Od czasu, kiedy zaczęłam czytać o Włoszech zawsze natrafiałam na Podróż włoską Goethego. W podróżniczych wspomnieniach przedstawicieli literackiego świata XIX wiecznej Europy wielokrotnie padał ten tytuł. Był on obowiązkową lekturą humanisty wybierającego się w podróż do Italii. Każdy myślący człowiek chciał skonfrontować swoje wrażenia z wrażeniami autora ulubionego cytatu ludzi szczęśliwych „trwaj chwilo, chwilo jesteś piękną”. Z niecierpliwością przebiegłam tę część włoskiej podróży, która się tyczy Sycylii i Neapolu, aby dotrzeć wreszcie do celu - caput mundi. Jakże miło współprzeżyć te pierwsze wrażenia z autorem Fausta. Te znane podróżnikom połączenie oszołomienia, zachwytu, niedowierzania, pełni szczęścia, chłonięcia mnogości doznań sprawiło, iż lektura była powrotem do chwil pełnych radosnego uniesienia i oddania się rozkoszy wspomnień. Na twarzy pojawia się uśmiech rozmarzenia a w sercu błogość. Trudno byłoby wyróżnić jeden opis, bo tak jak pisarz chłonął każdego dnia kolejne odkrycia, tak ja chłonęłam jego wrażenia (oczywiście konfrontując je z własnymi). Jeden dzień zapadł w pamięć wyraźniej niż inne. Był to dzień rozpoczęty spacerem po Placu Świętego Piotra, wizytą (kolejną) w Muzeach Watykańskich, a zakończony na szczycie kopuły Bazyliki. Może dlatego, że podobnych wrażeń doznałam 224 lata później. Ponad dwa stulecia dzieliły nasze w tym miejscu przebywanie, a odczucia niemal identyczne.
Początkowo spacerowaliśmy po całym placu, ale gdy zrobiło się za gorąco, ukryliśmy się pod wielkim obeliskiem, dość szerokim, by nas obu ocienić, i jedliśmy kupione w pobliżu winogrona. Potem poszliśmy do Kaplicy Sykstyńskiej. W środku było jasno, freski miały bardzo dobre światło. Nie wiedzieliśmy co bardziej podziwiać, czy Sąd Ostateczny Michała Anioła, czy jego rozmaite malowidła na stropie. Patrzyłem bez słowa i patrzyłem zdumiony. Pewność siebie mistrza i męski jego talent przekraczają wszelkie wyobrażenie. Po kilkakrotnym obejrzeniu całości opuściliśmy to sanktuarium i poszliśmy do Bazyliki Św. Piotra. Z pogodnego nieba spływało piękne światło, w którym jasno i wyraźnie widać było wszystkie zakątki kościoła. Postanowiliśmy tym razem napawać się wielkością i wspaniałością budowli, nie dając się sprowadzić na manowce jakimiś wyrozumowanymi kryteriami smaku i powstrzymując od wszelkich ostrzejszych sądów. Cieszyliśmy się tym, co zostało stworzone dla radości człowieka.
Na koniec weszliśmy na dach bazyliki, gdzie przed oczami roztacza się widok na miniaturową kopię prawdziwego miasta. Domy i sklepy i fontanny, kościoły (z wyglądu) i wielka świątynia- a wszystko to pod gołym niebem, przecięte pięknymi alejami. Wspięliśmy się na kopułę, skąd widać było Apeniny w słońcu, Sorakte, wulkaniczne wzgórze Tivoli, Frascati, Castel Gandolfo, równinę i w oddali morze. Tuż pod nami Rzym w całej okazałości, ze swymi pałacami na wzgórzach, kopułami, itd. Powietrze było nieruchome. W miedzianej kuli upał, jak w cieplarni. Po dokładnym obejrzeniu wszystkiego zeszliśmy na dół i kazaliśmy otworzyć drzwi wychodzące na gzymsy i bęben kopuły oraz na gzymsy nawy. Po tych gzymsach można obejść cały kościół oglądając go z góry. Kiedy staliśmy na gzymsie bębna, w głębi na dole pokazał się papież. Szedł odprawiać swe popołudniowe modły (str. 124). Zapewne z szacunku dla urzędu Goethe nie napisał o tym, co mnie nasuwa mi się na wspomnienie tamtego widoku, iż papież z tej perspektywy wyglądał niczym owad na posadzce świątyni.
Do Bazyliki i do Kaplicy wracał pisarz niejednokrotnie, często razem ze znajomymi. Raz nawet zdarzyło mu się przysnąć na papieskim tronie, kiedy w wyniku kontemplacji sklepienia przeniósł się do krainy Morfeusza.
Czytając tę listowną relację z pobytów w Rzymie (pierwszego od 1 listopada 1786 r. do 21 lutego 1787 roku i drugiego od czerwca 1787 r. do kwietnia 1788 r.) swoim (niebyt chwalebnym) zwyczajem podkreślałam ołówkiem interesujące myśli. Jednak po paru stronach lektury zauważyłam, że nie ma strony bez zaznaczonej choćby linijki tekstu.
