Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Krem. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Krem. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 kwietnia 2014

Kolejny dobry krem Sylveco

Witajcie!

Sucharki mam dzisiaj dla Was produkt idealny. Mały i naturalny. Jesteście ciekawe? :)


Opakowanie:
Krem brzozowo-nagietkowy z betuliną jest zapakowany z zakręcany słoiczek o pojemności 50ml. Jak przystało na markę Sylveco ukryty jest w bardzo estetycznym kartoniku.


 Opakowanie zewnętrzne z każdej strony ukazuje naturalne korzenie produktów Sylveco.


Sam słoiczek ma w środku dodatkowe plastikowe zamknięcie poprawiające szczelność. Osobiście preferuję airlessy, ale w przypadku tego produktu opakowanie z pompką byłoby mistrzem zacinania się. Słoiczek dobrze pasuje do konsystencji tego kosmetyku, w dodatku jest dosyć solidnie i porządnie wykonany.

Zapach:
Naturalny z nagietkiem w tle. Mojego nosa nie razi, ale amatorki słodkich i chemicznych zapachów nie będą zachwycone.

Konsystencja:
Gęścioch stulecia. W opakowaniu. Na skórze zmienia swoją konsystencję na rzadszą (efekt olejków w składzie), dzięki czemu dobrze łączy się ze skórą.


Wchłania się dosyć szybko, ale pozostawia po sobie lekko błyszczącą warstwę, która wbrew pierwszemu wrażeniu wcale nie jest tłusta. Ze względu na zawartość naturalnych olejków produkt może się odrobinę rozwarstwiać (uściślając - na górze wyodrębnia się nieco bardziej tłusta, żółta warstwa), co widać na zdjęciu powyżej - nie jest to jednak wada produktu i nie świadczy o jego zepsuciu się, wystarczy wziąć szpatułkę i wymieszać :) Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ Sylveco nie dodaje tony chemicznych emulgatorów :)

Działanie:
Krem doskonale nawilża, natłuszcza i uelastycznia skórę. Najczęściej używam go na noc, jednak zdarza mi się zaaplikować go o poranku (np. dzisiaj :D ) w dniu sucharka ;) Wbrew pozorom nieźle sprawdza się pod makijaż i wcale nie skraca jego trwałości. Co ważne - działanie nie jest jedynie powierzchowne, a długotrwałe. W momentach większego przesuszu ratuje mnie na długo nawet gdy zaaplikuję go raz na kilka dni.

Wydajność:
Bardzo dobra, do posmarowania całej twarzy wystarczy jedynie odrobinka kosmetyku.


Mam nadzieję, że zdążę go zużyć przed upływem daty ważności.

Skład:
Jak to u Sylveco - naturalny :)


Nawet nie mam co analizować, składniki mówią same za siebie :) Z emulgatorów mamy sodium stearate i citric acid jako regulator pH i naturalny konserwant.

Podsumowanie:
Jestem bardzo zadowolona i na pewno to nie ostatni słoiczek tego kremu :) Marzę jednak o wersji 30ml, którą łatwiej byłoby mi zużyć w ciągu 3 miesięcy :)

+ estetyczna szata graficzna
+ wygodne opakowanie
+ bezproblemowa aplikacja

- rozwarstwianie się, które niektóre osoby może w pierwszej chwili zaniepokoić
+ rewelacyjne działanie
+ wydajność

Czyżby kolejna 5 dla Sylveco? Zdecydowanie tak :) Mam nadzieję, że pozostałe produkty tej marki znajdujące się w moich zapasach otrzymają równie wysokie noty :)





Pozdrawiam prawie weekendowo :)

PODPIS

niedziela, 10 listopada 2013

Potworny zapychacz

Witajcie!

Bardzo, ale to bardzo, chciałabym, żeby bohaterem dzisiejszego postu było arcypyszne, arcyzdrowe i arcysycące danie. Niestety, muszę rozczarować samą siebie. Obiekt dzisiejszej recenzji jest jednym z największych bubli, jakich używałam od dłuższego czasu i właściwie dziwię się mojej skórze, że nie zmieniła koloru np. na turkus w ramach wielkiego protestu, że śmiałam ją potraktować tym czymś.


Ucieszyłam się, gdy na jednym ze spotkań otrzymałyśmy pięknie zapakowane upominki od sklepu Urban Cupid.Wielki plus za dopasowanie produktu do skóry każdej z blogerek. Wielokrotnie wspominałam, że z moją od dłuższego czasu nie mam większych problemów (odpukać!), więc trafił do mnie produkt z pochodnymi witaminy C przeznaczony do każdego rodzaju skóry - Power 10 Formula VC Effector.

Opakowanie:
Ładnie wygląda, prawda? Krem wodny (a raczej zgodnie z wyglądem i lokalizacją w sklepie internetowym - serum) azjatyckiej marki It's Skin jest zapakowane w śliczną szklaną buteleczkę z pipektką. Sama pipeta jest wygodna, można nią nabrać zarówno mniejszą, jak i większą ilość kosmetyku.


Podoba mi się również plastikowa nakładka zapobiegająca przypadkowemu używaniu pipety (na pewno przyda się w podróży). Z boku buteleczki, czego nie udało mi się ładnie uchwycić na zdjęciu, znajduje się podziałka odmierzająca zużycie produktu - moim zdaniem jest zupełnie zbędna, bo buteleczka jest przezroczysta i doskonale widać zużycie.

Zapach:
Delikatny. Produkt pachnie jak wymieszane cytrusy z rutinoscorbinem ;) No, ale sam zapach nie jest drażniący i znika po aplikacji.

Konsystencja:
Przyzwyczaiłam się do gęstego serum Babuszki Agafii. Odkręcam, wyjmuję pipetkę z opakowania... I jestem w szoku.


Tak rzadkiego kosmetyku jeszcze nie miałam. Nakładając na palce - ścieka między nimi. Hmmm może zadziała pozytywnie na moje łózko albo podłogę, co myślicie? Chcąc zaaplikować to cudo bezpośrednio na twarz musiałabym na moment zamienić się w leżącą mumię egipską, bo prędzej ścieknie mi to na nogi niż zdążę rozsmarować ten kosmetyk na twarzy. Przed każdą aplikacją byłam lekko zestresowana (na czym wyląduje tym razem), a po aplikacji zła, że część produktu się marnuje. I nie pomaga nakładanie mniejszej ilości, nawet mała kropelka spływa w tempie ekspresowym, a pipeta nie ma precyzji pipety automatycznej i nie odmierza mikroilości kosmetyku. Dodatkowo (co możecie zaobserwować na dwóch poprzednich zdjęciach) kosmetyk zbiera się na zewnętrznej części pipety, skąd również ścieka :/ Na domiar złego skóra klei się niemiłosiernie przez dłuższą chwilę po aplikacji. Tak wygląda kropla kremu/serum jakąś sekundę po nałożeniu na dłoń.


