Dla naszych gości i sympatyków "Cukierni Pod Amorem" z podziękowaniem za życzliwość, fragment
"Podróży do miasta świateł". Miłej lektury!
"Słońce właśnie zachodziło, spowijając miasto w różowej, monetowskiej poświacie. O tej godzinie magicznej Gutowo, przycupnięte między jeziorem a ścianą lasów, wydało się Ninie jakby mniejsze niż w jej pamięci. Opustoszałymi uliczkami wjechała na rynek i zaparkowała, aby rozprostować kości oraz zebrać myśli. Żołądek, zaciśnięty niczym pięść, domagał się jakiejkolwiek strawy. Teraz żałowała, że nie skusiła ją któraś ze stacji benzynowych czy przydrożnych góralskich tawern. Po co się było tak śpieszyć, dziś i tak niczego już nie załatwi.
Rozejrzała się wokół. Odnowiony ratusz stał na swoim miejscu, stara studnia, do której jako dziecko lubiła wrzucać drobne, również doczekała się renowacji. Wielkie kwietniki pełne bratków poustawiano trochę bezładnie, ale kosze z czerwonymi pelargoniami na lekko stylizowanych latarniach wyglądały uroczo. Cukiernia Pod Amorem, o tej porze już zamknięta, pyszniła się świeżą elewacją. Nina westchnęła na wspomnienie ogromnych pączków z konfiturą różaną, których rodzice nigdy jej nie żałowali.
Idąc na ukos przez rynek w kierunku Szewskiej, gdzie spodziewała się znaleźć jakąś czynną pizzerię, nieco z boku zauważyła kute ogrodzenie z furteczką. Początkowo sądziła, że wejście prowadzi do elegancko ukrytego szaletu miejskiego i nawet prychnęła na tę myśl, jednak podszedłszy nieco bliżej ujrzała tabliczkę „Podziemna trasa spacerowa. Wykonano dzięki wsparciu Funduszu Zrównoważonego Rozwoju”. Aż gwizdnęła z podziwu.
Paryż, marzec 1867
Miasto u jej stóp jaśniało, niczym wielobarwny dywan utkany ze światła. Migotało, czarowało, oszałamiało. Zachwycona nocą i niezwykłym widokiem, chłonęła magiczne obrazy fajerwerków wybuchających raz po raz ponad Polem Marsowym. Oglądane z podparyskiego wzgórza Montmartre przypominały Perseidy, spadające gwiazdy. Najpierw unosiły się wysoko, potem zataczały wdzięczny łuk, aż znienacka gasnąc, wtapiały się w ciemność. Inne, nieoczekiwanie wybuchały, rozszczepiając się na tysiące drobin, by opaść pod postacią srebrzystego deszczu lub utonąć w połyskujących złotem rzekach wielkich bulwarów.
„Czyżby wszystkie gwiazdy naraz spadły?” – przestraszyła się i, przytrzymując dłonią kapelusz, zadarła głowę ku górze.
W poszarzałym firmamencie, jakby zawstydzone, wisiały nad rozświetlonym miastem mocno wyblakłe konstelacje.
„Nasze ładniejsze!” – pomyślała z satysfakcją, wspomniawszy wyprawy do kościoła na nabożeństwo Pasterki i granatowy nieboskłon aż kipiący od gwiazd podczas mroźnych nocy Bożego Narodzenia.
„Miasto światła” zachwycało jednak na tysiąc różnych sposobów i z pewnością żadne inne miejsce na świecie nie mogło konkurować z Paryżem, który po zmroku robił jeszcze większe wrażenie niż za dnia, kiedy zadziwiał i przerażał ogromem budynków, hałasem czynionym przez powozy oraz pieszych na bulwarach, zachwycał pięknem kościołów, mnogością pałaców, szerokością ulic, urokiem parków, szokował ilością teatrów, restauracji, pasaży czy pawilonów wzniesionych specjalnie na Wystawę Powszechną. Zdumiewał przybysza z prowincji różnobarwnym tłumem, przemierzającym go wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu coraz to nowych atrakcji. Takiego mrowia ludzi wychowana na wsi dziewczynka nie widziała jeszcze nigdy.
Gdy przed niespełna dwoma tygodniami wysiadła z pociągu na Gare du Nord, zmęczona kilkudniową podróżą postanowiła, że nigdy nie polubi Paryża. Przestraszył ją hałaśliwy dorożkarz, mówiący bełkotliwym francuskim, przeraziły piętrowe omnibusy, rozczarowały rozkopane ulice, rudery na peryferiach i zburzone domy w centrum. Pośpiech, który zobaczyła podczas swej pierwszej przejażdżki z dworca do domu wuja, napełnił trwogą. Ale te przykre wrażenia powoli ustępowały, zaś miasto poznawane coraz bliżej dzięki kolejnym wycieczkom, z dnia na dzień zyskiwało jej względy. Zresztą, jak mogło być inaczej? Czy ktokolwiek zdołał się oprzeć jego urokowi?
Rzuciła szybkie spojrzenie na matkę, by sprawdzić, czy ona również podziwia obraz rozświetlonego nocnego Paryża. Ale Krystyna Wolska stała sztywno, bez uśmiechu, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w zamykającej horyzont czerni. Od początku uważała tę późnowieczorną eskapadę za szaleństwo i zgodziła się na nią wyłącznie dlatego, że wuj Izydor tak bardzo nalegał.
- Zamknij usta, Różo! – syknęła, nie potrafiąc ukryć rozdrażnienia. – Masz już prawie dziewięć lat, w tym wieku nie powinno się zapominać o dobrych manierach.
Róża posłusznie opuściła wzrok i dygnęła. Z zamkniętych ust dziecka nie padło ani jedno słowo.
Pozdrawiam,
Małgorzata Gutowska-Adamczyk