Już tu, a jeszcze tam.
Nie zdążyłam dobrze wejść w miasto, a już zaczęłam tęsknić. Dopiero się przywitałam sycąc oczy widokiem krakowsko- paryskiego Teatru a już dopadła mnie nutka żalu, że za parę dni trzeba będzie miasto opuścić.
Spacer pierwszy, drugi, trzeci …. nienasycenie. Wciąż i wciąż. Przychodzę i wychodzę (do hotelu). Chciałabym wykorzystać te kilka dni jak najpełniej, chciałabym być w kilku miejscach jednocześnie, a zarazem chciałabym się nie spieszyć, albo spieszyć się, ale powoli. Postanawiam nic nie planować i poza udziałem w teatralno-kabaretowych przedstawieniach, na które bilety zakupiłam dużo wcześniej poddać się chwili. Truizmem jest stwierdzenie, iż Kraków najlepiej oglądać wcześnie rano lub późną nocą, ewentualnie, kiedy pada deszcz. Co zrobić, kiedy to prawda. Wtedy jest najspokojniej, najciszej, wtedy oddajemy się wyobrażeniom, marzeniom, fantasmagoriom. Swoją drogę to dziwne, że wciąż sobie coś imaginujemy (że jesteśmy tutaj, ale w przeszłości, że spotykamy kogoś, kogo już nie ma), tak jakby to tu i teraz nam nie wystarczało, jakbyśmy nie potrafili docenić tego tu i teraz, które jutro czy za miesiąc będzie dla nas bardziej rzeczywiste niż to co nas otacza.
Zapełniamy te nasze szufladki pamięci na zapas, aby móc z nich w każdej chwili wydobyć odpowiedni obraz.
Wschód słońca nad Wisłą
Przed śniadaniem głodna widoków i spragniona tej ułudy szczęścia wyruszyłam w towarzystwie nieodłącznej siostry rozterki. Jest jeden wschód słońca i tyle miejsc, w których chciałabym przywitać ten dzień. Pijarską ruszam pod Teatr (biała bryła pięknie oświetlona czyni go jeszcze większym), mijam niepozorny Kościółek Św. Krzyża (do którego już później będę bezskutecznie usiłowała zajrzeć) i snuję się Szpitalną zaglądając w oczy antykwariatom. Szósta rano to dobra pora, jest rześko i ciemno. Prawie noc. Tajemniczo, poetycznie i zjawiskowo. Mijam bryłę kościoła Mariackiego i obok Żaczka przemykam na Rynek Główny, po którym snują się pojedynczy spieszący do pracy przechodnie.
Ulicą Grodzką obok Kościoła Wszystkich Świętych zauważam zmianę koloru nieba. Pochłonięta robieniem zdjęć mogłabym przegapić moment, kiedy granatowy firmament staje się intensywnie niebieski, aby już za chwilę pod Zamkiem zblednąć. Wschód słońca witam ze Smokiem. Jego szyję otula szalik kibica. Ktoś zadał sobie sporo trudu, aby go tam umieścić. Chwilę obserwuję Wisłę i narodziny nowego dnia. Nieco zmarznięta wracam przez planty do hotelu na śniadanie.
Zakup biletów i znowu jakaś obawa. Obawa przed rozczarowaniem, przed nieprzystawalnością mojego poczucia humoru i mojej wrażliwości do poczucia humoru i wrażliwości twórców /artystów. Jakże się myliłam. Od tej pory już zawsze będę się starała odwiedzić Piwnicę. Było inteligentnie, poetycko, zabawnie, groteskowo i nostalgicznie. To tylko parę przymiotników, ale jak oddać wzruszenie, radość i poczucie więzi, że oto są ludzie, którzy mają podobne do moich obawy, którzy nie godzą się z rzeczywistością i których orężem jest słowo. Ach jakże oni pięknie walczą tym słowem, bicz satyry smaga głupotę, miernotę, przekonanie o własnej nieomylności. Stańczyk, który chłoszcze bezmyślność jednych i uległość drugich to było coś wspaniałego. No i moje osobiste odkrycie - pani Dorota Ślęzak, która śpiewa jak anioł.