Widzicie, jakie to rzadkie? Dosłownie, jak woda. Może to jednak krem wodny, a nie serum?

Działanie:
Od razu uprzedzam - w tym punkcie czeka Was wywód wściekłego chemika.
Abstrahując od tego, co witamina C ma za zadanie zdziałać w naszej skórze zajmę się raczej analizą, czy ona w ogóle jest w tym kosmetyku.
Na samym początku zirytował mnie brak składu zarówno na opakowaniu, jak i na stronie internetowej sklepu. Na opakowaniu znajdziemy raptem kilka koreańskich znaczków, które pewnie też nie są składem (a jeśli są to dlaczego dystrybutor nie zadał sobie trudu ich przetłumaczenia? Chyba powinien). Na szczęście jest wujek Google (o czym później), ale jaką mam gwarancję, że znaleziony skład jest identyczny z tym, co znajduje się w mojej buteleczce?
Idziemy dalej. Jak pewnie wszystkie wiecie witamina C jest rozpuszczalna w wodzie, jednak większość jej stabilnych form stosowanych w kosmetykach (np. palmitynian askorbylu czy tetraizopalmitynian askorbylu) są rozpuszczalne w tłuszczach. W tym momencie nazwa "krem wodny" przestała mi się podobać, gdyż jednym z warunków stabilności i efektywności działania tych związków jest  formuła kosmetyku o małej zawartości wody lub jej całkowicie pozbawiona. Hmmm, krem wodny chyba, jak sama nazwa wskazuje, bazuje na wodzie? Ok, jest jeszcze forma witaminy C (SAP - sól sodowa fosforanu askorbylu), która jest rozpuszczalna w wodzie, co by miało sens w przypadku kremu wodnego. Szybki rzut oka na skład i przypuszczam, że powinnam mieć do czynienia z formą rozpuszczalną w tłuszczach (pytam po raz kolejny - krem WODNY???). Chemik tak łatwo się nie poddaje! :) Pierwsze dwa związki są stabilne przy pH w okolicy 3, a SAP przy pH 6.5-8. Papierek wykazał pH kosmetyku w okolicy 5 - więc ani jedno, ani drugie nie pasuje. Po raz kolejny mam wątpliwości dotyczące obecności witaminy C w tym produkcie, która może cokolwiek zdziałać. Pomijam już kwestię obecności związków chelatujących, które "bronią" witaminę przed jonami metali - w znalezionym składzie ponoć takowy występuje. Analizuję dalej -  dla zachowania stabilności witaminy C powinno się chronić ją przed światłem. A co my tutaj mamy? Przezroczystą buteleczkę! :) Jeszcze dalej - wysoka temperatura wpływa negatywnie na pochodne witaminy C, należy więc trzymać produkt w lodówce - czy gdziekolwiek była informacja na ten temat? Nie. Jestem więc prawie pewna, że jeśli witamina C jest w tym produkcie (eee była?), to i tak nie ma większych szans zadziałać.

Ok, koniec wywodu. Czas na opis tego, co krem (serum?) zdziałał na mojej skórze. Na sklepowej stronie produktu można znaleźć obietnice producenta:
"VC Effector stworzone na bazie zielonej herbaty i witaminy C. Witamina C występuje naturalnie w skórze, jednak pod wpływem promieniowania UV oraz szkodliwych czynników z zewnątrz szybko się rozkłada. Dzięki odpowiedniej formule kremu nie tylko dostarczamy skórze witaminy C, ale i wzmacniamy barierę ochronną skóry, która nie pozwoli na rozpad tego dobroczynnego składniku.
Działanie witaminy C:
- stymuluje syntezę kolagenu w skórze,
- poprawia jej elastyczność,
- spłyca drobne zmarszczki,
- delikatnie złuszcza i rozjaśnia skórę,
- hamuje produkcję pigmentu (przebrawień, piegów),
- poprawia barierę lipidową naskórka dzięki czemu skóra staje się bardziej odporna na czynniki zewnętrzne i lepiej nawilżona
- działa łagodząco i przeciwzapalnie
- wspomaga gojenie drobnych uszkodzeń skóry
- wzmacnia odporność skóry
- wspomaga ochronę przed promieniowaniem UV
- zmniejsza zaczerwienienia skóry
- zapewnia efekt promiennej cery, pełnej blasku
Ekstrakt z zielonej herbaty – działa ściągająco, ochronnie, łagodząco, bakteriobójczo oraz nawilżająco"

Patrząc na powyższy opis, moja skóra powinna teraz być piękniejsza niż kiedykolwiek! Jak było w rzeczywistości? Beznadziejnie! Każdorazowe użycie produktu powodowało u mnie wysyp bolesnych, podskórnych gul na całej twarzy. Odstawienie produktu poprawiało stan skóry. Dałam mu łącznie 3 szanse, każdą dłuższą, i za każdym razem efekt był ten sam. Chciałam zauważyć, że odkąd udało mi się ogarnąć kwestię trądziku moja skóra prawie w ogóle nie ulega zapychaniu, właściwie od kilku lat nie widziałam mojej skóry w takim stanie.

Wydajność:
Średnia, ze względu na fatalną konsystencję.

Skład:
Na opakowaniu i stronie Urban Cupid - widmo!
Na jednym blogu znalazłam taki oto skład:
Water, Butylene Glycol, Glycerin, Polyglutamic Acid, PEG-60 Hydrogenated Castor Oil, Ascorbyl Tetraisopalmitate, Methylparaben, Triethanolamine, Carbomer, Camellia Sinensis (Green Tea) Extract, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Chlorphenesin, Fragrance, Disodium EDTA.

Na pierwszym miejscu woda, a witamina C w formie tetraizopalmitynianu askorbylu rozpuszczalnego w tłuszczach, więc jestem niemalże pewna, że ten produkt nie może wiele zdziałać.
Pozostałe składniki:
Butylene Glycol - stabilizator witaminy C
Glycerin -  hydrofilowa substancja nawilżająca
Polyglutamic Acid - zatrzymuje wilgoć w skórze
PEG-60 Hydrogenated Castor Oil - emulgator o/w
Methylparaben - konserwant
Triethanolamine - regulator pH
Carbomer  - zagęstnik
Camellia Sinensis (Green Tea) Extract - ekstrakt z zielonej herbaty, również stabilizujący witaminę C
Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer - zwiększa lepkość i stabilizuje emulsję
Chlorphenesin - konserwant
Disodium EDTA - substancja chelatująca

Niby mamy EDTA, zieloną herbatę i glikol butylenowy, ale ilość wody, zbyt wysokie pH i przezroczysta buteleczka nie podobają mi się.

