|
Wydawnictwo Eventus 1997
|
Ostatni raz czytałam Nad
Niemnem osiem lat temu. Nie sądziłam wówczas, że kiedykolwiek jeszcze do
książki powrócę. Naszła mnie
nieprzeparta ochota sięgnięcia po raz kolejny po tę zmorę licealistów.
Zaglądając do krótkiej recenzji sprzed lat zauważyłam, że i mnie nieco zmogły sławetne
opisy przyrody. A teraz, może sprawił to upływ czasu, może zmieniły się moje
upodobania, ale od pierwszej strony zanurzałam się w zieloność, kwiecistość,
bujność roślinności, w świat natury, który rozciągał się przed mymi oczami,
jakbym oglądała przepiękne obrazy. Obfitość roślinności o obcobrzmiących
nazwach spowodowała, iż lekturze towarzyszyło zwiększone eksplorowanie Internetu. Chciałam zobaczyć, jak wyglądają kamiona,
smółka, marchewnik, rohula. Opisy są tak malarskie, że nie rozumiem dlaczego
wcześniej wydawały się nużącymi. Może po
prostu jest ich nieco przydużo, a czytelnikowi wiecznie się śpieszy.
Drobiazgowość opisu nie
dotyczyła wyłącznie natury, ale także postaci czy scenografii. Dzięki temu można zobaczyć, jak żyją bohaterowie, w jakim otoczeniu, jak ubrani, co
podano do obiadu, jak wygląda dzień codzienny, a jak wesele w chłopskiej zagrodzie.
Kiedy czytałam naszła
mnie refleksja - jak to jest dobrze napisane, jak dobrze się czyta. Pewnie, że
język dziś wydaje się archaiczny, pełen słownictwa rodem z XIX wieku, a dialogi Bohatyrowiczów tak poprzetykane
przysłowiami, że odnosi się wrażenie, że bez tych cytatów niewiele mieliby
do powiedzenia.
To, co według
założenia autorki miało być wydźwiękiem ideowym powieści brzmi dziś mało przekonywająco. Te niemal półtora wieku robi swoje. Owszem jest Nad Niemnem
panoramą polskiego społeczeństwa dwadzieścia lat po powstaniu styczniowym, ale
czy jest to panorama rzetelnie odmalowana, czy jedynie dostosowana do
założonych celów. Tym, co mi tutaj zgrzyta najmocniej jest przedstawienie warstwy
chłopskiej. Wieś Bohatyrowicze wygląda niczym sielankowa Arkadia, bo choć
większość chłopów narzeka na biedę czy głód ziemi to zagrody są zadbane, chłopi
czystko i schludnie ubrani, gości ze dworu przyjmuje się wystawnie. Rodziny
sobie pomagają, nikt nie czeka niczyjej
śmierci. Jadwisia Domontówna troskliwie opiekuje się dziaduniem, Janek i Antolka
szanują stryja Anzelma i chodzą na paluszkach, kiedy dopadnie go choroba i smętek,
pani Starzyńska-matka Janka pomaga mu w żniwach. Jedna tylko rodzina klepie
biedę większą niż inne, a uwidacznia się ona brakiem przyodziania odświętnej
szaty do żniw. Wygląda to troszkę, jak cepelia, wyelegantowani chłopi ze
śpiewem na ustach ruszają w pola. Gdzie znój, pot, zmęczenie? Akcja powieści
toczy się w latach osiemdziesiątych XIX stulecia, mniej więcej wtedy kiedy
toczy się akcja Chłopów Reymonta, a jaka różnica, zarówno w wyglądzie, jak i
charakterach bohaterów. U Reymonta chłop chłopu wilkiem, ojciec trzyma się
ziemi zębami, aby do dzieci nie iść na poniewierkę, dzieci rodzicom wydarłyby
poduszkę spod głowy, bo bieda u nich aż piszczy, a u Orzeszkowej choć nie są chłopi wzorem sąsiedzkiej pomocy i zdarza się, że najbardziej krewki przedstawiciel rodziny (Fabian Bohatyrowicz) wykorzysta okazję, aby słabszego
sąsiada oszukać, życie wioski wygląda niemal idyllicznie. I nie wydaje mi się,
aby to Reymont przejaskrawił swoją opowieść.
Niektóre postaci wydają się nieco papierowe, żeby nie powiedzieć nudnawe. Ale czyż tacy nie bywamy.
