Chciałabym Was dziś zaprosić na recenzję kremu do ciała z firmy Love 2 Mix Organic KLIK. O kosmetyku mówiłam już w moich zbiorczych ulubieńcach pielęgnacyjnych na kanale YouTube, ale uważam, że produkt jest tak fajny, że zasługuje również na osobną notatkę na blogu ☺
Jest to produkt organiczny nie zawierający w składzie parabenów, olei mineralnych czy ftalanów. Natomiast w środku znajdziemy naturalne olejki eteryczne mięty i lawendy, które w połączeniu tworzą niezwykle relaksująco odprężający aromat. Kosmetyk ze względu na wyżej wymienione olejki rekomendowany jest jako krem do ciała na noc.
Produkt zamknięty jest w plastikowe opakowanie o pojemności 250 ml. Pod zakręcaną pokrywką znajdziemy jeszcze dodatkową osłonkę, która jest tak skonstruowana, że nawet przy wilgotnych czy śliskich od kosmetyków dłoniach nie ma najmniejszego problemu z usunięciem jej. Potem dzieje się magia.... Cała łazienka w kilka chwil wypełnia się niezwykłym aromatem. Sama nie potrafię powiedzieć czy on mnie bardziej uspokajał czy pobudzał, koił zmysły czy orzeźwiał po ciężkim dniu, ale wiem, że z ogromną przyjemnością oddawałam się codziennym zabiegom pielęgnacyjnym. Jedyny minus jaki w nim zauważyłam to fakt, że po aplikacji zapach w dość szybkim czasie ulatniał się ze skóry, a ja nie miałabym nic przeciwko temu żeby tak pachnieć.
Sama konsystencja kremu nie jest luźna, na pewno nie można jej wylać z opakowania. Nie do końca wiem, czy zastosowanie tej osłonki było spowodowane utrzymywaniem kremu w ryzach czy kwestią ewentualnego wietrzenia zapachu. Kolorek bardzo przyjemny, zielonkawy, jak rozwodniona mięta.
Z aplikacją na skórę nie ma żadnego problemu. Produkt nie smuży, nie ciągnie się, dość szybko się wchłania nie przeszkadzając w późniejszym ubieraniu się. Dodam, że kosmetyk testowałam w czasie największych upałów.
Po jego zastosowaniu skóra jest przede wszystkim pięknie nawilżona- do tego stopnia, że stała się gęsta aż mięsista w dotyku. Dodatkowo kosmetyk bardzo wygładza i uelastycznia ciało. Gdyby jeszcze ten zapach był trwalszy... ale ponoć nie można mieć wszystkiego ☺
Osobiście krem serdecznie i gorąco polecam. Jeżeli nie lubicie tych nut zapachowych, które tu zostały użyte to w ofercie producenta znaleźć można inne ciekawe połączenia. Jeżeli ktoś z Was testował inne wersje to dajcie mi koniecznie znać które zasługują na największą uwagę.
Dla wnikliwych skład kosmetyku:
Na koniec jeszcze chciałabym przekazać Wam pewną wiadomość- na hasło 82INEZ (ważna wielkość liter) otrzymacie 30% zniżki w sklepie Skarby Syberii, oferta nie łączy się z innymi promocjami.
Pozdrawiam ♥
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 20 października 2014
środa, 8 października 2014
Arkana- Bioaktywny tonik nawilżający- recenzja
Dziś zapraszam na jedną z tych recenzji, która miała się pojawić dawno temu, ale co się odwlecze to nie uciecze... ☺
Bioaktywny tonik nawilżający to niejako "dopełnienie kuracji" w skład której wchodził Bioaktywny krem z aminokwasami, o którym pisałam Wam tutaj. Faktycznie kosmetyków używałam równolegle i o tyle co wspomniany wyżej krem bardzo przypadł mi do gustu to tonik niestety nie stał się moim ulubieńcem.
Pojemność produktu jest ogromna, gdyż ma on aż 500 ml. W sklepie internetowym Arkana jest on natomiast dostępny w wielkości 200 ml za 25 zł.
Tonik zamknięty jest w plastikową butelkę z pompką, która wyposażona jest w funkcję otwórz/zamknij. Sam płyn jest przeźroczysty i ma konsystencję wody więc nie widziałam powodu robienia mu zdjęcia do prezentacji.
Producent obiecuje, że kosmetyk przywróci równowagę naszej skórze, będzie łagodził podrażnienia i regenerował ją. Powinien regulować poziom pH oraz NMF (naturalny czynnik nawilżający). Substancje aktywne w nim zawarte to przede wszystkim kompleks 12 aminokwasów, nawilżający kwas hialuronowy w dwóch formach- wysokocząsteczkowej i niskocząsteczkowej, kwas asparginowy, pantenol i... tak by można wymieniać. Dodatkowo natychmiast po użyciu powinnyśmy zauważyć efekt liftingu i wypełnienia zmarszczek. Przyznacie, że całość brzmi nieźle.
Niestety tak jak wspomniałam powyżej przygody z tym kosmetykiem nie wspominam miło.
Przede wszystkim samo nanoszenie na buzię toniku nie było miłym doświadczeniem. Podczas przemywania twarzy z policzków unosił się opar który podrażniał mi oczy. W tym miejscu pragnę podkreślić, że nie przemywałam nim ani oczu ani nawet skóry pod oczami. W składzie produktu dostrzeżecie alkohol, jednak moim zdaniem znajduje się on tam tak daleko, że nie obwiniałabym go o to działanie.
W trakcie stosowania produktu nie zauważyłam większego wpływu na stan skóry- an pozytywnego ani negatywnego, o wspomnianym wyżej natychmiastowym efekcie liftingu nie wspominając. Zużyłam w sumie około 2/3 opakowania sięgając po kosmetyk minimum raz dziennie. Po tym czasie odstawiłam tonik ponieważ zaczął... śmierdzieć. Sam produkt jest bezzapachowy więc ta zmiana od razu rzuciła się w oczy. Smrodek jaki unosił się z płatka kosmetycznego kojarzył mi się z zapachem farb/lakierów.
