Gutowo,
czerwiec 1967
Pozornie
zajęta lizaniem lodów, Monika czuła się głupio. Nie szczęśliwa, nie
wniebowzięta, nie triumfująca, bo Grzesiek wrócił, wrócił do niej! Rozważała,
dlaczego w ogóle z nim szła? Dlaczego dała się zaprosić na ten spacer? Przecież
zostawił ją na cały rok i przepadł. Nie dawał znaku życia. Nie napisał, nie
pojawił się nawet w święta! Owszem, studiował. Pierwszy rok jest pewnie
najtrudniejszy, ale był studentem, nie więźniem! Miała mu teraz ot tak wybaczyć,
że ją porzucił bez jednego słowa i o wszystkim zapomnieć? Co prawda, cierpiąc
jak potępieniec, uczyła się żarliwie do matury, a gdyby Grzesiek wpadał czasem
do miasta, pewnie niewiele by z tego wyszło. Zresztą musiał przyjeżdżać, tylko
starannie omijał jej okolice. Rok! Cały rok! Trudno uwierzyć, że to wytrzymała!
Ale paradoksalnie dzięki jego nieobecności mogła się skupić na nauce. I choć jeszcze
wczoraj nie wiedziała, czy go kiedykolwiek zobaczy, to właśnie jemu przede
wszystkim chciała pokazać, że nie jest gorsza, że stać ją na wiele. Tylko to
jej pozostało.
Czasem
zastanawiała się, co on robi w tej Warszawie? Jakoś trudno było uwierzyć, że
nie korzysta z uroków życia studenckiego. Zdążyła go już trochę poznać. Lubił
robić wrażenie, na dziewczynach zwłaszcza, a w Warszawie na uniwerku miał
przecież w czym wybierać. Więc dlaczego wrócił? Dlaczego przyszedł pod szkołę?
Ta myśl nurtowała ją od kiedy go zobaczyła.
-
Coś taka odęta? – Grzesiek przerwał milczenie.
-
Nie chcę, żeby mi się lody rozpuściły – bąknęła bez sensu.
-
Przyjechałem, żeby spłacić dług wdzięczności – powiedział, a jej serce stanęło.
A
więc o to chodzi?! Tylko o to? Przecież to niemożliwe! Od kiedy Grzesiek się
tak przejmuje długami wdzięczności?
-
I spłaciłeś? – zapytała naiwnie.
-
A co? Nie dostałaś mojej ściągi? – zdziwił się na pokaz, bo żadnej ściągi nie
było.
Monika
domyślała się, że on blefuje. Zawsze był kiepski z matmy, zawsze myślał tylko o
sobie. Pewnie przyjechał do matki po pieniądze, tak się złożyło, że dziś był
pisemny z matmy, więc przyszedł trochę poszpanować pod szkołę. Nie była nawet
pewna, czy gdyby się przypadkiem nie napatoczyła, starałby się ją odnaleźć.
Teraz miała dwa wyjścia: udawać słodką idiotkę i zatrzymać na jakiś czas jego
zainteresowanie lub powiedzieć wprost, żeby spadał.
-
Na długo przyjechałeś? – zapytała, aby zyskać na czasie.
-
Jutro wracam, mam w czerwcu kupę egzaminów.
-
To tak jak ja…
-
No właśnie. Na co zdajesz?
-
Na prawo. Nie wiem, czy się dostanę… – dodała, jakby prosiła o wsparcie.
Od
dawna zaklinała w ten sposób rzeczywistość. Wiedziała, że ma braki, ciągle coś
nadrabiała. Nie była pewna swojej wiedzy, a raczej była pewna, że ją gdzieś
uwalą. Bardzo potrzebowała kogoś, kto by w nią wierzył, kto by jej powtarzał,
że da sobie radę, że jej się uda. Na matkę nie mogła liczyć. Stefanii nie
mieściło się w głowie, że mogąc iść do pracy, którą Kazimierz pewnie by jej
załatwił w jakimś urzędzie, Monika wybiera się na studia. Na pewno z radością
przyjmie porażkę córki, będzie sto razy powtarzać: „A nie mówiłam?! Po co żeś
się tam pchała?!”, a potem natychmiast zażąda pieniędzy na utrzymanie. Grzesiek
wiedział, że życie studenta, a zwłaszcza egzaminy wstępne, to nie jest bajka,
liczyła więc na kilka ciepłych słów.