Podsumowanie:
Nie wiem, czy trafiłam na jakiś felerny produkt, ale u mnie w ogóle się nie sprawdził i nie polecam go nikomu. W dodatku bardzo nie podoba mi się brak składu, powinien być na opakowaniu, a nie do wyszukiwania w Googlach. Dodatkowo sprzeczna nazwa - niby to krem, ale jednak serum... a może faktycznie krem? Nie lubię takich niejasności.

+ ładne opakowanie...
- ...które nie nadaje się do kosmetyku z witaminą C
- rzadka konsystencja
- lepi się po aplikacji
- - -zapycha na maxa
- nie działa

Tym samym znalazłam bubla roku!





Wracam do lektury mojej receptury kosmetycznej :)

Miłego wieczoru!

PODPIS

wtorek, 5 listopada 2013

HIMALAY(A)skie zioła

Witajcie!

Mały, niepozorny kremik, a wzbudził tyle zainteresowania!
Wiecie, o czym mowa? :)


...oczywiście o Antiseptic Cream marki Himalaya :)

Opakowanie:
Miękka, zgrabna tubka, z której bez problemu wydobywa się produkt do samego końca. Ze względu na gęstą konsystencję produktu szeroka dziurka na końcu jest jak najbardziej na miejscu.


Dobrze, że mamy do czynienia z zakrętką, a nie zwykłym zamknięciem na klips. Krem jest zamknięty szczelnie i nie wydobywa się z opakowania nieproszony. Dodatkowo tubka jest solidna, przeżyła sporo czasu w transporcie i nic się nie stało, nawet napisy nie ucierpiały (hej, Dermacol, ucz się!).

Zapach:
Ziołowy śmierdziuszek, mocno wyczuwalny na skórze. Z czasem nawet go polubiłam, ale uwaga! może drażnić.

Konsystencja:
Gęścioch nad gęściochami.


Konsystencja jest dosyć toporna i potrzeba dłuższej chwili na rozsmarowanie kremu, a potem jeszcze dłuższej na jego wchłonięcie. Nie uznaję jednak tego za wadę - w końcu krem ma za zadanie łagodzić i leczyć, a wchłaniając się ekspresowo chyba niewiele by zdziałał.

Efekt:
Krem z jednej strony stanowi gojący i kojący opatrunek na swędzące, suche, podrażnione, podrapane miejsca, a także wysypki, zranienia, oparzenia (...) itp. Z drugiej strony doskonale leczy różne niemiłe niespodzianki skórne (wtedy nakładam go na noc). Jestem zachwycona - wypryski schodzą ekspresowo, a suche czy bolące miejsca bardzo szybko odzyskują swoją dawną kondycję.

Wydajność:
Z racji konsystencji - ogromna. Jedna tubka ma zaledwie 20g, a wystarcza na wiele miesięcy.

Skład:
Aloe vera 200mg, Vitex negundo 10mg, Prunus amygdalus 10mg, Rubia cordifolia 5mg, Tankana 12,5mg, Tashad bhasma 12,5mg, Aqua, Propylene Glycol, Glyceryl Stearate, Cetyl palmitate, Liquid paraffin, Cetyl alcohol, Stearic Acid, Polyoxylated alcohol, Dimethicone, Glyceryl Stearate, PEG-100 stearate, Fragrance, Methylparaben, 2-Bromo-2nitropropane-1,3-diol, Propylparaben.

W tym zestawieniu, o dziwo, nawet parafinka za wiele złego nie robi. Z drugiej strony nie jest to też produkt, którego używa się codziennie, więc wyjątkowo wybaczę to producentowi ;)

Podsumowanie:

Nie ma się tu za bardzo nad czym rozwodzić - krem po prostu robi to, co do niego należy. Patrząc, że tubka kosztuje niecałe 5 zł otrzymujemy świetny produkt w niskiej cenie.

+ wygodna tubka
+ działanie
- toporna konsystencja
- zapach

Pomimo wad kremik Himalaya zdobył moje serce wiele lat temu w Azji i od tamtego czasu regularnie go kupuję. Zdecydowanie polecam Wam go wypróbować, u mnie dostaje 4+.


 


W ogóle bardzo lubię markę Himalaya, znacie ich produkty?

Pozdrawiam,


PODPIS

poniedziałek, 4 listopada 2013

Brzozowy przyjaciel

 Witajcie!

Wiele blogerek wychwala produkty polskiej marki Sylveco pod niebiosa. Bardzo, ale to bardzo! chciałam wypróbować ich produkty, a w szczególności osławiony lekki krem brzozowy. Okazja nadarzyła się, gdy na jednym z blogerskich spotkań otrzymałam w prezencie kilka produktów tej marki, w tym wspomniany już krem. Oczywiście został przetestowany jako pierwszy i dzisiaj postanowiłam napisać moje spostrzeżenia po 2 miesiącach używania.

źródło: www.sylveco.pl
Opakowanie:
Jak widzicie właściwe opakowanie jest ukryte w zaklejonym kartoniku, dzięki czemu mam pewność, że nikt wcześniej go nie ruszał :) Pudełko jest solidne i baaaaaaaaaardzo estetyczne. Co prawda od biologii uciekam jak tylko mogę, ale te botaniczne rysunki są naprawdę ładne. Na opakowaniu są informacje na temat produktu i jego skład, ale oczywiście wrodzony pedantyzm mojej mamy nie pozwolił jej nie wyrzucić go do śmieci pod moją nieobecność, więc jestem zmuszona wstawić zdjęcie ze strony producenta.


Sam krem jest zapakowany w najlepsze co może być, czyli buteleczkę airless z wygodną pompką. Mieści w sobie standardowe 50ml kremu i niestety jest nieprzezroczysta, ale faktycznie przy żarówce można sprawdzić zużycie. Na etykiecie są informacje o produkcie, ale nie ma już składu. Buteleczka jest lekka, więc spokojnie można spakować ją do podróżnej kosmetyczki.


Pompka działa bardzo sprawnie i bez zacinania. Dziubek ma wygodną średnicę, więc delikatne naciśnięcie pozwala na wydobycie odpowiedniej porcji kremu.

Zapach:
Producent deklaruje, że produkt jest bezzapachowy, z czym nie mogę się zgodzić. Aromat jest specyficzny, z nutą kory drzewa. Na początku niezbyt mi się podobał, ale z czasem najpierw się do niego przyzwyczaiłam, a potem nawet mi się spodobał. Nie jest wyczuwalny na skórze po aplikacji, więc wrażliwe nosy będą zadowolone.

Konsystencja:
Po pierwszym naciśnięciu pompki moim oczom ukazał się gęsty, biały krem. Lekki? Toż to nie do rozsmarowania! - pomyślałam. Jakież było moje zdziwienie, gdy wydobytą ilością kosmetyku pokryłam całą twarz, szyję i dekolt. Zdziwienie było jeszcze większe, gdy krem wchłonął się dosłownie z prędkością światła!