Po tych wszystkich doświadczeniach muszę stwierdzić, że produktem czuję się delikatnie rzecz ujmując rozczarowana w związku z powyższym nie polecam tego kosmetyku.
Na koniec dla wnikliwych skład:
Pozdrawiam ♥
Bioaktywny tonik nawilżający to niejako "dopełnienie kuracji" w skład której wchodził Bioaktywny krem z aminokwasami, o którym pisałam Wam tutaj. Faktycznie kosmetyków używałam równolegle i o tyle co wspomniany wyżej krem bardzo przypadł mi do gustu to tonik niestety nie stał się moim ulubieńcem.
Pojemność produktu jest ogromna, gdyż ma on aż 500 ml. W sklepie internetowym Arkana jest on natomiast dostępny w wielkości 200 ml za 25 zł.
Tonik zamknięty jest w plastikową butelkę z pompką, która wyposażona jest w funkcję otwórz/zamknij. Sam płyn jest przeźroczysty i ma konsystencję wody więc nie widziałam powodu robienia mu zdjęcia do prezentacji.
Producent obiecuje, że kosmetyk przywróci równowagę naszej skórze, będzie łagodził podrażnienia i regenerował ją. Powinien regulować poziom pH oraz NMF (naturalny czynnik nawilżający). Substancje aktywne w nim zawarte to przede wszystkim kompleks 12 aminokwasów, nawilżający kwas hialuronowy w dwóch formach- wysokocząsteczkowej i niskocząsteczkowej, kwas asparginowy, pantenol i... tak by można wymieniać. Dodatkowo natychmiast po użyciu powinnyśmy zauważyć efekt liftingu i wypełnienia zmarszczek. Przyznacie, że całość brzmi nieźle.
Niestety tak jak wspomniałam powyżej przygody z tym kosmetykiem nie wspominam miło.
Przede wszystkim samo nanoszenie na buzię toniku nie było miłym doświadczeniem. Podczas przemywania twarzy z policzków unosił się opar który podrażniał mi oczy. W tym miejscu pragnę podkreślić, że nie przemywałam nim ani oczu ani nawet skóry pod oczami. W składzie produktu dostrzeżecie alkohol, jednak moim zdaniem znajduje się on tam tak daleko, że nie obwiniałabym go o to działanie.
W trakcie stosowania produktu nie zauważyłam większego wpływu na stan skóry- an pozytywnego ani negatywnego, o wspomnianym wyżej natychmiastowym efekcie liftingu nie wspominając. Zużyłam w sumie około 2/3 opakowania sięgając po kosmetyk minimum raz dziennie. Po tym czasie odstawiłam tonik ponieważ zaczął... śmierdzieć. Sam produkt jest bezzapachowy więc ta zmiana od razu rzuciła się w oczy. Smrodek jaki unosił się z płatka kosmetycznego kojarzył mi się z zapachem farb/lakierów.
Po tych wszystkich doświadczeniach muszę stwierdzić, że produktem czuję się delikatnie rzecz ujmując rozczarowana w związku z powyższym nie polecam tego kosmetyku.
Na koniec dla wnikliwych skład:
Pozdrawiam ♥
niedziela, 5 października 2014
Max Factor CC Cream- recenzja
Od dawna zbieram się do napisania recenzji tego kosmetyku. Podkład w tak zwanym międzyczasie zdążyłam zużyć a opakowanie wyrzucić. Produkt ten jednak tak miło wspominam, że mimo faktu nie posiadania go w swojej kosmetyczce chciałabym się podzielić z Wami moją opinią na jego temat.
Moi drodzy przedstawiam Krem CC czy raczej CC Cream od Max Factor, który posiadałam w najjaśniejszym dostępnym odcieniu 40 Fair.
Jestem przedstawicielką osób bladolicych a do tego zawzięcie unikam słońca- nie, nie po to żeby uchronić się przed zmarszczkami tylko dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie cierpię się opalać. Trzeba przyznać, że niewiele jest kosmetycznych firm drogeryjnych oferujących tak jasne odcienie, które pozwalają mi nałożyć kosmetyk bez obawy o to, że moja głowa nie będzie pasować do reszty ciała. Na szczęście w szafie Max Factor jest kilka naprawdę fajnych perełek a krem CC zdecydowanie się do nich zalicza.
Opakowanie jakie jest każdy widzi. Osobiście lubię tubki o wiele bardziej niż najbardziej polecane buteleczki z pompkami. Problem z tymi drugimi polega na tym, że kosmetyk ładnie wydobywa się z opakowania wtedy gdy go tam jest dość dużo ale z wykończeniem podkładu "do ostatniej kropelki" mamy już nie lada problem. Tuba jest równie higieniczna, lekka a gdy kosmetyk bardzo przypadnie nam do gustu a samo wyciskanie już nie wystarcza można ją rozciąć i wygrzebać pozostałości ukryte w zakamarkach.
Pojemność kosmetyku to standardowe 30 ml. Na uwagę zasługuje również fakt, że posiada ochronę przeciwsłoneczną w wysokości SPF 10, co nie jest zawrotną wielkością, ale JEST ☺.
Konsystencja jest przyjemnie lekka, przypomina mi rzadki mus (???). Co najważniejsze ładnie rozprowadza się na twarzy nie tworząc smug, nie podkreśla porów, jednak ze względu na swoją suchość może podkreślać skórki. W związku z tym kosmetyk polecałabym osobom o cerze od normalnej do tłustej a odradzałabym osobom o cerze przesuszonej z widocznymi skórkami.
Po aplikacji kosmetyk jest na twarzy niewyczuwalny, co bardzo sobie w lekkich podkładach cenię. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jego trwałość- testowałam owy podkład w upałach i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu po dość aktywnym dniu on ciągle był na twarzy i to w całkiem niezłym stanie.