- Ty, córka pierwszego sekretarza, masz się nie
dostać?! – z niedowierzaniem roześmiał się w głos.
-
Nie jestem jego córką. Zresztą nie chcę, żeby mnie ktoś protegował –
zaprotestowała żywiołowo.
Kłamała,
z ulgą przyjęłaby wiadomość, że Kazimierz załatwił jej wstęp na studia. Wiedziała
jednak, że nie może tego powiedzieć. Sama przed sobą nie chciała się do tego
przyznać.
-
Boże, aleś ty nieżyciowa! I co ci po tej ambicji?
-
Nie uznaję dróg na skróty! – odparła wyniośle, żeby mu się przypodobać.
Egzaminów bała się strasznie, ale jeszcze bardziej kompromitacji, gdyby
przyszło wrócić do miasta i stanąć przed matką, jednak postanowiła grać
nieugiętą.
-
To piękne, ale potwornie naiwne, a już zwłaszcza w Polsce – Grzesiek westchnął
teatralnie. – Zresztą, nie moja sprawa. „Ucz się, dziecię, ucz, bo nauka to
potęgi klucz!” – wyrecytował.
-
Po co właściwie przyjechałeś? – zapytała znienacka.
-
Stęskniłem się.
-
Za kim?
Irytowała
go jej postawa. Dlaczego była taka twarda? Dlaczego się nie cieszyła, nie
rzuciła mu w ramiona? Dlaczego wszystko utrudniała?
-
Masz kogoś? – rzucił nieoczekiwanie, a Monika spojrzała na niego z politowaniem.
Nie,
nie miała nikogo. Czasem marzyła o kimś, jakimś idealnym chłopaku, ale zaraz
potem przeganiała tę myśl jako całkiem nierealną. Nikt jej nigdy nie mówił, że
jest ładna, a ona nie zdawała sobie sprawy, że onieśmiela swoich kolegów.
Grzesiek był jedynym, który się jej nie bał, ale przepadł, utknął gdzieś w
Warszawie.
-
Chłopaki organizują wieczorem na zamku ognisko. Poszłabyś?
Początkowo
chciała mu powiedzieć: „Nie”! Odmówić stanowczo i nieodwołalnie. A potem
pomyślała, że spędzi ten wieczór oglądając z matką i Kazimierzem „Kobrę” albo
słuchając Trójki, zamknięta w swoim pokoju, więc odparła może trochę nazbyt
szybko:
-
Pewnie! Ale nie licz, że pójdę z tobą gdzieś w krzaki! – dodała, chcąc zgasić
jego przedwczesny triumf.
Grzesiek
zachichotał.
-
Ciągle te same surowe zasady? Nie wiesz, ile tracisz.
-
Być może – wzruszyła ramionami. – O której się spotykamy?
Grzesiek nigdy nawet przed samym sobą nie
przyznawał się do porażek. Jeśli coś poszło wbrew jego oczekiwaniom, stawał się
bardziej aktywny na innym polu. Monika nie domyślała się prawdy, ale słusznie
przeczuwała, że nie przyjechał do niej. Wyjechał z Warszawy po okrutnym
policzku, jaki wymierzyła mu jedna z koleżanek z roku. Początkowo szło całkiem
dobrze, umówili się raz czy dwa do kina, potem na jazz do Hybryd, było wesoło i
nawet trochę popijali. Nie grzeszyła bystrością, ale miała inne atuty. Dość
szybko poszła z nim nawet do łóżka, nie bardzo się certoląc, co początkowo go
zdumiało, bo nie wyglądała na taką. Ale musiał w końcu przyznać, że doświadczeniem
znacznie go przewyższała.