Takiej ilości użyłam
Jestem bardzo na tak, lepiej być nie mogło! Dodatkowo krem idealnie nadaje się pod makijaż, współpracuje z wszystkimi moimi kosmetykami. Nic się na nim nie wałkuje, nie spływa (szybciej niż zwykle), ani nie błyszczy się w tempie ekspresowym.

Efekt:
Wyjątkowo zacznę od obietnic producenta, pochodzących z jego strony:
"Ekstrakt z kory brzozy pobudza syntezę włókien sprężystych w naszej skórze, ksylitol natomiast utrzymuje w niej odpowiedni poziom stężenia kwasu hialuronowego, wiążącego wodę i pobudzającego wzrost nowych komórek. W lekkim kremie brzozowym to wyjątkowe połączenie składników o działaniu silnie nawilżającym i ujędrniającym sprawi, że skóra przesuszona, odwodniona, czy zmęczona odzyska miękkość i gładkość.
Hypoalergiczny lekki krem brzozowy jest przeznaczony do codziennej pielęgnacji każdego rodzaju cery wymagającej regeneracji. 
Zawiera ekstrakt z kory brzozy, który dzięki właściwości pobudzania syntezy kolagenu i elastyny, zwiększa sprężystość skóry i skutecznie opóźnia procesy starzenia. W kremie zastosowano połączenie ekstraktu z aloesu oraz ksylitol
o działaniu wybitnie nawilżającym i zmiękczającym. Naturalne oleje roślinne i masło karite odbudowują warstwę wodno-lipidową i w połączeniu z alantoiną zapewniają skórze szybkie ukojenie. Dodatek witaminy E zabezpiecza ją przed negatywnym wpływem środowiska. Ekstrakt z mydlnicy lekarskiej, zawierający saponiny, ułatwia wnikanie składników aktywnych głębiej do skóry. Krem może być stosowany pod makijaż oraz na okolice przemęczonych oczu. 
Wskazania: do pielęgnacji skóry odwodnionej, przesuszonej, zmęczonej, narażonej na działanie czynników szkodliwych (słońce, dym tytoniowy)."

Muszę przyznać, że producent nie obiecuje gruszek na wierzbie. Zaczęłam używać tego kremu po lecie, więc skóra była lekko przesuszona. Krem nawilżył ją, delikatnie uelastycznił i ogólnie poprawił jej kondycję. Nie zapycha, a wręcz przeciwnie - koi i leczy różne niemiłe niespodzianki. Wchłania się natychmiast pozostawiając niezwykle lekką i komfortową warstewkę ochronną (nie mylić z czymś ciężkim i irytującym), która delikatnie się błyszczy. Nie mam jednak o to żalu, gdyż nikt matu nie obiecywał, zresztą dobry puder w mig załatwia sprawę. Mam poczucie, że moja skóra bardzo polubiła ten krem i aplikując go codziennie daję jej coś naprawdę dobrego.

Wydajność:
Ogromna. Używam produktu codziennie raz (twarz, szyja i dekolt) i w ciągu 2 miesięcy zużyłam ok. połowę kosmetyku.

Skład:
Woda,  Olej z pestek winogron,  Olej sojowy,  Ksylitol,  Sorbitan Stearate & Sucrose Cocoate,  Masło karite (Shea),  Stearynian glicerolu,  Olej arganowy, Olej jojoba,  Kwas stearynowy,  Alkohol cetylostearylowy,  Alkohol benzylowy, Betulina,  Witamina E,  Ekstrakt z aloesu,  Alantoina,  Guma ksantanowa,  Kwas dehydrooctowy,  Ekstrakt z mydlnicy lekarskiej,  Lupeol,  Kwas oleanolowy,  Kwas betulinowy 


Podsumowanie:
Cieszy mnie, że Sylveco to polska marka tworząca kosmetyki bardzo wysokiej jakości w przystępnej cenie - krem kosztuje niecałe 25 zł. Mimo, że planuję w najbliższej przyszłości sama coś ukręcić (i tym samym uradować moje chemiczne serce, oby skórę też) to z pewnością lekki krem brzozowy kupię jeszcze nie raz, bo dawno nic nie zaprzyjaźniło się z moją skórą w takim stopniu.

+ estetyczne opakowanie
+ wygodna pompka airless
+/- zapach (przyjemny, ale miało go nie być)
+ działanie
+ współpraca z kosmetykami kolorowymi
+ wydajność
+ cena


Jestem bardzo ciekawa innych produktów Sylveco :) Lekki krem brzozowy zachwycił mnie i dostaje 5. A nawet 5+, a co!






Macie jakiegoś innego ulubieńca wśród kosmetyków Sylveco? :)

Pozdrawiam,

PODPIS

sobota, 2 listopada 2013

Ulubieńcy października

Witajcie!

Dzisiaj post z kategorii lekki łatwy i przyjemny. Komputer chyba wyczuł mój nastrój i kategorycznie nie pozwala mi zrobić nic pożytecznego zmuszając mnie do błogiego (albo raczej męczącego), sobotniego lenistwa.


Mimo mojego ogromnego zamiłowania do kolorówki ulubieńcy października są 100% pielęgnacyjni :) Może to zasługa wyjątkowo licznych bad wszystko days, które spowodowały kompletny brak weny makijażowej.

Moje włosy z każdym dniem wyglądają coraz gorzej i nie mogę doczekać się grudnia, kiedy to moja fryzjerka wraca z urlopu macierzyńskiego. Do innej nie pójdę, w czym dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu przedweselne podcięcie grzywki (pod koniec września). Po zdenkowaniu szamponu Green Pharmacy (o, post z denkiem też się przyda!) wzięłam się za rosyjski Love2Mix Organic z pomarańczą i chilli. Szampon jest świetny i moje włosy go pokochały! recenzja już wkrótce :)
Kolejnym włosowym odkryciem jest balsam na łopianowym propolisie Receptury Babuszki Agafii. Używam go od tygodnia, ale już po pierwszym użyciu byłam zachwycona. Nie mogłam przestać miziać moich włosów, a liczne komplementy, które usłyszałam na ich temat, potwierdziły rewelacyjne działanie odżywki. Oby mój zachwyt nie malał wraz z czasem jej stosowania.

W dalszym ciągu chętnie używam peelingu Palmer's Cocoa Body Scrub, który wydaje się nie mieć końca. Więcej na jego temat przeczytacie tutaj.