Producent obiecuje "nieskazitelne krycie" z czym niestety nie mogę się zgodzić. Owszem krycie można budować przez dodanie kolejnej warstwy w newralgiczne miejsca ale nawet wtedy określiłabym go raczej mianem średniaczka- bez korektora przy większych problemach ani rusz. I żeby nie było niedomówień- nie jestem zwolenniczką podkładów mocno kryjących, uważam, że o wiele lepszym rozwiązaniem jest punktowe zasłanianie niedoskonałości a nie przykrywanie całej buzi.
Na poniższych zdjęciach możecie zobaczyć jak kosmetyk prezentuje się na twarzy przy jednej (górne zdjęcie) oraz dwóch warstwach (dolne zdjęcie). Zaznaczam, że nie użyłam żadnego korektora ani pudru wykańczającego. A tak na marginesie możecie też zobaczyć moje brwi "przed" i "po" makijażu ☺
Podsumowując z tego kosmetyku jestem czy raczej byłam bardzo zadowolona. Zdecydowanie trafił on na moją listę podkładów do których warto wrócić.
Jeżeli mieliście z nim już kontakt to dajcie mi znać czy u Was sprawdził się on równie dobrze.
Pozdrawiam ♥
Moi drodzy przedstawiam Krem CC czy raczej CC Cream od Max Factor, który posiadałam w najjaśniejszym dostępnym odcieniu 40 Fair.
Jestem przedstawicielką osób bladolicych a do tego zawzięcie unikam słońca- nie, nie po to żeby uchronić się przed zmarszczkami tylko dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie cierpię się opalać. Trzeba przyznać, że niewiele jest kosmetycznych firm drogeryjnych oferujących tak jasne odcienie, które pozwalają mi nałożyć kosmetyk bez obawy o to, że moja głowa nie będzie pasować do reszty ciała. Na szczęście w szafie Max Factor jest kilka naprawdę fajnych perełek a krem CC zdecydowanie się do nich zalicza.
Opakowanie jakie jest każdy widzi. Osobiście lubię tubki o wiele bardziej niż najbardziej polecane buteleczki z pompkami. Problem z tymi drugimi polega na tym, że kosmetyk ładnie wydobywa się z opakowania wtedy gdy go tam jest dość dużo ale z wykończeniem podkładu "do ostatniej kropelki" mamy już nie lada problem. Tuba jest równie higieniczna, lekka a gdy kosmetyk bardzo przypadnie nam do gustu a samo wyciskanie już nie wystarcza można ją rozciąć i wygrzebać pozostałości ukryte w zakamarkach.
Pojemność kosmetyku to standardowe 30 ml. Na uwagę zasługuje również fakt, że posiada ochronę przeciwsłoneczną w wysokości SPF 10, co nie jest zawrotną wielkością, ale JEST ☺.
Konsystencja jest przyjemnie lekka, przypomina mi rzadki mus (???). Co najważniejsze ładnie rozprowadza się na twarzy nie tworząc smug, nie podkreśla porów, jednak ze względu na swoją suchość może podkreślać skórki. W związku z tym kosmetyk polecałabym osobom o cerze od normalnej do tłustej a odradzałabym osobom o cerze przesuszonej z widocznymi skórkami.
Po aplikacji kosmetyk jest na twarzy niewyczuwalny, co bardzo sobie w lekkich podkładach cenię. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jego trwałość- testowałam owy podkład w upałach i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu po dość aktywnym dniu on ciągle był na twarzy i to w całkiem niezłym stanie.
Producent obiecuje "nieskazitelne krycie" z czym niestety nie mogę się zgodzić. Owszem krycie można budować przez dodanie kolejnej warstwy w newralgiczne miejsca ale nawet wtedy określiłabym go raczej mianem średniaczka- bez korektora przy większych problemach ani rusz. I żeby nie było niedomówień- nie jestem zwolenniczką podkładów mocno kryjących, uważam, że o wiele lepszym rozwiązaniem jest punktowe zasłanianie niedoskonałości a nie przykrywanie całej buzi.
Na poniższych zdjęciach możecie zobaczyć jak kosmetyk prezentuje się na twarzy przy jednej (górne zdjęcie) oraz dwóch warstwach (dolne zdjęcie). Zaznaczam, że nie użyłam żadnego korektora ani pudru wykańczającego. A tak na marginesie możecie też zobaczyć moje brwi "przed" i "po" makijażu ☺
Podsumowując z tego kosmetyku jestem czy raczej byłam bardzo zadowolona. Zdecydowanie trafił on na moją listę podkładów do których warto wrócić.
Jeżeli mieliście z nim już kontakt to dajcie mi znać czy u Was sprawdził się on równie dobrze.
Pozdrawiam ♥
wtorek, 17 czerwca 2014
Zoeva Rodeo Belle- recenzja
Chciałabym Wam dziś pokazać paletkę, którą kupiłam już dawno temu, paletkę, która ze względu na mój chroniczny brak czasu początkowo tylko leżała i kurzyła się w toaletce. No cóż tak już mam że kosmetyki kolorowe wolę fotografować nietknięte a zrobienie serii zdjęć zobowiązywałoby mnie do ich przerobienia...
To tyle tytułem wstępu przejdźmy więc do demonstracji a od razu zaznaczam- ten post będzie z gatunku tych co mają dużo zdjęć i względnie mało tekstu.
Panie i Panowie z przyjemnością prezentuję Wam paletę cieni z firmy Zoeva o nazwie Rodeo Belle:
Generalnie Zoeva wypuściła 4 wersje palet- Rodeo Belle, Retro Future, Love is a Story oraz Naturally Yours. Opakowania są kartonowe i zamykają się na magnes. Każda z nich zawiera 10 cieni. Bardzo podoba mi się to, że każda ma inny design.
Dodatkowo musicie przyznać że firma dopieściła wszystkie szczegóły, a samo opakowanie- mimo tego, że jest kartonowe- wygląda na bardzo porządne.