Ilona
była świetną partią. Lodówka w jej domu zawsze pękała w szwach i nęciła Grześka
prawie tak samo, jak wiecznie rozgrzebane łóżko dziewczyny. Jej ojciec, wysoki
urzędnik w KC, o czym nie lubiła mówić, a co było tajemnicą poliszynela, mógłby
spełnić nadzieję przyszłego zięcia na szybką karierę. Wszystko szło świetnie aż
do koncertu Rolling Stonesów. Załatwienie biletów graniczyło z cudem, ale dla
Ilony ceną cudu był zaledwie jeden uśmiech do tatusia i jakieś bąknięte półgębkiem
ni to pytanie, ni to rozkaz: „Załatwisz mi bilety na Stonesów!”.
Właściwie
to nawet nie był uśmiech, bo traktowała go dość parszywie. Pyskowała tak, że
gdyby była córką Grześka, niczego by nie dostała, ani kasy na ciuchy z
Rembertowa, ani adapteru, ani tych biletów na koncert. Ale nie wiadomo
dlaczego, jej stary wszystko znosił w pokorze. I bilety załatwił.
Grzesiek
by się może nawet o tym nie dowiedział, tylko Ilona komuś wypaplała i się
rozniosło. Z całego roku tylko ona jedna miała pewność, że wejdzie na koncert.
Wszyscy jej zazdrościli. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Grzesiek też lubił być
obiektem zazdrości, ale na dwa czy trzy dni przed koncertem Ilona jeszcze wciąż
mu ani słówkiem o tym nie wspomniała! Wreszcie nie wytrzymał i zapytał ją
wprost:
-
Co z tym koncertem Stonesów? Masz dla mnie bilet?
-
Jasne. O szóstej przed wejściem do Kongresowej – odparła, jakby to było
oczywiste.
Nienawidził,
kiedy go lekceważyła, ale przełykał to w imię przyszłości. W gruncie rzeczy
mógł znieść jeszcze więcej. To była transakcja wiązana. Skoro dawała mu wstęp
do wielkiego świata, nie bardzo mógł się boczyć na jej wybryki. Ale wiedział,
że dobra posada, mieszkanie, a w przyszłości samochód mają swoją cenę. I nawet
czasem myślał, że jest w Ilonie zakochany.
Gdy
w dniu koncertu dotarł przed Salę Kongresową, nie od razu zaczął podejrzewać,
że z niego zakpiła. Na każdym skrawku ulicy falował tłum. Ludzie wchodzili na
nieliczne drzewa, próbowali się wspinać na latarnie. Narażając się na
poszturchiwania, popchnięcia i wyzwiska, brnął mozolnie w kierunku wejścia. Raz
po raz powtarzał głośno: „Mam bilet, mam bilet!”. Prowadziły go nienawistne
spojrzenia, ktoś podstawił mu nogę. I kiedy dotarł już wreszcie do drzwi, przez
które wpuszczano do środka, zaświtało mu, że został nabrany. Ilona nie
powiedziała mu, przy którym wejściu się spotkają. Ponad godzinę czekał, przepychając
się od jednych drzwi wejściowych do drugich z nadzieją, że ją wreszcie spotka.
Nie spotkał. Najpierw myślał, że to zwyczajny pech, nieporozumienie, brak
precyzji. Nie wierząc w to, co się zdarzyło, kręcił się w tłumie pod Salą
Kongresową, póki nie uznał, że ma dość. Nie podzielał ekscytacji gawiedzi. Był
zły. Został wystrychnięty na dudka. I tak jak ponad godzinę temu przepychał się
znowu, tylko w przeciwnym kierunku. Plantami przy Dworcu Śródmieście, a potem
Alejami Jerozolimskimi szedł i zagryzając wargi, walczył z nieoczekiwanym
upokorzeniem. Wreszcie kupił wino w jakimś sklepie spożywczym i raz po raz
wyjmując je z kieszeni płaszcza, popijał, aby zapomnieć o wstydzie.
