Latem moim ulubionym makijażem był jasny cień nałożony na całą powiekę i kolorowa kreska. Taki makijaż sprawdza się też w każdej innej porze roku, zwłaszcza wtedy, gdy mamy mało czasu na jego wykonanie. Dlatego chętnie przygarniam wszystkie nowe i kolorowe kredki i linery. Gdy zobaczyłam w szafie Essence żelowe linery z limitki Vintage District - musiały być moje. Zakupiłam obydwa dostępne kolory - szary i turkusowy.
Uwielbiam turkusowe kreski na oku. Dobrze się czuję w tym kolorze. Szarego nigdy nie miałam, więc uznałam, że czas to zmienić. Linery zamknięte są w słoiczki z mlecznego szkła. W zestawie dostajemy też mały pędzelek. Szału nie robi, ale najgorszy też nie jest. Kreskę się nim zrobić da.
Obydwa kosztowały coś koło 11 zł za 3,5g. Posiadam także czarnym, klasyczny żelowy liner Essence i jego będę traktować jako odnośnik. Linery różniły się konsystencją. Szary był dużo bardziej miękki i przypominał nieco klasyczny liner. Za to turkusowy był twardy i zwarty. Nie sprawiał jednak wrażenia wysuszonego, bo z tego co widziałam to wysuszone pękają. Przyznam, że ta konsystencja mnie zdziwiła. W tej chwili obydwa mają podobną konsystencję.
Konsystencja nieco utrudnia nakładanie linera, bo trzeba pędzelek kilkukrotnie przeciągnąć po powierzchni linera, aby nabrać odpowiednią ilość. Jednakże kolor jest intensywny i nie robi prześwitów. Turkusowym dużo łatwiej narysować cienką kreskę.
Pędzelek nie ma kształtu, który by ułatwiał namalowanie kreski. To po prostu mały, w miarę sztywny pędzelek. Z braku innego da się go wykorzystać.
Nie wiem czy konsystencja tych linerów wynika z ich specyfiki czy też jest wynikiem ich wyschnięcia. Ciężko mi to ocenić. Niemniej jednak polubiłam je i chętnie ich używam. Szary kolor okazał się mało przydatny w moich makijażach, wiec ląduje w zakładce WYMIANKA. Jeżeli chodzi o trwałość to nie mogę im nic zarzucić.
Czy ktoraś z Was ma te linery? U Was też są takie twarde?