Drugi raz z rzędu do ulubieńców trafia lekki krem brzozowy Sylveco. Niezmiennie jestem zadowolona z jego działania i martwi mnie jedynie stopień zużycia, który jest niewidoczny :/
Niestety coś miało wielką tendencję do zapychania mnie (chyba nawet rozgryzłam gagatka!), więc ratowałam się kremem antyseptycznym Himalaya Herbals. Używam tego kremu odkąd odkryłam go w Indiach i przez te wszystkie lata ratuje moje bad skin days w miarę szybko poprawiając jej stan ;)
Domycie resztek zapychającego produktu zostawiłam mydłu Savon noir, które z oczyszczaniem skóry radzi sobie lepiej niż cokolwiek innego. Wraz z dwoma pozostałymi produktami do twarzy znacząco poprawiło wygląd mojej skóry :)

Ciekawe, jakie produkty trafią do listopadowych ulubieńców :) Może coś z DM, który prawdopodobnie odwiedzę w tym miesiącu?

Udanego popołudnia,

PODPIS

sobota, 20 kwietnia 2013

Jak wprowadzić konsumenta w błąd

Witajcie!

Lubię, gdy bez względu na porę roku moja skóra ma letni koloryt, a jak na złość samoopalacz do twarzy się skończył. Miałam serdecznie dość zimowej bladej twarzy i wizyta w Rossmanie skończyła się zakupem Getönte Tagescreme Pfirsich Alterry, czyli brzoskwiniowego kremu brązującego na dzień.


Krem skusił mnie sympatycznym opisem i mimo, że zdanie o naturalnych pigmentach nieco mnie  zaniepokoiło, postanowiłam przetestować to cudo. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie przeczytałam recenzji w wizażowym KWC i mam za swoje - otóż krem brązujący okazał się zwykłym kremem tonującym, których mi nie brakuje (dziwne, że w nazwie nie ma BB) :( Szkoda, że na dzień dobry producent wprowadza nas swoją nazwą w błąd (w końcu brązujący to nie to samo, co tonujący), dzięki czemu kupujemy inny kosmetyk niż planowałyśmy. Zdecydowanie nie tego oczekiwałam! Skoro już krem wpadł w moje ręce postanowiłam go jednak przetestować.

Opakowanie:
Klasyczna 50ml tubka zamknięta w kartoniku. Na pewno dostajemy produkt świeży i nie testowany przez inne klientki drogerii.

źródło: http://wizaz.pl/kosmetyki/produkt.php?produkt=45041
Zapach:
Koszmarny! Ni to brzoskwinia, ni to alkohol (niestety, krem zawiera go dosyć sporo :( ), ni to chemia - przypomina mi zapachy z laboratorium na studiach ;)

Kolor:
Ciepły beż, dla bladolicych będzie za ciemny. Ma sporą domieszkę żółtych tonów, jednak do kurczaczka mu daleko.


Dla mnie jest troszeczkę za jasny, ale nie kryje nic a nic, więc ładnie się wtapia.

Z lampą
Bez lampy

Nadaje się do cer raczej bezproblemowych, w innym wypadku polecam użyć bardziej kryjącego podkładu.

Konsystencja:
Obiecany efekt matujący u mnie się jest niewidoczny, bez pudru świecę się jak choinka, a przecież jest już dawno po świętach! Podczas aplikacji trzeba zwracać uwagę na ilość - gdy nałoży się go minimalnie za dużo od razu się wałkuje! Jeżeli uda nam się wydobyć z tubki odpowiednią ilość, to łatwo go rozprowadzić bez smug. Kosmetyk sprawia wrażenie wydajnego.

Trwałość:
Nie zostawia śladów na czym popadnie, ale w przeważającej większości znika z twarzy przed demakijażem - magia? ;)

Skład:

Skład: Aqua, Alcohol, Glycerin, Talc, Elaeis Guineensis Oil*, CI 77891, Sesamum Indicum Seed Oil*, Cetearyl Alcohol, Gossypium Herbaceum Seed Oil, Magnesium Aluminium Silicate, Prunus Persica Kernel Oil, Lysolecithin, Olea Europaea Fruit Oil*, Tapioca Starch, Parfum**, CI 77492, Simmondsia Chinensis Seed Oil*, Xanthan Gum, Sodium Citrate, Citric Acid, Limonene**, Cera Alba, CI 77491, CI 77499, Tocopherol, Linalool*, Helianthus Annus Seed Oil, Geraniol**, Citrullus Lanatus Fruit Extract
* z kontrolowanej biologicznie uprawy.
** z naturalnych olejków.


Podsumowanie:
Wielkim plusem tego produktu jest cena- bez promocji niecałe 10zł w Rossmanie. Co ciekawe w Niemczech ten produkt otrzymał ocenę bardzo dobrą w teście kosmetyków (co widać na zdjęciu kartonika).
Zaletą są składniki pochodzące z upraw kontrolowanych biologicznie.

+ wygodna tubka
+ ładnie się wtapia
- mimo wszystko kolor nie jest uniwersalny
- sporo alkoholu w składzie
- aplikacja nie należy do prostych, szybkich i przyjemnych
- myląca nazwa
- paskudny zapach

Niestety, ten krem mnie nie zachwycił, ale też nie zrobił mi krzywdy (mimo sporej zawartości alkoholu). Alterro, dostateczny!






Poszukiwaczki kremu tonującego z cerą raczej bezproblemową (a broń Boże wrażliwą!) mogą wypróbować ten krem jako letnią alternatywę dla podkładu, w innym przypadku nie polecam.

I dalej potrzebuję samoopalacza :( Help, polećcie mi coś!


post signature


piątek, 15 marca 2013

Kremowy demakijaż

Witajcie!

Po recenzjach wielu kosmetyków do makijażu przyszła pora na produkt, którym można ten makijaż zmyć. Jest to jeden z moich zakupowych łupów z UK ale czasami w PL widuję kremy tej marki - może i ten specyfik uda Wam się tu kupić?

Za pierwszym razem był to zakup spontaniczny, spowodowany promocją w Super Drugu i reklamą w jakiejś brytyjskiej gazecie z wizerunkiem dziewczyn z Girls Aloud ;) Pamiętam, że Cold Creme firmy Pond's kosztował wtedy śmieszne grosze - chyba niecałe 2 funty. Czy były to dobrze wydane pieniądze? Zapraszam na recenzję! :)


Opakowanie:
Ciężki, szklany słoiczek z różową zakrętką. Był zapakowany w zafoliowany kartonik, więc na pewno nikt przede mną go nie używał. Wydaje mi się, że miał jeszcze w środku plastikowe zabezpieczenie.
Słoiczek jest przezroczysty, dzięki czemu widać stopień zużycia produktu. Jest on okrągły, więc nie będzie problemu z wydobyciem resztek produktu z rogów opakowania (bo ich nie ma). Otwór jest dosyć spory, więc nabranie kremu na palce lub wacik nie stanowi kłopotu.



Zapach:
Ciężki i dosyć intensywny. Kojarzy mi się z babcinym kremem. Teoretycznie może męczyć, na szczęście mamy styczność z tym produktem tylko przez moment :)

Konsystencja:
Gęsty, treściwy, biały krem. Wystarczy jego niewielka ilość, więc jest niezwykle wydajny.