Kiedy czyta się książkę po raz kolejny poza tym, co oczywiste i samo w oczy się pcha, zwraca się uwagę na coś nowego. Tym razem zwróciłam uwagę na relacje małżeńskie. Poza Janem i Cecylią - legendarnymi protoplastami rodu Bohatyrowiczów, których następcami mają być Janek Bohatyrowicz i Justyna Orzelska pozostałe związki są kompletnie niedobrane. Przypadek to, czy może osobiste doświadczenia nieudanego małżeństwa pisarki miały wpływ na takie a nie inne potraktowanie tematu. Partnerski związek sprzed wieków, w którym panna z wyższych sfer porzuca otoczenie i wiąże się z mężczyzną niższego stanu, aby razem z nim żyć i pracować bierze sobie za przykład Justyna, która sens życia widzi we wspólnej pracy ze swoim przyszłym mężem.
A pozostali?
Benedykt zakochany w
swej wiecznie chorującej Emilii, mając świadomość wzajemnego niedopasowania … nie rozumiemy się i zapewne nie zrozumiemy
się już nigdy... będzie tkwił do końca przy żonie, bo tak nakazuje mu honor i przyzwoitość oraz tlące się resztki uczucia. Emilia
będzie z nim tkwiła dla wygody, bo mimo wszystko ma zapewnioną opiekę,
utrzymanie i żadnych obowiązków, może sobie dalej czytać, marzyć i dostawać
globusa, choć, jak sama twierdzi… żyję w
tym kącie, jak zakonnica, więdnę jak kwiat zasadzony na piaskach. Cóż stąd, ze
nie doświadczam niedostatku? Moje potrzeby są większe, wyższe… O smaczny obiad
nie dbam, ale pragnę dookoła widzieć choć trochę poezji, piękna, artyzmu… A
gdzież je znaleźć mogę? Ja pragnę wrażeń …. moja natura nie może być stojącą
wodą, ale potrzebuję błyskawic, które by nią wstrząsnęły.. (str.48)
Benedykt zaś trzymał się będzie ziemi rękoma, nie pozwoli jej sobie wyrwać, tyle, że już
sam nie bardzo wie dlaczego, jedynie jeszcze w pamięci pozostało, jak jedyny
jasny promyk nadziei.. to..tamto.. tego.
Pani Kirłowa
gospodarna, dzielna kobieta, która całe gospodarstwo sama prowadzi, wychowuje
dzieci, użera się ze sprawami urzędowymi, ale nie da złego słowa na męża
powiedzieć, choć uczciwie przyznaje Różycowi, iż ten nie nadaje się do
zarządzania majątkiem, bo nie ma do tego głowy. Kocha męża mocno, w domu z roku
na rok przybywa dzieci, a żona nie
skarży się słowem na będącego gościem w domu małżonka. Dlaczego? Bo …. każdy
człowiek ma swoje wady … nie są to nawet wady, tylko przyzwyczajenia… Pracować
nie lubi, bez towarzystwa i rozrywek żyć nie może … tak go wychowano… Ojciec
jego mając ten tylko folwarczek trzymał się wiecznie pańskich klamek, od komina
do komina jeździł i syna z sobą woził. W szkołach trzy klasy tylko skończył i
zaraz za skończonego obywatela uchodzić zaczął. Potem, kiedy ożenił się ze mną
i moim posażkiem długi opłacił, ja sama starałam się wyręczać go we wszystkim i
kłopoty od niego usuwać. … Tak już przywykł… ale z tymi przyzwyczajeniami
jakżeby on tak wielkiej pracy podołać? (str.143)
Zygmunt Korczyński znudzony
artysta bez talentu, powziąwszy decyzję o zakończeniu romansu z Justyną, która
miała być jego muzą i natchnieniem, ulega namowom krewnych i poślubia piękną,
młodą, utalentowaną i wykształconą pannę z posagiem. Panna ma jedną wadę, jest
zbyt uległa i beznadziejnie w mężu zakochana, przez co szybko nudzi małżonka. Ale
będą trwać w tym niedobranym związku, bo Zygmuntowi brak nie tylko talentu,
brak też zdecydowania, aby wziąć odpowiedzialność za życie swoje i powierzonej
mu dziewczyny.
Można mieć za złe
bohaterom, iż brak im odwagi aby swe życie odmienić, ale trzeba też wziąć pod
uwagę środowisko, w jakim żyją. To nie jest czas wyemancypowanych kobiet (tu
wielkie uznanie dla Justyny), to nie był też czas rozwodów.
Na tle tych
niedopasowanych związków uczucie Justyny i Janka są jak powiew świeżości i
zapowiedź zmian, dobry prognostyk na przyszłość.