In Aracoeli (pisała o tym także Kuncewiczowa w Przezroczach). Niestety dzisiejszy Rzym w trakcie Wielkiej Nocy (a piszę to na podstawie Wielkanocy Anno Domini 2012) nie wyróżnia się niczym (poza wieczorną drogą krzyżową, która mnie rozczarowała, o czym pisałam tutaj) spośród współczesnych miast europejskich. Muratow pisze też o licznym uczestnictwie rzymian w nabożeństwach. Doświadczenie wizyt odbytych na przestrzeni ostatnich pięciu lat pozwala mi stwierdzić, iż rzecz dziś wygląda zgoła inaczej. Często odwiedzam rzymskie kościoły, gdyż są dla mnie nie tylko świątyniami, w których szukam duchowej pociechy, ale wspaniałymi galeriami sztuki z dziełami takich wielkich jak Michał Anioł, Caravaggio, Bernimi, Lippi i wielu innych. Rzymskie kościoły zieją pustkami, poza zwiedzającymi je turystami i siostrami zakonnymi nie ma w nich wiernych. To kolejna refleksja, jaka mi się nasunęła podczas lektury.

Po bardzo osobistym, nacechowanym emocjonalnym stosunkiem do miasta wstępie autor odbywa spacer przez kilka stuleci; antyk, Rzym chrześcijański, Melozzo da Forli, dojrzały renesans, barok, Piranesi, Kampania rzymska.

Z każdego wieku wybiera to, co jego zdaniem najlepiej charakteryzuje epokę, wskazuje miejsca, w których znajdują się najbardziej dla epok charakterystyczne pamiątki, pisze o największych mieszkańcach miasta każdej z epok, opisuje ich najpiękniejsze dzieła. Wybór jest oczywiście subiektywnym wyborem autora, ale często pokrywa się z moim własnym. Z wielkich nazwisk brakuje tu jedynie Caravaggio, którego Muratow pomija całkowitym milczeniem. Nie jest to typowy przewodnik, nie ma tu ilustracji; poza czarno-białymi zdjęciami kilku szczególnych dla autora miejsc. W rozdziale poświęconym antykowi sporo miejsca poświęca Muzeum Kapitolińskiemu w pałacu dei Conservatori oraz Termom Dioklecjana. To tam zachowały się najstarsze skarby starożytności. Przy okazji znajduję tu myśl, która zawsze nawiedza mnie, kiedy odwiedzam wielkie muzea, myśl o smutku, jaki niesie za sobą konieczność dokonywania wyboru. Nie można chociażby wzrokiem ogarnąć wszystkich ich bogactw, ich wielość nie pozwala na docenienie ich piękna.

Ich chłodny przepych tchnie melancholią; niekończące się rzędy białych rzeźb, symetrycznie rozstawione pod ścianami, wprawiają w rozterkę, niemal w rozpacz, ponieważ nie sposób wybrać spośród nich jakiś jeden posąg lub jakieś jedno popiersie, które by się nam naprawdę spodobały. W jednostajnym, martwym świecie zacierają się wszelkie różnice, nikną wszelkie odrębności, które stanowią przecież jedyne świadectwo rzeczywistego istnienia przedmiotów.

Tak pisze autor o zbiorach starożytności w Muzeach Watykańskich. Przyznaję, że sama przeszłam pomiędzy szpalerem posągów z podobnymi wrażeniami. 
Przy opisie wrażeń, jakie wywołuje zwiedzanie Term Diocklecjana napotykam na kolejną bliską mi myśl; dzieła najlepiej prezentują się w miejscach, dla których zostały stworzone, wówczas nie są one jedynie muzealnymi ekspozycjami, przestają być jedynie pozostałościami na cmentarzyskach historii, niepotrzebnymi nikomu rupieciami, lecz nadal żyją własnym życiem.
Pozostawione tu liczne odłamki rzeźb i sarkofagi toną w słońcu, w którego blasku trawertyn błękitnieje i staje się niemal przejrzysty, a marmur nabiera ciepła i życia. Za żywe piękno tych zwykłych rzeczy można śmiało oddać doskonałość arcydzieła troskliwie przechowywanego w zamkniętej na głucho Sali. Płatki uwiędłej róży w fałdach stroju kobiety, wyrzeźbionej nie wiadomo kiedy i przez kogo, nadają jej więcej uroku niż wszystkie wypowiedzi znawców i spory uczonych.
Bo przecież:
…przedmiotom sztuki antycznej bardziej przystoi godna śmierć zadana przez czas, niż letargiczny sen w muzeum…