Przejdźmy więc do prezentacji zawartości. Tak jak pisałam powyżej w środku znajdziecie 10 cieni- każdy z nich ma swoją nazwę wydrukowaną tuż poniżej koloru- dobrze, że nie wpadli na pomysł umieszczenia ich na folii ochronnej (która nota bene również znajduje się w opakowaniu).
Cactus Flower oraz Day Money to typowe maty. Early Sunrise to delikatna satyna. Western Diva, Deadshot oraz Rodeo Ready to maty z dodatkiem drobinek, z tym, że ten ostatni na ich bardzo niewiele. Bang Bang, Hot Wind oraz Smoking Gun mają wykończenie perłowe, a Yee Haw! to duochrome.
Ponieważ bardzo ciężko jest uchwycić wszystkie szczegóły na ogólnym rzucie z góry, więc dodatkowo zebrałam wszystkie cienie błyszczące i zrobiłam ujęcie w świetle dziennym- ze względu na minimalną ilość drobin pomięłam Rodeo Ready.
Cienie są bardzo dobrze napigmentowane niezależnie od rodzaju wykończenia i przyjemnie miękkie. Łatwo nabierają się na pędzel, nie znikają podczas rozcierania i świetnie łączą się ze sobą. Nie zauważyłam też żeby się w szczególny sposób osypywały przy aplikacji, więc reasumując jakość jest genialna.
Pora przejść do tego co z tą paletką można wyczarować. Przygotowałam dla Was 4 różne propozycje, mam nadzieję, że każdy znajdzie tu coś dla siebie:
Pierwszy makijaż został wykonany na bazie Zoeva. Na powiekę ruchomą nałożyłam tu Yee Haw!. W wewnętrznej części oko rozświetliłam Early Sunrise a w zewnętrznej przyciemniłam Deadshot. Obszar powyżej załamania powieki roztarłam Cactus Flower, natomiast środkową część dolej powieki podkreśliłam kolorem Hot Wind, który również delikatnie roztarłam poniżej kreski. Wspomniana kreska została wykonana eyelinerem z Inglota, linia wodna rozjaśniona kredką Blanc z Yves Rocher a tusz na rzęsach to Catrice.
Kolejny makijaż również został wykonany na bazie Zoeva. Tym razem na powiece ruchomej znalazł się cień Cactus Flower. Wewnętrzny kącik rozświetliłam Early Sunrise a zewnętrzny kącik oraz załamanie przyciemniłam Western Diva, którego następnie roztarłam przy pomocy Rodeo Ready. Dolną linię wodną przyciemnił czarny khol z Lancome. Kreska na powiece powstała przy pomocy cienia Deadshot, którym również delikatnie podkreśliłam dolną linię rzęs. Dolna powieka została zaznaczona cieniem Bang Bang. Tusz na rzęsach pochodzi z Catrice.
Trzeci makijaż również powstał na bazie Zoeva (lubię ja, co zrobić). Zewnętrzna część powieki ruchomej wraz z załamaniem została pokryta Smoking Gun, natomiast wewnętrzną część pomalowałam Hot Wind. Tego samego zielonego cienia użyłam również do roztarcia szarości powyżej załamania, następnie górną granicę wykończyłam Early Sunrise. Kreska na oku to połączenie dwóch linerów- czarny pochodzi z Inglota, zielony to Zoeva. Cały obszar dolnej powieki podkreśliłam soczyście niebieską kredką KIKO 110. Wewnętrzny kącik oka oraz dolną granicę kredki rozświetliłam cieniem MIYO 04 Vanilla. Zewn kącik dolnej powieki delikatnie przyciemniłam Day Money a linię wody zaznaczyłam kredką Blanc z Yves Rocher. Tusz na rzęsach to Catrice.
I już pora na ostatnią bardzo delikatną propozycję. Zgadnijcie jakiej bazy użyłam... tak, to również Zoeva ☺. Na powiekę ruchomą nałożyłam Early Sunrise. Zewnętrzny kącik delikatnie podkreśliłam Rodeo Ready przeciągając go delikatnie wzdłuż górnych rzęs do mniej więcej połowy oka. Załamanie powieki podkreśliłam Cactus Flower, którego roztarłam w górę przy użyciu Early Sunrise. Na dolnej powiece jest miętowa kredka z p2, na rzęsach tusz Yves Rocher.
Na zakończenie jeszcze opowiem Wam jakie są moim zdaniem minusy tej paletki. Mimo iż posiadamy w niej aż 10 cieni do powiek nie jest ona w pełni "samowystarczalna". Siedem na dziesięć to kolory dość ciemne, na to przypada nam tylko jeden, dość ciepły rozświetlacz. Owszem kolory są piękne i można z nimi wyczarować wiele makijaży, jednak, żeby je ładnie i ciekawie wykończyć często jesteśmy zmuszeni sięgnąć po inne kosmetyki z naszej kolekcji. Z racji tego, że ja na brak "innych kosmetyków" nie narzekam uważam, że był to świetny zakup.
Jestem ciekawa Waszych opinii na temat palety jak i makijaży, które Wam tu zaprezentowałam. Dajcie znać czy posiadacie którąś z 4 wersji, ja już niedługo stanę się szczęśliwą posiadaczką Retro Future (nie mówcie nic mojemu mężowi ;D) więc w przyszłości mam zamiar stworzyć podobny post z prezentacją.
Pozdrawiam ♥
To tyle tytułem wstępu przejdźmy więc do demonstracji a od razu zaznaczam- ten post będzie z gatunku tych co mają dużo zdjęć i względnie mało tekstu.
Panie i Panowie z przyjemnością prezentuję Wam paletę cieni z firmy Zoeva o nazwie Rodeo Belle:
Generalnie Zoeva wypuściła 4 wersje palet- Rodeo Belle, Retro Future, Love is a Story oraz Naturally Yours. Opakowania są kartonowe i zamykają się na magnes. Każda z nich zawiera 10 cieni. Bardzo podoba mi się to, że każda ma inny design.