Z każdym dniem coraz trudniejsze staje się relacjonowanie podróży, bo jak pisze.. im głębiej w las, tym więcej drzew - tak właśnie ma się sprawa z poznawaniem tego miasta. Współczesności nie można zrozumieć bez poznania przeszłości, po to zaś by porównać współczesność z przeszłością, trzeba by więcej czasu i spokoju… (str. 146). Ubolewanie nad własną niemożnością poznania z powodu nadmiaru obowiązków i braku czasu często towarzyszy Wolfgangowi. Gani zatem sam siebie za zbytnie rozproszenie i nieumiejętność skupienia się na jednej dziedzinie, miast powierzchownego studiowania wielu. Zachłanność poznawcza sprawia, iż z zapałem godnym lepszej sprawy kupuje mnóstwo pamiątek rzymskich; posągi, fragmenty torsów, rysunki, szkice, obrazy. …Zbieram także różne inne rzeczy, nie ma wśród nich ani jednej bezwartościowej lub nieprzydatnej, takie zresztą tu się nie trafiają: wszystko jest pouczające i ważne. Najważniejszą jednak dla mnie wartość przedstawia to, co zabiorę ze sobą w duszy, skarb, który będzie stale rósł i pomnażał się. (str. 150).
Pamiętam konsternację, którą wywoływały podobne słowa wśród moich znajomych na pytanie o podróżne pamiątki.
Znalazłam też ciekawe porównanie dotyczące kolekcjonowania wrażeń z rzymskiego pobytu. … Muszę zakończyć żniwa przed wyjazdem do Neapolu. Na wiązanie snopów starczy jeszcze pogodnych dni (str.153). Co uzmysławia, iż moje snopki nadal nie powiązane, choć żniwa były bogate; plon kilku rzymskich wakacji wciąż czeka na obróbkę.
Po dość długim pobycie w mieście pisarz dochodzi do wniosku, iż wyzbył się wszelkiej próżności i zarozumialstwa i marzy jedynie o tym…. by nic nie było dla niego pustą nazwą, słowem (str.322).
Odkrywa dwie swoje przywary, które wydają się niezwykle znajome. Pierwsza, jest taka, że nigdy nie chciało mi się trudzić nad wyuczeniem się rzemiosła. …. Druga – żadnej pracy nie umiem poświęcić tyle czasu, ile wymagała. Ponieważ tak się szczęśliwie składa, że potrafię w krótkim czasie wiele przemyśleć i składnie połączyć, wszelka praca systematyczna nudzi mnie i męczy. .. (str.326). Na zakończenie pobytu w mieście znajduje się niezwykle ciekawy i drobiazgowy opis zwyczajów karnawałowych. Gwar, tłok, zabawa, maski, kostiumy, powozy, wyścigi konne, bale, festyny, teatry, żarty i niekończąca się od pierwszego do ostatniego dnia zabawa.
Dopiero w Rzymie odnalazłem siebie, tu dopiero pogodziłem się z sobą, tu byłem szczęśliwy i zmądrzałem (str. 462) – pisze pod koniec pobytu niemal czterdziestoletni Wolfgang.
Można pozazdrościć pisarzowi, iż dane mu było tak długie poznawanie tego niezwykłego miasta, jego bogatej historii, architektury, sztuki, bo to niezwykłe doświadczenie, które wzbogaca na całe życie. A przecież jak pisał Obcowanie z wzniosłością i pięknem, nawet wtedy, kiedy wywiera wpływ dobroczynny, budzi niepokój. Pragniemy ująć nasze uczucia, nasze wrażenia w słowa, wymaga to jednak uprzedniego poznania, zrozumienia, ogarnięcia. Zaczynamy oddzielać, rozróżniać,, porządkować, ale nawet te czynności wydają się nam jeśli nie całkiem niemożliwe, to w każdym razie niezwykle trudne. Powracamy więc do kontemplowania i przeżywania. (str. 474/475).
Może właśnie dlatego tak wiele naszych snopków nadal niepowiązanych.
Na koniec weszliśmy na dach bazyliki, gdzie przed oczami roztacza się widok na miniaturową kopię prawdziwego miasta. Domy i sklepy i fontanny, kościoły (z wyglądu) i wielka świątynia- a wszystko to pod gołym niebem, przecięte pięknymi alejami. Wspięliśmy się na kopułę, skąd widać było Apeniny w słońcu, Sorakte, wulkaniczne wzgórze Tivoli, Frascati, Castel Gandolfo, równinę i w oddali morze. Tuż pod nami Rzym w całej okazałości, ze swymi pałacami na wzgórzach, kopułami, itd. Powietrze było nieruchome. W miedzianej kuli upał, jak w cieplarni. Po dokładnym obejrzeniu wszystkiego zeszliśmy na dół i kazaliśmy otworzyć drzwi wychodzące na gzymsy i bęben kopuły oraz na gzymsy nawy. Po tych gzymsach można obejść cały kościół oglądając go z góry. Kiedy staliśmy na gzymsie bębna, w głębi na dole pokazał się papież. Szedł odprawiać swe popołudniowe modły (str. 124). Zapewne z szacunku dla urzędu Goethe nie napisał o tym, co mnie nasuwa mi się na wspomnienie tamtego widoku, iż papież z tej perspektywy wyglądał niczym owad na posadzce świątyni.