Muratow docenia w antycznej sztuce nie tylko jej naśladownictwo wzorów greckich, ale jej odrębność i samodzielność.
Nie będę tu opisywać każdego rozdziału. Z racji osobistych preferencji najbardziej zainteresował mnie rozdział poświęcony dojrzałemu renesansowi. Czytałam tak, jakbym czytała o dobrych znajomych; Michał Anioł, papież Juliusz II, Perugino, Rafael, Bramante – ludzie, bez których nie byłoby renesansu, ludzie, bez których Rzym wyglądał by dziś zupełnie inaczej. To tutaj opisuje, jak „najwspanialszy tryumf uduchowionej formy musiał podporządkować się kaprysowi papieża Juliusza II” (chodzi oczywiście o Kaplicę Sykstyńską, której nie tylko stworzenie, ale i obejrzenie to zadanie karkołomne). Tutaj pisze o wytchnieniu, jakie daje oglądanie w Kaplicy Sykstyńskiej fresku Perugina. W kaplicy pełnej dzieł największych wczesnorenesansowych malarzy i pełnej chaosu Oddanie kluczy Św. Piotrowi pozwala odpocząć oczom i skupić wzrok na obrazie. Obraz ten wyróżnia się na tle przeładowanych nadmiarem postaci i historii dzieł Botticellego, Pinturicchio, Ghirlandaio czy Signorrellego. Muratow pisze też o geniuszu Rafaela zawartym we freskach znajdujących się w apartamentach papieskich (słynne Stanze Rafaela). Szkoła Ateńska czy Dysputa o najświętszym sakramencie stanowią zdaniem autora najdoskonalszy przykład praw kompozycji. Autor wyraża też podziw dla sztuki architektonicznej złotego wieku.

Złoty wiek znalazł swoje natchnienie pod kopułą Panteonu. Jej majestatyczna prostota i niezwykła lekkość stały się hasłem wielkich budowniczych, których Rzym ku sobie przyciągał i wychowywał.

Chciałam już zakończyć moją relację z lektury, ale jak tu nie wspomnieć choć słowem o baroku, tym najbardziej widowiskowym stylu w architekturze.

W Rzymie trzeba szukać Rzymu antycznego, chrześcijańskiego i średniowiecznego. Ale Rzymu barokowego nie trzeba szukać wcale, do dziś bowiem jest to właściwie ów Rzym, z którym przede wszystkim zapoznaje się każdy z nas. Wszystko, co stanowi o charakterze miasta- najokazalsze budynki, najgłówniejsze place, najbardziej ożywione ulice – wszystko to stworzył tutaj barok i wszystko zachowuje na sobie jego piętno. Taki jest plac przed bazyliką Św. Piotra z kolumnadami Berniniego i fontanną Maderny. Taki jest Kwirynał i fontanna di Trevi, a wreszcie Corso z kościołami Gesu e Maria, San Marcello i Santa Maria In Via Lata oraz placami Ruspoli, Chigi, Sciarra i Doria.
 
Jeśli ktoś szuka w książkach podróżniczych przygód, ciekawostek, anegdotek, cen hoteli, polecanych restauracji, praktycznych porad tego tutaj nie znajdzie. Jeśli jednak szukacie pięknego opisu niezwykłego miasta, w którym antyk sąsiaduje z renesansem, a średniowiecze z barokiem, w którym klasycznej prostocie towarzyszy dekoracyjna scenografia baroku, w którym przeszłość spotyka się z teraźniejszością, w którym co krok można spotkać dziedzictwo pokoleń to gorąco polecam Obrazy Włoch. 
Książkę przeczytałam w ramach Wyzwania Trójka E-pik u Sardegny

Zdjęcia: 1. Okładka książki, 2. Forum Romanum i Via Sacra, 3. Zwiastowanie MerMelozzo da Forli w Panteonie, 4. Posąg w Termach Dioclecjana, 5.Fragment Szkoły Ateńskiej z autoportretem Rafaela.
Tym razem wszystkie zdjęcia poza zdjęciem okładki są mojego autorstwa.