Dodatkowo musicie przyznać że firma dopieściła wszystkie szczegóły, a samo opakowanie- mimo tego, że jest kartonowe- wygląda na bardzo porządne.
Przejdźmy więc do prezentacji zawartości. Tak jak pisałam powyżej w środku znajdziecie 10 cieni- każdy z nich ma swoją nazwę wydrukowaną tuż poniżej koloru- dobrze, że nie wpadli na pomysł umieszczenia ich na folii ochronnej (która nota bene również znajduje się w opakowaniu).
Ponieważ bardzo ciężko jest uchwycić wszystkie szczegóły na ogólnym rzucie z góry, więc dodatkowo zebrałam wszystkie cienie błyszczące i zrobiłam ujęcie w świetle dziennym- ze względu na minimalną ilość drobin pomięłam Rodeo Ready.
Cienie są bardzo dobrze napigmentowane niezależnie od rodzaju wykończenia i przyjemnie miękkie. Łatwo nabierają się na pędzel, nie znikają podczas rozcierania i świetnie łączą się ze sobą. Nie zauważyłam też żeby się w szczególny sposób osypywały przy aplikacji, więc reasumując jakość jest genialna.
Pora przejść do tego co z tą paletką można wyczarować. Przygotowałam dla Was 4 różne propozycje, mam nadzieję, że każdy znajdzie tu coś dla siebie:
Pierwszy makijaż został wykonany na bazie Zoeva. Na powiekę ruchomą nałożyłam tu Yee Haw!. W wewnętrznej części oko rozświetliłam Early Sunrise a w zewnętrznej przyciemniłam Deadshot. Obszar powyżej załamania powieki roztarłam Cactus Flower, natomiast środkową część dolej powieki podkreśliłam kolorem Hot Wind, który również delikatnie roztarłam poniżej kreski. Wspomniana kreska została wykonana eyelinerem z Inglota, linia wodna rozjaśniona kredką Blanc z Yves Rocher a tusz na rzęsach to Catrice.
Kolejny makijaż również został wykonany na bazie Zoeva. Tym razem na powiece ruchomej znalazł się cień Cactus Flower. Wewnętrzny kącik rozświetliłam Early Sunrise a zewnętrzny kącik oraz załamanie przyciemniłam Western Diva, którego następnie roztarłam przy pomocy Rodeo Ready. Dolną linię wodną przyciemnił czarny khol z Lancome. Kreska na powiece powstała przy pomocy cienia Deadshot, którym również delikatnie podkreśliłam dolną linię rzęs. Dolna powieka została zaznaczona cieniem Bang Bang. Tusz na rzęsach pochodzi z Catrice.
Trzeci makijaż również powstał na bazie Zoeva (lubię ja, co zrobić). Zewnętrzna część powieki ruchomej wraz z załamaniem została pokryta Smoking Gun, natomiast wewnętrzną część pomalowałam Hot Wind. Tego samego zielonego cienia użyłam również do roztarcia szarości powyżej załamania, następnie górną granicę wykończyłam Early Sunrise. Kreska na oku to połączenie dwóch linerów- czarny pochodzi z Inglota, zielony to Zoeva. Cały obszar dolnej powieki podkreśliłam soczyście niebieską kredką KIKO 110. Wewnętrzny kącik oka oraz dolną granicę kredki rozświetliłam cieniem MIYO 04 Vanilla. Zewn kącik dolnej powieki delikatnie przyciemniłam Day Money a linię wody zaznaczyłam kredką Blanc z Yves Rocher. Tusz na rzęsach to Catrice.
I już pora na ostatnią bardzo delikatną propozycję. Zgadnijcie jakiej bazy użyłam... tak, to również Zoeva ☺. Na powiekę ruchomą nałożyłam Early Sunrise. Zewnętrzny kącik delikatnie podkreśliłam Rodeo Ready przeciągając go delikatnie wzdłuż górnych rzęs do mniej więcej połowy oka. Załamanie powieki podkreśliłam Cactus Flower, którego roztarłam w górę przy użyciu Early Sunrise. Na dolnej powiece jest miętowa kredka z p2, na rzęsach tusz Yves Rocher.
Na zakończenie jeszcze opowiem Wam jakie są moim zdaniem minusy tej paletki. Mimo iż posiadamy w niej aż 10 cieni do powiek nie jest ona w pełni "samowystarczalna". Siedem na dziesięć to kolory dość ciemne, na to przypada nam tylko jeden, dość ciepły rozświetlacz. Owszem kolory są piękne i można z nimi wyczarować wiele makijaży, jednak, żeby je ładnie i ciekawie wykończyć często jesteśmy zmuszeni sięgnąć po inne kosmetyki z naszej kolekcji. Z racji tego, że ja na brak "innych kosmetyków" nie narzekam uważam, że był to świetny zakup.
Jestem ciekawa Waszych opinii na temat palety jak i makijaży, które Wam tu zaprezentowałam. Dajcie znać czy posiadacie którąś z 4 wersji, ja już niedługo stanę się szczęśliwą posiadaczką Retro Future (nie mówcie nic mojemu mężowi ;D) więc w przyszłości mam zamiar stworzyć podobny post z prezentacją.
Pozdrawiam ♥
czwartek, 5 czerwca 2014
Balea Dusch-Soft-Öl Balsam recenzja + Nivea In-Dusch Body Milk pierwsze wrażenie.
Ostatnio pisałam tylko pozytywne opinie więc dziś dla równowagi we wszechświecie postanowiłam sobie trochę pomarudzić. Chciałabym Was zaprosić na recenzję kosmetyku firmy Balea Dusch-Soft-Öl Balsam.
Ideę balsamów pod prysznic wprowadziła oczywiście Nivea, jednak pierwszym kosmetykiem tego typu który trafił w moje ręce jest brzoskwiniowa wersja Balei przeznaczona dla osób o bardzo suchej skórze. Zawiera "bogaty kompleks olei" roślinnych i faktycznie jeżeli zagłębimy się w skład to na wysokich miejscach znajdziemy olej słonecznikowy, olej z awokado, olej ze słodkich migdałów a ponad to masło shea i glicerynę.