O
dziewiątej wieczorem już zmierzchało, ale na górnym zamku jeszcze było dość
widno. Zresztą chłopaki już rozpalili ogień. Grzesiek niósł siatkę z sześcioma
butelkami wina i trzema oranżady. Monika zabrała z domu dwa pęta kiełbasy, czekoladę,
chleb i słoik musztardy. Pod pachę wzięła też koc, żeby można było wygodnie
usiąść. Matka kazała jej wrócić o dziesiątej, ale stojący za plecami Stefanii
Kazimierz porozumiewawczo pokręcił głową.
-
Wrócę przed północą. Chyba, że będzie drętwo – powiedziała Monika, jakby nie
usłyszała Stefanii, która fuknęła pod nosem i ostentacyjnie poszła oglądać
telewizję. – Będzie kilka osób z osiedla, nic mi się nie stanie.
W
tej chwili do drzwi zapukał Grzesiek. Stefania nawet nie wyjrzała. Grzesiek
wymienił z Kazimierzem uścisk dłoni, ale nie rozmawiali, ponieważ Monika już
była gotowa do wyjścia. Humor jej dopisywał. Nie robiła sobie wielkich nadziei,
niczego nie planowała, chciała się tylko dobrze bawić.
Wokół
ogniska siedziało ze dwadzieścia osób. Przeważnie pary, choć było też kilkoro
samotnych. Ktoś przyniósł radio tranzystorowe, bez przerwy leciały więc modne
przeboje. Grzesiek usiadł obok Moniki. Opowiadał niesamowite rzeczy o
Warszawie, uniwerku, Hybrydach, a wreszcie ni stąd ni zowąd beznamiętnie rzucił:
-
Byłem na koncercie Stonesów.
Wszyscy
na chwilę zamilkli. Przejęci, wstrzymali oddech.
-
Opowiadaj! – zapiszczały dziewczyny, a on się tylko skrzywił.
-
Koncert jak koncert.
- No ale tłumy były! Widzieliśmy na
Kronice Filmowej.
- Nawet tam gdzieś miga moja głowa.
I marynarka, bo w końcu wszyscy nimi wywijaliśmy – brnął Grzesiek.
- Boże… - zapiszczała Alina. – Znam
kogoś, kto był na koncercie Stonesów! – poderwała się i pociągnęła Grześka za
rękę, a potem przyciągnęła go do siebie i wpiła mu się w usta, a potem wrzasnęła:
- Ludzie?! Słuchajcie, a ktoś ma w ogóle płytę Stonesów?
Monika, zapatrzona w ogień, pomyślała
o swoim skromnym zbiorze płyt. Miała zaledwie trzy longplaye: Filipinek,
Czerwonych Gitar i Anny German, reszta to plastikowe pocztówki dźwiękowe. W
radiu leciała właśnie „Matura” Czerwonych Gitar, więc Monika przeżegnała się
ukradkiem, bo przecież to piosenka o zawalonym egzaminie, który trzeba
powtarzać.
Zajęta
opiekaniem kiełbasy nie śledziła wzrokiem Grześka. Nie był jej chłopakiem, mógł
robić, co mu się podoba. Ale on, o dziwo, zaraz wrócił. Usiadł, jak gdyby nigdy
nic i wyjął z siatki wino. Odbijał korki i podawał kolegom. Monika urwała
kawałek chleba i ze smakiem jadła kiełbasę. Kiedy już skończyła, popiła
oranżadą. Było naprawdę wesoło. Podobnie jak w tamtym roku, pary raz po raz
opuszczały krąg światła i oddalały się w ciemność. Ale Grzesiek uprzedzony
zawczasu, nie nalegał. Tylko objął ją wpół i przytulił do siebie. Kiedy w radio
zaczął się jakiś wolny numer, zapytał, czy z nim zatańczy. Wstała, ujęta jego
elegancją. Tańczyli nie patrząc sobie w oczy, ale coraz bliżej, wreszcie musnął
wargami jej włosy, potem szyję. Zrobiło jej się gorąco.
- Tak bardzo za tobą tęskniłem! –
usłyszała. Tym
razem jednak postanowiła być ostrożna.