Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szumy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szumy. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 czerwca 2024

Ooooooo, ja cierpię dolę... czyli jak prof. Miodek język śląski na język polski "reformował".

 

W nawiązaniu do zawetowania Ustawy o uznaniu języka śląskiego za język regionalny przez pożalsięboże prezydenta Dudę .

 


Dla tych, co to ciągle twierdzą, że język śląski nie jest autonomicznym językiem regionalnym i dla tych, dla których pan Miodek jest   autorytetem w kwestii języka polskiego. Tak, w kwestii języka polskiego, ale nie śląskiego (za jaki chciałby  i  tu uchodzić)- dla mnie ten językowy autorytet przestał istnieć- zbyt wiele ma kompromitujących go, jako naukowca, wpadek metodologicznych i merytorycznych.

 

I jak zawsze, przytaczając jakiś artykuł, piszę- to jest moje zdanie, zgadzam się z autorem tej  polemiki prowadzonej z panem Miodkiem, ale każdy ma prawo mieć odmienne, od naszego,  na ten temat. Jednak najpierw trzeba przeczytać dokładnie  cały artykuł i spróbować zrozumieć, dlaczego pan Miodek myli się.

 

G"Grzegorz Kulik: Archanioł nigdzie nie przyfurgoł, czyli jak bardzo prof. Miodek mylił się w sprawie języka śląskiego

W ostatnich tygodniach często cytowany i przedrukowywany jest wywiad, którego Jan Miodek udzielił Teresie Semik w „Dzienniku Zachodnim” w 2011 roku. Ponieważ tekst ten po trzynastu latach nadal działa na szkodę Ślązaków, postanowiłem go omówić, żeby wykazać zupełną nieprawdziwość tez w nim zawartych oraz fakt, że prof. Jan Miodek jest osobą niekompetentną do wypowiadania się na temat języka śląskiego.

Zdaję sobie sprawę z tego, że prof. Miodek w późniejszych latach zrobił pół kroku wstecz ze swoimi twierdzeniami, ale nigdy wprost nie odżegnał się od tego wywiadu, dlatego nadal jest brany na sztandary przez adwersarzy języka śląskiego jako regionalnego i nadal jest za swoje słowa odpowiedzialny.

Dwa razy dwa jest pięć

Prof. Miodek mówi: Oczekiwanie ode mnie, że ja powiem: »Tak, śląszczyzna nadaje się do kodyfikacji w piśmie« jest takim samym zadaniem, jakie by postawiono matematykowi żądając udowodnienia, że czasem dwa razy dwa jest pięć”.

Popełnia on tutaj kardynalny błąd albo świadomie manipuluje. Matematyka jest nauką ścisłą, dającą dokładne i zawsze identyczne odpowiedzi. Dwa razy dwa równało się cztery pięć tysięcy lat temu dokładnie tak samo jak dziś. Jednak pięć tysięcy lat temu nikt nie słyszał o języku polskim, który jest obiektem pracy oraz źródłem fascynacji i autorytetu Miodka. Dlaczego więc dziś można być badaczem polskiego, a kiedyś nie? Bo grupa ludzi się umówiła, że jest język polski, po czym stworzyła jego odmianę standardową, by następnie prof. Miodek mógł się nad nią rozwodzić. Wystarczyłoby się jednak cofnąć o tysiąc lat i Miodek ze swoją wiedzą i opiniami byłby nikim. To dlatego, że językoznawstwo nie jest nauką ścisłą i zależnie od kontekstu może dawać różne odpowiedzi. Stawianie go obok matematyki jest skrajnie nieuczciwe.

Prof. Miodek mówi: „Cała ta dyskusja o śląskim języku w piśmie jest żenująca i dlatego starałem się zachować neutralność. Kiedy jednak słyszę, że na Śląsku atakuje się ludzi uważających inaczej, to trudno jest zachować spokój”.