Kosmetyk ma bardzo lekką konsystencję i neutralny zapach. Jego używanie szybkie i proste, kiedy jednak przyszło mi ocenić efekty działania poczułam lekkie rozczarowanie...
Ok, żeby nie było skóra po nim nie jest ani sucha ani szorstka, ale śpieszę dodać, że ciało mam raczej normalne. W pierwszej chwili można nawet wyczuć lekki film jednak po krótkim czasie on znika a my zostajemy z uczuciem, że nic właściwie nie zrobiliśmy....
Dodam jeszcze, że zarówno Balea jak i Nivea twierdzą, że balsamy pod prysznic to idealne rozwiązanie dla osób zabieganych, że używając ich będziemy oszczędzać nasz cenny czas. Szczerze? Może faktycznie uda się nam zaoszczędzić... no nie wiem... 2 minuty, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę efekty to okaże się, że czas poświęcony na natarcie się tym cudem straciliśmy bez sensu i nawet dość niska cena Balei nam tego nie zrekompensuje.
Osobiście nie polecam tego kosmetyku nikomu a osoby o faktycznie bardzo suchej skórze wręcz przed nim ostrzegam.
Właściwie w tym wpisie chciałam tylko opisać swoje doświadczenia w powyższym jegomościem, ale będąc ostatnio u koleżanki zauważyłam pod prysznicem kosmetyki z Nivei. Z ciekawości zapytałam jakie jest Jej zdanie na ich temat i ku wielkiemu zaskoczeniu usłyszałam, że używa ich z wielkim zadowoleniem, od razu też zaznaczyła mi, że biała wersja (In-Dusch Body Lotion) jest Jej zdaniem o niebo lepsza. Dodatkowo dowiedziałam się, że w drogeriach pojawiły się miniaturki In-Dusch Body Milk, no więc postanowiłam sprawdzić na sobie działanie oryginału.
Od razu dodaję, że miniaturka to tylko 50 ml a nie 400 ml jak w przypadku Balei. Ta ilość wystarczyła mi dokładnie na jedno użycie, więc poniższa opinia to tylko pierwsze wrażenie.
Konsystencja jest jeszcze luźniejsza od Balei a zapach typowy dla klasycznych produktów Nivei. Skład nie tak ciekawy- produkt właściwie oparty jest na parafinie, ale mi akurat ona nigdy jeszcze krzywdy nie zrobiła, więc nie widzę powodu dla którego miałabym jej unikać.
Po użyciu na skórze wyczuwalny jest film, który o wiele lepiej się utrzymuje, dalej jednak nie można nazwać tego idealnym nawilżeniem. Jak na moje oko w przypadku tej wersji gra dalej nie jest warta świeczki.... choć przyznam, że Lotion mnie teraz kusi... (a niech Cie Aśka!!!☺)
Na koniec składy obu produktów:
Znacie? Lubicie?
Pozdrawiam ♥
Ideę balsamów pod prysznic wprowadziła oczywiście Nivea, jednak pierwszym kosmetykiem tego typu który trafił w moje ręce jest brzoskwiniowa wersja Balei przeznaczona dla osób o bardzo suchej skórze. Zawiera "bogaty kompleks olei" roślinnych i faktycznie jeżeli zagłębimy się w skład to na wysokich miejscach znajdziemy olej słonecznikowy, olej z awokado, olej ze słodkich migdałów a ponad to masło shea i glicerynę.
Kosmetyk ma bardzo lekką konsystencję i neutralny zapach. Jego używanie szybkie i proste, kiedy jednak przyszło mi ocenić efekty działania poczułam lekkie rozczarowanie...
Ok, żeby nie było skóra po nim nie jest ani sucha ani szorstka, ale śpieszę dodać, że ciało mam raczej normalne. W pierwszej chwili można nawet wyczuć lekki film jednak po krótkim czasie on znika a my zostajemy z uczuciem, że nic właściwie nie zrobiliśmy....
Dodam jeszcze, że zarówno Balea jak i Nivea twierdzą, że balsamy pod prysznic to idealne rozwiązanie dla osób zabieganych, że używając ich będziemy oszczędzać nasz cenny czas. Szczerze? Może faktycznie uda się nam zaoszczędzić... no nie wiem... 2 minuty, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę efekty to okaże się, że czas poświęcony na natarcie się tym cudem straciliśmy bez sensu i nawet dość niska cena Balei nam tego nie zrekompensuje.
Osobiście nie polecam tego kosmetyku nikomu a osoby o faktycznie bardzo suchej skórze wręcz przed nim ostrzegam.
Właściwie w tym wpisie chciałam tylko opisać swoje doświadczenia w powyższym jegomościem, ale będąc ostatnio u koleżanki zauważyłam pod prysznicem kosmetyki z Nivei. Z ciekawości zapytałam jakie jest Jej zdanie na ich temat i ku wielkiemu zaskoczeniu usłyszałam, że używa ich z wielkim zadowoleniem, od razu też zaznaczyła mi, że biała wersja (In-Dusch Body Lotion) jest Jej zdaniem o niebo lepsza. Dodatkowo dowiedziałam się, że w drogeriach pojawiły się miniaturki In-Dusch Body Milk, no więc postanowiłam sprawdzić na sobie działanie oryginału.
Od razu dodaję, że miniaturka to tylko 50 ml a nie 400 ml jak w przypadku Balei. Ta ilość wystarczyła mi dokładnie na jedno użycie, więc poniższa opinia to tylko pierwsze wrażenie.
Konsystencja jest jeszcze luźniejsza od Balei a zapach typowy dla klasycznych produktów Nivei. Skład nie tak ciekawy- produkt właściwie oparty jest na parafinie, ale mi akurat ona nigdy jeszcze krzywdy nie zrobiła, więc nie widzę powodu dla którego miałabym jej unikać.