Jest dosyć ciężki i odżywczy. Myślę, że działa pozytywnie na moją skórę, jednak boję się go zostawić bez zmywania - nie przepadam za uczuciem ciężkości. Jest to przecież krem do demakijażu (a nie odżywczy krem na zimę, co mogłaby sugerować nazwa) i na tych właściwościach się skupię.

Właściwości:
Jak radzi sobie ze zmywaniem? Zobaczcie same!
Nałożyłam na rękę kilka łatwiej i trudniej zmywalnych kosmetyków:

Od lewej: szminka Rimmel Lasting Finish Kate Moss, podkład Revlon Colorstay, wodoodporny tusz Oriflame, liner Essence, róż Dallas od Benefit, kamuflaż z palety Beauties Factory i korektor Affinitone od Maybelline
Do zmycia... Gotowi...

Start!


Jak widać największym problemem okazał się być wodoodporny tusz, ale producent nie obiecywał zmywania tego typu kosmetyków. Z podkładem, różem, korektorem i kamuflażem poradził sobie bez większego problemu. Liner i szminkę także zmywa całkiem nieźle. Jedyne, co mu przeszkadza to tusz.

Podsumowanie:
Demakijaż za pomocą Cold Creme jest naprawdę przyjemny, o ile nie używamy wodoodpornych kosmetyków. Nie stanowi to problemu, gdyż do takich produktów używam dwufazówki Bielendy. Najchętniej stosuję Pond's, gdy mam do zmycia tylko podkład, puder, róż, korektor i zwykły tusz do rzęs - wtedy sprawdza się idealnie. Dodatkowo jest o wiele bardziej wydajny od płynów micelarnych. Jeżeli tylko będziecie miały okazję polecam go wypróbować!

+ wygodny słoiczek
+ wydajność
+ przyjemny w użytkowaniu
+ całkiem nieźle zmywa makijaż
- zapach, który nie każdemu przypadnie do gustu
- dostępność

Ilekroć jestem w UK kupuję ten produkt z prawdziwą przyjemnością! :)
Pond's masz ode mnie 4 :) Jak wprowadzisz ten produkt do Polski, dostaniesz dodatkowego plusa ;)




Jestem ciekawa, czy którakolwiek z Was miała okazję go używać :) Jacy są Wasi faworyci wśród kosmetyków do demakijażu?

Pozdrawiam,

post signature

sobota, 2 marca 2013

Kolejna paczka :)

Witajcie!

Wczoraj dotarła do mnie trzecia paczka :) Kryła w sobie moją 3 nagrodę, tym razem od Klaudyny z bloga Glamourlovemakeup :)


W skład przesyłki wchodziły:
- lakier do paznokci Mariza nr 49,
- błyszczyk Venita X-treme gloss nr 76,
- puder brązująco-rozświetlający Mariza Selective,
- krem z filtrem SPF 15 Venita,
- jedwab do włosów Green Pharmacy
- próbka maski do włosów Wax, którą kiedyś bardzo lubiłam :)

Jestem bardzo ciekawa tych kosmetyków :) Mariza i Venita nigdy mnie za bardzo nie kusiły ze względu na zbyt niską cenę i chętnie się przekonam, czy ich jakość jest równa cenie, czy wręcz przeciwnie - są to perełki za grosze :)
Cieszy mnie również jedwab, który zbiera świetne recenzje :)

Znacie marki Mariza i Venita?

Przy okazji znalazłam w Hebe kilka nowości Essence, więc czeka Was za niedługo prezentacja moich zakupów :)

Miłego sobotniego popołudnia :*

post signature

sobota, 23 lutego 2013

Krem BBliski ideału

Witajcie!

Pamiętacie mój pierwszy post na blogu? Dotyczył BB creamów, zwanych czasem bebikami ;) Nie wiem czemu, ale w kwestii europejskich BB (które z azjatyckimi mają niewiele wspólnego) włączył mi się instynkt supertesterki i najchętniej oceniłabym je wszystkie. Na szczęście rozsądek wygrał i na razie w kolekcji znajdują się trzy tubki, a czwarta jest w planach ;)

Ciągle szukam azjatyckiego ideału wśród  BB (ciemniejszego od Misshy Percect Cover 23). Europejskie kremy BB bardzie przypominają kremy tonujące, z ładną nazwą ;) Producenci popuścili wodze fantazji obiecując gruszki na wierzbie (czekam na krem 100 w 1). Na szczęście i w tym segmencie można znaleźć dobre produkty. Jeden z nich chciałam Wam dzisiaj przedstawić bliżej.

Bielenda jest jedną z moich ulubionych rodzimych marek kosmetyków. Nic dziwnego, że gdy tylko wypuściła swój Nawilżający krem udoskonalający z lekkim podkładem 5 w 1 BB (btw dłuższej nazwy nie mogli znaleźć?) od razu pobiegłam go kupić. Myślę, że każda z nas ma dni, w które nie chce/nie potrzebuje/nie ma czasu nałożyć podkładu. Wtedy z nieba spada nam BBielenda :)
Sama najczęściej używałam jej w dni obfitujące w zajęcia laboratoryjne na uczelni, jakoś nigdy wtedy nie chce mi się robić porządnego makijażu na uczelnię. A tak nakładam BB, tusz, róż, puder i mogę wyjść z domu nie strasząc przy okazji koleżanek (przynajmniej mam taką nadzieję ;) ). Tym samym od września czy października, nie pamiętam kiedy dokładnie go kupiłam, zużyłam go na tyle dużo, że najwyższy czas go podsumować :)

Opakowanie:
Standardowa tubka zamknięta  w kartoniku. Plus dla producenta, gdyż kupujemy produkt pewne, że nikt wcześniej nie maczał w nim paluchów. 40ml to nieco mniej, niż standardowo (50ml), jednak tyle samo, ile ma BB Garniera do skóry tłustej.
Tubka jest wygodna, bez problemu można z niej wydobyć odpowiednią ilość produktu. Myślę, że pod koniec opakowania nie będę miała problemu z wydostaniem z niej resztek kosmetyku. Jedynym minusem jest fakt, że tubka jest nieprzezroczysta i nawet pod światło nie da się ocenić zużycia produktu.