Właściwie przestało się dla mnie liczyć co, a ważne było, jak śpiewa. Jej głos zniewalał jak głos Syreny, mnie zniewolił na tyle, że zakupiłam płytę. Wróciłam tam następnego dnia, aby napić się zimowej herbatki i w spokoju obejrzeć lokal. Napis przed salą, w której króluje Ewa Demarczyk głosi Jesteśmy wysepką w morzu: bestialstwa, szarzyzny, głupoty, łajdactwa, cynizmu, nietolerancji i przemocy. Oddaje on to, czym dla Piotra Skrzyneckiego była Piwnica pod Baranami. Tym też stała się ona dla mnie. Do wizyty w Piwnicy jeszcze wrócę (choćby do fotorelacji)
Spacer śladami Ady i Talowskiego (a może powinnam napisać Talowskiego i Ady)
O architekcie po raz pierwszy przeczytałam u Ady. To właśnie ona przekazała mi tę pałeczkę, którą sama otrzymała od innego blogera. Czy ktoś ją przejmie ode mnie? Po wpisach na temat kamienic Talowskiego (na blogu Kraków i okolice) powinnam zamilknąć.
Napiszę jedynie, iż pozostaję pod urokiem stworzonych przez niego budynków i na pewno nie raz do nich wrócę. Będę też szukać kolejnych stworzonych przez niego „dzieł sztuki”. Dokładnie zlustrowawszy (choć to słowo ma dziś negatywne konotacje) kamienice na ulicy Retoryka i na ulicy Smoleńsk, udałam się na Karmelicką (kamienica pod Pająkiem) oraz na Cmentarz Rakowicki (w poszukiwaniu nagrobka pana Teodora). Niestety krakowski cmentarz nie posiada w przeciwieństwie do powązkowskiego tak dobrej informacji na temat miejsc pochówku najbardziej znanych obywateli. A zatem poszukiwanie nagrobka ze Sfinksem będzie kolejnym wyzwaniem. Nawiasem mówiąc jeśli ktoś potrafi przybliżyć w której części nekropolii można go znaleźć byłabym wdzięczna.
Przepyszne obiady w Barze na Grodzkiej.
Wspominałam już kiedyś o nim, ale nic na to nie poradzę, że wszystko mi tam smakuje przeogromnie. Kiedy jem tam obiad to rozumiem co oznacza powiedzenie o trzęsących się uszach. Jest
smacznie, domowo i cenowo przystępnie. A do tego przesympatyczna i sprawna (szybka) obsługa. Mieści się dokładnie vis a vis Dedalusa. Najczęściej odwiedzam najpierw księgarnię, a potem z nową książką pod pachą siadam w barze. Jednak nie łudźcie się, że tu poczytacie. Jedzenie podają tak szybko, że nie zdążycie.
Kawa z książką w Bonie
Kilka kroków dalej, na ulicy Kanoniczej mieści się księgarnio-kawiarnia Bona. Można tutaj przy filiżance ciepłego lub zimnego napoju (w zależności od potrzeb i pory roku) poczytać. To wspaniały pomysł, aby przez zakupem zapoznać się z książką, która wpadnie czytelnikowi w oko. Jest jednak pewne niebezpieczeństwo, kiedy zacznie się czytać, a książki się nie kupi pozostaje niedosyt. Jak w moim przypadku.
Mogłabym mnożyć obrazy; spacery, galerie, teatry, świątynie, nekropolie, Wawel, kawiarnie, czy nawet kina. W Krakowie zwykłe wyjście do kina jest rodzajem święta, a nie tylko sposobem spędzenia wolnego czasu. Może dlatego, że wybieram tradycyjne, stare kina, a nie nowoczesne multipleksy, a może to genius loci. W Krakowie czytanie książek ma dodatkowy walor (uczucie bezkarności czytania - to że nie muszę nikogo (łącznie z sobą samą) okradać z czasu, jaki poświęcam na czytanie jest bezcenne).
Jak po każdej podróży żywię nadzieję, że uda mi się poświęcić choć parę wpisów miejscu tak bliskiemu memu sercu.
A na koniec fotograficzna zagadka. Nie mam pojęcia, czy łatwa, czy trudna. Odgadłabym zapewne jedynie dlatego, że znajdowała się blisko mojego hotelu.
Nocą |
w odbiciu szyby |