Po użyciu na skórze wyczuwalny jest film, który o wiele lepiej się utrzymuje, dalej jednak nie można nazwać tego idealnym nawilżeniem. Jak na moje oko w przypadku tej wersji gra dalej nie jest warta świeczki.... choć przyznam, że Lotion mnie teraz kusi... (a niech Cie Aśka!!!☺)
Na koniec składy obu produktów:
Znacie? Lubicie?
Pozdrawiam ♥
niedziela, 11 maja 2014
Balea- bodycreme Sheabutter- recenzja
Chciałabym Was dziś zaprosić na recenzję kremu do ciała z firmy Balea. Z góry szczerze uprzedzam- bardzo polubiłam się z tym kosmetykiem więc mam zamiar piać z zachwytu....
Jak każdy na pewno wie Balea to tak zwana marka domowa sieci drogerii dm. W ofercie kremów do ciała mamy do wyboru takie wersje jak kokos czy prezentowany powyżej masło shea, okresowo pojawiają się również limitowane kolekcje zapachowe jak np grejpfrut, brzoskwinia itp, myślę, że każdy znalazły coś dla siebie.Krem zapakowany jest w plastikowy słoik o pojemności 500 ml, jego cena to mniej niż 2 euro.
Kosmetyk ma luźną, dość lekką konsystencję przypominającą balsam. Bardzo ładnie rozprowadza się na ciele i nie smuży. Po wchłonięciu zostaje lekko wyczuwalna warstwa, coś na kształt płaszcza ochronnego, która powoduje że skóra jest miękka, gładka i przyjemna w dotyku. Warstwa ta nie jest tłusta i nie przeszkadza podczas ubierania się. Dodatkowym atutem jest przyjemny lekki zapach kremu, określiłabym go mianem ciepłego, otulającego ale dalej neutralnego. Zapach ten przez jakiś czas jest wyczuwalny, jednocześnie nie kłóci się z innymi kosmetykami.
Coś co bardzo zainteresowało mnie w tym kremie to jego skład. Za wspomniane wcześniej niecałe 2 euro mamy produkt, w którym znajdziemy takie dobroci jak masło shea, olej arganowy, olej kokosowy czy glicerynę. Oczywiście jest to tani kosmetyk drogeryjny więc są tu również mniej przyjazne składniki, zresztą dla dociekliwych dodaję pełny spis:
Działanie kremu jest po prostu bajeczne. Kosmetyk przepięknie nawilża skórę. Wiele godzin po aplikacja jest ona wciąż miękka i gładka w dotyku. Kolejnym atutem jest duża wydajność spowodowana jego pojemnością oraz wspomniana wcześniej łatwość użycia.
Szczerze mówiąc nie dopatrzyłam się w nim żadnych minusów dlatego szczerze chciałabym Wam go polecić.
Jeżeli już testowałyście ten produkt lub inne wersje kremów do ciała z Balea to chętnie poznam Waszą opinię na ich temat. Ja mam zamiar w przyszłości powracać do nich. Następnym razem chyba skuszę się na jakiś soczyście letni zapach.
Pozdrawiam :*
wtorek, 10 grudnia 2013
Balea - Pflegende Lotion Pads 2in1 - recenzja
Ach jak to miło kiedy na naszej kosmetycznej drodze stają fajne produkty. Radość jest tym większa gdy te produkty mają do tego dobrą cenę i są łatwo dostępne ☺.
Dziś chciałabym Wam zrecenzować kosmetyk który podbił ostatnio moje serce i na stałe zagościł w fitnessowej kosmetyczce- będzie mowa o płatkach do demakijażu.
Testowałam już kilka typowych płatków do demakijażu oczu. Zawsze wybierałam te przeznaczone do demakijażu wodoodpornych kosmetyków- one nasączone są oleistą cieczą, która makijaż zmywać szybko powinna. Ja na co dzień i tak używam dwufazowych płynów, więc tłuste formuły zdecydowanie lubię. Niestety efekt końcowy był zawsze mizerny- stałam w łazience z czarnymi kołami na pół twarzy jak panda. Najbardziej mnie zawsze zaskakiwało to, że dość delikatny makijaż potrafił mi zafundować równie spektakularne plamy jak ten mocny. Zawzięta jestem, więc sięgałam po kolejny płatek- w końcu to nie może być aż takie trudne!!! Potem kolejny, i jeszcze jeden, a w rezultacie szaleńczo tarłam oczy i burczałam pod nosem słowa które ogólnie zostały uznane za wulgarne.... Po kilku podejściach do różnych firm zdecydowałam, że to zdecydowanie nie jest formuła dla mnie.
Płatki z Balea podsunęła mi przyjaciółka.Oczywiście na początku podziękowałam grzecznie opowiadając o moich wcześniejszych doświadczeniach, jednak ta była nieugięta. Obiecywała, że tym razem będzie inaczej i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu było, i to bardzo!!!
Płatki z Balea podsunęła mi przyjaciółka.Oczywiście na początku podziękowałam grzecznie opowiadając o moich wcześniejszych doświadczeniach, jednak ta była nieugięta. Obiecywała, że tym razem będzie inaczej i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu było, i to bardzo!!!
Całość zamknięta jest w wygodnym plastikowym opakowaniu zaciągniętym ochronną folią. Opakowanie zawiera 40 sztuk płatków (jak widać u mnie na zdjęciach okresowo można załapać się na promocję + 5 gratis) nasączonych dość mocno balsamem do demakijażu. Co ważne płatki nie wysychają do samego końca niezależnie od częstotliwości używania kosmetyku. Za opakowanie zapłacić trzeba około 2 euro i jest dostępny w każdej drogerii dm.
Produkt ten przeznaczony jest do cery normalnej i mieszanej, można nim zmywać zarówno twarz jak i oczy. Są miękkie i przyjemnie grube, nie podrażniają skóry podczas używania.
Z demakijażem twarzy nie mają żadnych problemów. Na pozbycie się kosmetyków kolorowych z oczu trzeba oczywiście poświęcić chwilę czasu, ale efekt końcowy jest zawsze bardzo zadowalający.