Zapach:
Bardzo delikatny i lekko wyczuwalny, ale chemiczny. Na szczęście trzeba się mocną wniuchać, żeby w ogóle go poczuć. Może mój chemiczny nos jest już wyczulony? Mam wrażenie, że większość z Was uznałaby go za bezzapachowy :)

Konsystencja:
Kremowa (co za niespodzianka!), dosyć gęsta. Coś pomiędzy Garnierem klasycznym, a tym do tłustej. Kosmetyk bardzo dobrze rozprowadza się na skórze równą warstwą, ale uwaga! Trzeba go wyczuć, bo gdy przesadzicie z ilością najpierw tworzą się smugi, a następnie produkt zaczyna się rolować na twarzy i trzeba go zmyć. Do pokrycia całej twarzy wystarczy naprawdę odrobina produktu, który tym samym jest bardzo wydajny. Jest niewyczuwalny na twarzy, ale trochę treściwszy od wspomnianego Garniera do tłustej. Dzięki temu nadaję się na zimę jako substytut podkładu (nakładam go wtedy na krem). Po użyciu skóra wygląda bardzo naturalnie - nie ma ani płaskiego matu, ani błysku a'la bombka choinkowa. Na szczęście nie ma w nim też drobinek. Współpracuje z moimi wszystkimi kosmetykami: kremami, pudrami, korektorami i kamuflażami. Nie zauważyłam szczególnego działania nawilżającego. Jestem pewna, że nie robi szkody skórze - nie zapycha jej i nie wysusza.

Kolor:
Tutaj mamy małą niespodziankę. Większość producentów pokusiła się o wprowadzenie co najmniej dwóch odcieni, a Bielenda stawia na jeden. Nazywa się naturalny słoneczny i na pierwszy rzut oka może większości z Was wydawać się bardzo ciemny. Od razu po aplikacji na twarz uznałam, że dla mnie jest za jasny. Chwilę później rzut oka na moje odbicie w lustrze zweryfikował ten pogląd. Krem wspaniale stapia się ze skórą i dopasowuje do jej koloru. Dla posiadaczek porcelanowej cery na pewno będzie za ciemny, pozostałym dziewczynom powinien pasować. Mimo wszystko szkoda, że Bielenda nie pokusiła się o szerszą gamę odcieni.

Krycie:
Jestem miło zaskoczona, gdyż produkt trochę kryje. Ładnie wyrównuje koloryt skóry i ukrywa drobne niedoskonałości np. niewielkie przebarwienia. Z większymi niespodziankami sobie nie poradzi, ale też nie takie jest jego zadanie.


Widzicie jaki wydaje się ciemny? A teraz rozcieramy...


...i voila! Potraficie znaleźć granicę między kremem a resztą ręki? Mam nadzieję, że widać lekkie przykrycie koloru moich żył na nadgarstku :)

Trwałość:
Nie jest to kosmetyk typu long lasting, trzeba więc trochę z nim uważać. Co prawda wytrzymuje na twarzy ładnych kilka godzin, ale każde jej dotknięcie powoduje przeniesienie kosmetyku z twarzy na rękę/ubranie/itp. Przyda się ostrożność, jeśli nie mamy ochoty mieć beżowego nadgarstka/kołnierza/szalika/golfu... Na szczęście produkt sam nie migruje i użyty tylko na twarz nie pobrudzi ani golfu, ani szalika, ani płaszcza czy kurtki.

Podsumowanie:
Bardzo polubiłam ten kosmetyk. Nadaje się właściwie na każdą porę roku (cieplejsze - solo, chłodniejsze - na krem) i nie robi szkody skórze. Nie jest ideałem, ale jest bardzo dobrym kremem tonującym. Z obietnicą 5 w 1 Bielenda nieco przesadziła ;) Z czystym sumieniem polecam go jednak jako 2 w 1 - krem + podkład. Jeżeli nie oczekujecie cudów od tego produktu (w końcu to nie podkład, ani nie azjatycki BB) to będziecie zadowolone :)

+ konsystencja
+ łatwa i szybka aplikacja
+ lekkie krycie
+ naturalny efekt
+ wydajność
+ cena i dostępność
+/- kolor - z jednej strony świetnie się dopasowuje do karnacji, z drugiej dla niektórych będzie za ciemny
- brudzi wszystko, czego dotknie

BBielenda bardzo przypadła mi do gustu i z czystym sumieniem wystawiam jej 4+ :)






Macie swoich faworytów wśród europejskich BB? A może jeszcze lepiej - polecicie mi jakiś fajny, ciemniejszy, azjatycki BB?

Miłego wieczoru! :)

post signature


niedziela, 6 stycznia 2013

Tubka pełna rozczarowań

Witajcie!
Pamiętacie mój post o targowych łupach? Kupiłam wtedy sporo produktów do włosów, szczególnie firmy Kallos. Skusiłam się także na odżywkę (no właśnie - odżywkę???) profesjonalnej firmy Tahe i to właśnie jej poświęcę dzisiejszy post.


Prawdę mówiąc nie miałam zielonego pojęcia co to za marka ale moja koleżanka - fryzjerka mówiła, że nazwa obiła się jej o uszy i zachęciła mnie do odwiedzenia ich stoiska. Tam oceniono stan moich włosów i zaproponowano odżywkę bez spłukiwania w cenie ok. 14zł/125ml. Rekomendowano ją jako coś podobnego, a nawet tańszy odpowiednik, cementu termicznego Kerastase. Pomyślałam, że za 14zł wypróbuję ten produkt, wzięłam wizytówkę i wrzuciłam różową tubkę do torby z zakupami. Z perspektywy czasu uważam, że popełniłam wtedy dwa błędy - po pierwsze kupiłam tą różową tubkę, a po drugie nie przeczytałam co właściwie na niej pisze.

Po powrocie do domu wypakowałam tonę zakupów i przy najbliższej okazji (czytajcie - myciu włosów) postanowiłam wypróbować to cudo. Normalnie pozwalam włosom wyschnąć samym ale wyjątkowo, w celu przetestowania tego termicznego "cuda", pozwoliłam sobie na kilkukrotne użycie suszarki. Zanim to jednak nastąpiło wrócił do mnie rozum, który najwyraźniej na czas targów wziął sobie wolne, o czym oczywiście zapomniał mnie poinformować. Ten oto paskudny rozum nakazał mi przeczytać co tak właściwie pisze na opakowaniu. Oto, co ukazało się moim oczom:
"SHINE CAPTURE - krem do stylizacji włosów koloryzowanych cienkich. Odżywia i nawilża włókna włosa pozostawiając włosy miękkie, błyszczące z odnowionym kolorem.
Sposób użycia: Po umyciu włosów szamponem z serii SHINE CAPTURE nanieść niewielką ilość kremu na włosy od końcówek po nasadę. NIE SPŁUKIWAĆ."

Tak więc odkryłam, że zamiast odżywki wciśnięto mi krem do stylizacji. Na opakowaniu instrukcja użycia w języku polskim nieco różni się od tego, co napisano po angielsku:
"Mocno nawilżający, nietłusty krem. Sposób użycia: po umyciu włosów i osuszeniu ich ręcznikiem nałożyć za pomocą grzebienia porcję kremu wielkości orzecha laskowego. Nie spłukiwać. Wysuszyć włosy jak normalnie, za pomocą suszarki lub prostownicy."
Jak widzicie instrukcje obsługi nieco się różnią. W wersji polskiej nic nie pisze np. na temat użycia suszarki. Ciekawe, co tak naprawdę kryje się pod innymi wersjami językowymi ;)  Samo opakowanie jest zwykłe, ot, klasyczna tubka, z przyzwoitym zamknięciem, nie ma się czego przyczepić.