Kogo się atakuje? Kogo się atakowało w 2011 roku? Doskonale pamiętam, jak w tamtych czasach odsądzano kodyfikatorów od czci i wiary. Nazywano ich separatystami, folksdojczami, zdrajcami, renegatami albo kazano się wynosić za Odrę. Zresztą w 2024 wystarczy otworzyć media społecznościowe, żeby przeczytać te same rzeczy. Więc kto tu kogo atakuje? Być może Miodek jest przyzwyczajony do tego, że wszyscy wokół niego się z nim zgadzają, dlatego nie radzi sobie sobie po prostu z próbami dyskusji i odbiera je jako ataki. Przykro mi, ale to nie jest nasz problem. A mówienie, że „dyskusja o śląskim języku w piśmie jest żenująca” dobitnie świadczy o tym, że profesor posługuje się nacjonalistycznymi dogmatami i nie przyjmuje, że każdy kod można zapisać. Śląski nie jest wyjątkiem.

Polska nauka przeczy Miodkowi

Prof. Miodek mówi: „Jedna z tych zatroskanych osób mówi do mnie: »No przecież my zawsze rzykali po polsku. Teroz momy nie rzykać po polsku?«. To pokazuje, że myślący Ślązak miał zawsze oficjalną odmianę swojej mowy regionalnej i tą oficjalną odmianą była polszczyzna ogólna. Tak było przez wieki i tak jest dziś”.

Po pierwsze, prof. Miodek podaje argument anegdotyczny, że jakaś jedna osoba do niego zadzwoniła. Nie zrobił badań, nie zorientował się w temacie, tylko usłyszał coś od jednej osoby, która – notabene – nie za bardzo sobie radzi z mówieniem po śląsku, skoro mówi „przecież”, zamiast „przecã”. Druga sprawa: Ślązacy przez wieki swoją mowę nazywali „po polsku”. Nawet moja ōma po trzydziestu latach w Hesji rzuciła jednego dnia: „Jŏ już tyla lŏt w Niymcach miyszkōm, a jŏ durch dobrze po polsku gŏdōm”. To też jest argument anegdotyczny, ale zapraszam do rozmowy z tysiącami starych Ślązaków, którzy moje słowa potwierdzą. Osoba przywołana przez Miodka prawdopodobnie nie rozumiała, o co chodzi. Toć, dycki my rzykali po polsku. Po naszymu polsku. Niżej to udowodnię.

Prof. Miodek w powyższej wypowiedzi twierdzi też, że Ślązak miał zawsze oficjalną odmianę swojej mowy regionalnej i tą oficjalną odmianą była polszczyzna ogólna. Jak to się ma do tego, co pisała prof. Alina Kowalska, absolutnie czołowa badaczka oficjalnych dokumentów Górnego Śląska z minionych wieków, która w artykule „Sytuacja językowa na Górnym Śląsku w okresie habsburskim” pisze „Wprowadzając w XVI w. do pism urzędowych język polski, posłużono się jego regionalną odmianą śląską”? Jak to się ma do tego, co pisał Stanisław Rospond w pracy „Protokolarz miasta Woźnik”, gdzie czytamy: „Po »nieliterackiej« pisowni protokołów należy oczekiwać »nieliterackiej« wymowy, tzn. odzwierciedlającej lokalne naleciałości fonetyczne […]”?

Zatem badania polskich właśnie naukowców wskazują, że Ślązak nie miał „zawsze” polszczyzny ogólnej jako oficjalnej odmiany swojej mowy. Kowalska pisze okrężnie o „regionalnej odmianie śląskiej”. Rospond nazywa lokalną wymowę „naleciałością”, choć przecież lokalna wymowa jest oryginalna, wyuczona w domu. Ci ludzie raczej po prostu pisali po śląsku z polskimi naleciałościami; czasem większymi, czasem mniejszymi. Więc nie, panie profesorze Miodek, Ślązacy nie mieli „zawsze” polszczyzny ogólnej jako oficjalnej odmiany swojej mowy i nie „było tak przez wieki”.

Ślązaków w stronę polskiego języka ogólnego pchnęli Niemcy w XIX wieku. Stało się tak, ponieważ Niemcy twierdzili, że Ślązacy nie mówią po polsku, tylko posługują się językiem zepsutym i bezwartościowym, mieszanką polsko-niemiecko-czesko-morawską, dla której nie ma ratunku i Ślązacy muszą się nauczyć cywilizowanego języka, czyli niemieckiego. W niemieckiej terminologii XIX wieku język śląski nazywano „Wasserpolnisch” i było to określenie nacechowane ekstremalnie negatywnie. Reakcją Ślązaków na takie traktowanie ich języka była teza, którą sprowadzała się do stwierdzenia: „Wasserpolski to tak samo dobry język jak każdy inny polski”.