Moim zdaniem są świetnym podręcznym rozwiązaniem. Mogą być nieocenioną pomocą w trudnych warunkach- na wspomnianym już przeze mnie fitnessie czy basenie, na wszelkich wyjazdach, choć przyznam, że z przyjemnością sięgam po nie również w domowym zaciszu.
Szczerze je Wam polecam ☺
Pozdrawiam ♥
Moim zdaniem są świetnym podręcznym rozwiązaniem. Mogą być nieocenioną pomocą w trudnych warunkach- na wspomnianym już przeze mnie fitnessie czy basenie, na wszelkich wyjazdach, choć przyznam, że z przyjemnością sięgam po nie również w domowym zaciszu.
Szczerze je Wam polecam ☺
Pozdrawiam ♥
czwartek, 10 października 2013
Ziaja- Krem nawilżający, matujący 25+ recenzja
Na zakup tego kremu zdecydowałam się pod wpływem bardzo wielu pozytywnych recenzji, które można usłyszeć lub przeczytać w sieci. Liczba zadowolonych osób rośnie niemalże z dnia na dzień będąc więc ostatnio w Polsce postanowiłam wypróbować to maleństwo. Za 50 ml opakowanie zapłaciłam niecałe 8,5 zł więc ryzyko było niewielkie- pomyślałam "a nóż akurat trafi się perełka za grosze"....
Wg producenta kosmetyk dedykowany jest osobom posiadającym cerę tłustą lub mieszaną po 25 roku życia. Jest lekki, zapewnia efekt matowej cery poprzez redukcję sebum. Oprócz tego ma zmniejszać widoczność porów oraz zaskórników. Dodatkowo dzięki zastosowaniu między innymi kwasu hialuronowego oraz prowitaminy B5 krem zapewniać ma właściwy poziom nawilżenia skóry przez cały dzień. Całość została wzbogacona o ochronę przeciwsłoneczną w wysokości SPF 6- niewiele, ale jednak.
Krem zamknięty jest w charakterystyczny dla Ziaji plastikowy słoiczek. Ma biały kolor, bardzo delikatny zapach, który mi mocno przypadł go gustu. Świetnie rozprowadzał się na skórze i całkiem szybko wchłaniał. Po aplikacji twarz była przyjemnie miękka i gładka- nie można się wręcz było oprzeć wrażeniu, że jest naprawdę wypielęgnowana, zadbana, że dostarczyłyśmy jej wszystkiego czego potrzebowała. Do tego kosmetyk idealnie nadawał się pod makijaż- byłam zachwycona!!!
Niestety jednak po dość krótkim czasie stosowania zaczęłam zauważać na twarzy wiele nowych niedoskonałości. Niedoskonałości charakterystycznych dla zapchanej skóry i w charakterystycznych dla mnie przy takich problemach miejscach. Pierwotnie miałam nadzieję, że może jakiś inny produkt jest winny, już nawet zaczęłam oskarżać nowy podkład i fakt, że użyłam go dopiero dwa razy i to w pewnym odstępie czasu wcale mi nie przeszkadzał. Ostatecznie jednak trzeba się było zmierzyć z problemem i znaleźć winowajcę. Odstawiłam krem i doprowadziłam cerę do porządku- sam fakt, że w tym czasie niedoskonałości zniknęły już wiele mówi, ale drążyłam temat- wróciłam do Ziaji i po krótkim czasie problem się powtórzył...
No niestety moja droga z Ziają znowu się rozeszła, a miało być tak pięknie. Nie mam szczęścia do tej firmy.
Na koniec jeszcze zamieszczam skład kosmetyku dla wnikliwych:
Pozdrawiam :*
Wg producenta kosmetyk dedykowany jest osobom posiadającym cerę tłustą lub mieszaną po 25 roku życia. Jest lekki, zapewnia efekt matowej cery poprzez redukcję sebum. Oprócz tego ma zmniejszać widoczność porów oraz zaskórników. Dodatkowo dzięki zastosowaniu między innymi kwasu hialuronowego oraz prowitaminy B5 krem zapewniać ma właściwy poziom nawilżenia skóry przez cały dzień. Całość została wzbogacona o ochronę przeciwsłoneczną w wysokości SPF 6- niewiele, ale jednak.
Krem zamknięty jest w charakterystyczny dla Ziaji plastikowy słoiczek. Ma biały kolor, bardzo delikatny zapach, który mi mocno przypadł go gustu. Świetnie rozprowadzał się na skórze i całkiem szybko wchłaniał. Po aplikacji twarz była przyjemnie miękka i gładka- nie można się wręcz było oprzeć wrażeniu, że jest naprawdę wypielęgnowana, zadbana, że dostarczyłyśmy jej wszystkiego czego potrzebowała. Do tego kosmetyk idealnie nadawał się pod makijaż- byłam zachwycona!!!
Niestety jednak po dość krótkim czasie stosowania zaczęłam zauważać na twarzy wiele nowych niedoskonałości. Niedoskonałości charakterystycznych dla zapchanej skóry i w charakterystycznych dla mnie przy takich problemach miejscach. Pierwotnie miałam nadzieję, że może jakiś inny produkt jest winny, już nawet zaczęłam oskarżać nowy podkład i fakt, że użyłam go dopiero dwa razy i to w pewnym odstępie czasu wcale mi nie przeszkadzał. Ostatecznie jednak trzeba się było zmierzyć z problemem i znaleźć winowajcę. Odstawiłam krem i doprowadziłam cerę do porządku- sam fakt, że w tym czasie niedoskonałości zniknęły już wiele mówi, ale drążyłam temat- wróciłam do Ziaji i po krótkim czasie problem się powtórzył...
No niestety moja droga z Ziają znowu się rozeszła, a miało być tak pięknie. Nie mam szczęścia do tej firmy.
Na koniec jeszcze zamieszczam skład kosmetyku dla wnikliwych:
Pozdrawiam :*
Subskrybuj:
Posty (Atom)