W tym momencie poczułam się nieco oszukana i zaczęłam wątpić w wychwalane pod niebiosa zalety tej "odżywki". Pomyślałam jednak, że skoro już ją kupiłam to chociaż wypróbuję. Zgodnie z instrukcją (angielską) po umyciu i osuszeniu ręcznikiem włosów nałożyłam krem, przeczesałam włosy i wysuszyłam suszarką. Miałam nadzieję, że może chociaż ładnie się ułożą. Nic z tego. Krem w żaden sposób nie pomógł mi w wystylizowaniu fryzury - ani to piękne proste i gładkie, ani seksowne fale. Włosy układały się jak chciały (czytajcie - jak zwykle) i miały kompletnie gdzieś, że nałożyłam na nie coś, co w założeniu miało pomóc w ich ułożeniu.

Skoro jako krem stylizujący (czyli to, czym de facto okazał się być ten produkt) nic nie zdziałał miałam cień nadziei, że może faktycznie odżywi moje włosy. Patrząc na opakowanie widzimy zapewnienie, że produkt jest przeznaczony dla cienkich (a od kiedy moje włosy są cienkie panie profesjonalny konsultancie?) i farbowanych (no, chociaż tyle się zgadza) włosów. Produkt ma zapewnić połysk, objętość i eksplozję koloru. Oczekiwałam więc, że włosy będą ładnie błyszczeć a efekt po farbowaniu utrzyma się dłużej. Nic bardziej mylnego.

Mam długie i gęste włosy i mniej więcej nakładałam na nie tyle kosmetyku:


Jest to ilość w sam raz na moje włosy. Po jednym myciu przypadkowo tubka wypluła nieco więcej produktu i nagle zamieniłam się w zmokłą kurę. Czytajcie - musiałam ponownie umyć włosy żeby wyjść do ludzi ;) Kosmetyk ma konsystencję kremu (co za niespodzianka!) i właściwie jedyne co dobrze mu wychodzi to aplikacja - bez problemu można go równomiernie nałożyć na włosy. produkt ma lekki połysk i zapach, który kojarzy mi się z salonem fryzjerskim ;)


Biorąc pod uwagę fakt, że krem lekko się błyszczy odzyskałam cień nadziei na spełnienie chociaż jednej z obietnic producenta. Niestety, nadzieja szybko umarła i zamieniła się w wielki zawód.
Obietnica 1: połysk. No, jak zrobię zdjęcie i dołożę go w Photoshopie to faktycznie, będę mogła powiedzieć, że włosy pięknie błyszczą. Nie zauważyłam po ani jednym zastosowaniu tego produktu zwiększonego połysku (bez względu na światło). Pod tym względem produkt nie robi nic.
Obietnica 2: objętość. Pisałam już wcześniej, że fryzjerka ze mnie żadna, ale skoro każdy możliwy produkt obiecujący zwiększenie objętości włosów należy nałożyć u ich nasady aby zadział to i ten powinnam nałożyć w podobny sposób. Efekt - mimo niewielkiej ilości produktu wyglądałam, jakby odcięto mnie od wody i szamponu do włosów na co najmniej tydzień. Podobnie jak w przypadku połysku - efektu brak.
Obietnica 3: kolor. Shine Capture i w tym względzie nie robi nic. Nie zauważyłam ani podtrzymania koloru, ani dłuższego blasku, nic. Z tego wynika, że Tahe pod każdym względem poniosło klęskę.

Z racji, że z produktem niezbyt się polubiłam postanowiłam poszperać nieco w internecie na temat samej firmy. Ze strony producenta dowiedziałam się, że firma została założona w 1960 roku w Hiszpanii i tam tez znajduje się główne laboratorium i fabryka firmy.
Firma szczyci się "dbałością o skład i szczegóły. Produkty Tahe zawierają bardzo bogate i pieczołowicie dobrane formuły witamin, białek i aminokwasów. W składzie farb obniżono zawartość amoniaku do niezbędnego minimum oraz wykluczono wiele innych substancji szkodliwych i obciążających włosy. Są w pełni naturalne dzięki wykorzystaniu ekologicznych składników takich jak: olej arganowy, woski roślinne z candelli, carnauby, jojoby, otrębów ryżowych, masła karotenowegoi wielu innych zbawiennych dla włosów ekstraktów."
Postanowiłam i pod tym kątem prześwietlić moje różowe "cudo". Jego skład prezentuje się następująco:
- Aqua (woda)
- Polyquaternium-37 (antystatyk, substancja filmotwórcza)
- Propylene Glycol (substancja utrzymująca wilgoć)
- Dicaprylate Dicaprate (substancja zmiękczająca)
- PPG-1 Trideceth-6 (emulgator)
- VP/VA Copolymer (wygładza i zmiękcza włosy, utrwala fryzurę)
- PEG-150 (humektant)
- Stearyl Alcohol (substancja zmiękczająca, stabilizator i regulator lepkości)
- SMDI Copolymer (humektant)
- Phenoxyethanol (konserwant)
- Methylparaben (konserwant)
- Propylparaben (konserwant)
- Ethylparaben (konserwant)
- Butylparaben (konserwant)
- Benzyl Salicylate (filtr przeciwsłoneczny, konserwant)
- Heksyl Cinamal (zapach)
- Butylphenyl methylpropional (zapach)
- Parfum (zapach)

Jak widać skład nie powala. Ekstraktów, którymi szczyci się producent brak. Zajrzałam  również do sklepu Tahe, gdzie produkt kosztuje 46,80zł/125ml. Faktycznie kupiłam go w bardzo okazyjnej cenie ale co z tego, skoro za te 14zł mogłam kupić litr Latte od Kallosa, która bardzo służy moim włosom, i jeszcze zostało by mi kilka złotych w portfelu.

W tym miejscu zawsze robiłam podsumowanie, jednak w przypadku tego produktu mam spory problem. Nie potrafię znaleźć jego zalet, bo ani jako odżywka, ani jako krem do stylizacji się nie sprawdza. W gruncie rzeczy nie mam zielonego pojęcia, w jakiej formie ten produkt mógłby się sprawdzić.
Nie zdziwi Was fakt, że dostaje ode mnie1,5*, głównie za ładny zapach, wygodną tubkę i cenę.




Nie wiedzieć czemu ten produkt nie zachęcił mnie do dalszej przygody z marką Tahe. A może któraś z Was miała bardziej pozytywne doświadczenia z kosmetykami tej marki?