Do Bazyliki i do Kaplicy wracał pisarz niejednokrotnie, często razem ze znajomymi. Raz nawet zdarzyło mu się przysnąć na papieskim tronie, kiedy w wyniku kontemplacji sklepienia przeniósł się do krainy Morfeusza.
Czytając tę listowną relację z pobytów w Rzymie (pierwszego od 1 listopada 1786 r. do 21 lutego 1787 roku i drugiego od czerwca 1787 r. do kwietnia 1788 r.) swoim (niebyt chwalebnym) zwyczajem podkreślałam ołówkiem interesujące myśli. Jednak po paru stronach lektury zauważyłam, że nie ma strony bez zaznaczonej choćby linijki tekstu.
Z każdym dniem coraz trudniejsze staje się relacjonowanie podróży, bo jak pisze.. im głębiej w las, tym więcej drzew - tak właśnie ma się sprawa z poznawaniem tego miasta. Współczesności nie można zrozumieć bez poznania przeszłości, po to zaś by porównać współczesność z przeszłością, trzeba by więcej czasu i spokoju… (str. 146). Ubolewanie nad własną niemożnością poznania z powodu nadmiaru obowiązków i braku czasu często towarzyszy Wolfgangowi. Gani zatem sam siebie za zbytnie rozproszenie i nieumiejętność skupienia się na jednej dziedzinie, miast powierzchownego studiowania wielu. Zachłanność poznawcza sprawia, iż z zapałem godnym lepszej sprawy kupuje mnóstwo pamiątek rzymskich; posągi, fragmenty torsów, rysunki, szkice, obrazy. …Zbieram także różne inne rzeczy, nie ma wśród nich ani jednej bezwartościowej lub nieprzydatnej, takie zresztą tu się nie trafiają: wszystko jest pouczające i ważne. Najważniejszą jednak dla mnie wartość przedstawia to, co zabiorę ze sobą w duszy, skarb, który będzie stale rósł i pomnażał się. (str. 150).
Pamiętam konsternację, którą wywoływały podobne słowa wśród moich znajomych na pytanie o podróżne pamiątki.
Znalazłam też ciekawe porównanie dotyczące kolekcjonowania wrażeń z rzymskiego pobytu. … Muszę zakończyć żniwa przed wyjazdem do Neapolu. Na wiązanie snopów starczy jeszcze pogodnych dni (str.153). Co uzmysławia, iż moje snopki nadal nie powiązane, choć żniwa były bogate; plon kilku rzymskich wakacji wciąż czeka na obróbkę.
Po dość długim pobycie w mieście pisarz dochodzi do wniosku, iż wyzbył się wszelkiej próżności i zarozumialstwa i marzy jedynie o tym…. by nic nie było dla niego pustą nazwą, słowem (str.322).
Odkrywa dwie swoje przywary, które wydają się niezwykle znajome. Pierwsza, jest taka, że nigdy nie chciało mi się trudzić nad wyuczeniem się rzemiosła. …. Druga – żadnej pracy nie umiem poświęcić tyle czasu, ile wymagała. Ponieważ tak się szczęśliwie składa, że potrafię w krótkim czasie wiele przemyśleć i składnie połączyć, wszelka praca systematyczna nudzi mnie i męczy. .. (str.326). Na zakończenie pobytu w mieście znajduje się niezwykle ciekawy i drobiazgowy opis zwyczajów karnawałowych. Gwar, tłok, zabawa, maski, kostiumy, powozy, wyścigi konne, bale, festyny, teatry, żarty i niekończąca się od pierwszego do ostatniego dnia zabawa.
Dopiero w Rzymie odnalazłem siebie, tu dopiero pogodziłem się z sobą, tu byłem szczęśliwy i zmądrzałem (str. 462) – pisze pod koniec pobytu niemal czterdziestoletni Wolfgang.
Można pozazdrościć pisarzowi, iż dane mu było tak długie poznawanie tego niezwykłego miasta, jego bogatej historii, architektury, sztuki, bo to niezwykłe doświadczenie, które wzbogaca na całe życie. A przecież jak pisał Obcowanie z wzniosłością i pięknem, nawet wtedy, kiedy wywiera wpływ dobroczynny, budzi niepokój. Pragniemy ująć nasze uczucia, nasze wrażenia w słowa, wymaga to jednak uprzedniego poznania, zrozumienia, ogarnięcia. Zaczynamy oddzielać, rozróżniać,, porządkować, ale nawet te czynności wydają się nam jeśli nie całkiem niemożliwe, to w każdym razie niezwykle trudne. Powracamy więc do kontemplowania i przeżywania. (str. 474/475).
Może właśnie dlatego tak wiele naszych snopków nadal niepowiązanych.