Śląski gburowaty, nieudolny, ubogi...

Ksiądz Michał Przywara, badacz języka śląskiego z przełomu XIX i XX w., pisał w „Narzeczach śląskich”: „Niemcy twierdzą, z największą pewnością siebie, że język śląski jest gburowaty, gruby, nieudolny, ubogi, tak że do wysłowienia jakiej lepszej myśli musi się zapożyczyć u Czechów, Niemców i Bóg wie kogo. Te wszystkie ujemne przymioty się skupia w wyrazie »wasserpolnisch«. Wasserpolnisch jest przypuszczeniem, twierdzeniem i matematycznym dowodem, jest to pewnik, na który ministrowie w Berlinie i politycy w kneipach przysięgać gotowi. A czemu? Bo tak powiadają, więc tak jest, nie tylko tak jest, ale tak być powinno, musi tak być, aby Ślązacy wzgardą i nienawiścią do swego języka się przejęli”.

Pisał w 1894 roku Karol Myśliwiec w broszurze „O bogactwie i piękności polskiego języka Ślązaków”: „Przecież przywykliśmy do tego, że przeciwnicy nasi, albo zresztą ludzie, powierzchownie ślązkie stósunki znający, mówią o wielkim u nas braku wyrazów, a więc o ubóstwie i niedoborze języka z jednej, i o gburowatości i nieudolności jego z drugiej strony”. A dalej: „Mnie […] będzie chodziło o to dowieść, że język nasz, który już niektórzy ludzie za wcale nie polski okrzyczećby chcieli, jest tak samo czystopolskim i ma tak samo swoje zalety, jak język Wielkopolan, Krakowian lub Warszawian i że jako taki możemy go słusznie nazwać pięknym i bogatym”.

Podobne twierdzenia można znaleźć w numerze 124/1896 „Nowin Raciborskich” w artykule „Nie ma mowy wasserpolskiej!”:

„[...] dr. G. umyślnie czy nieumyślnie przedstawia rzecz tak, jakby jedynie w języku polskim i to też tylko na Górnym Szląsku zachodziła różnica między tak zwanym językiem pisanym, uczonym w szkołach, a językiem ludowym. [...] Taka różnica zachodzi nie tylko u Polaków, ale w ogóle u każdego narodu, także u Niemców. Ani Niemiec z Dolnego Szląska lub z Pomorza, ani Brandenburczyk, Meklenburczyk lub Westfalczyk nie mówią takim językiem, jaki w szkole wykładają, lecz językiem ludowym, którego człowiek nieoczytany z ledwością zrozumie, a jednak ich język jest także niemieckim. Prawda, że język polski na Górnym Szląsku zawiera w niektórych okolicach wiele wyrazów niemieckich, ale czy język niemiecki w okolicach, gdzie się Niemcy stykają z inną narodowością, n. p. w Alzacyi i Lotaryngii, jest wolny od przymieszek zaczerpniętych z języka, którym ów sąsiedni lud włada? Ktoby chciał być sprawiedliwym, musiałby powiedzieć wedle tych samych zasad, że język, którym Niemcy mówią w Alzacyi i Lotaryngii, jest »wasserdeutsch«, — a jednak żaden Niemiec tego nie powie”.

Zatem Ślązacy dopiero w drugiej połowie XIX wieku, w obliczu ataków germanizatorów, zwrócili się ku polskiemu językowi standardowemu, wychodząc z założenia, że skoro Niemcy mają inny język pisany, a inny mówiony, podobnie będzie w polskich realiach.

Archanioł przyfurgoł do frelki Maryjki?

Prof. Miodek mówi: „Można w żartach przetłumaczyć nawet Biblię i powiedzieć: »Archanioł Gabryjel przyfurgoł do frelki Maryjki i Jej pedzioł, co bydzie miała karlusa, kierymu nado imie Jezus...«. Można przy tym rechotać ze śmiechu, jak rechoczą moi koledzy z Warszawy, Wrocławia czy Poznania, kiedy im takie śląskie zdania wygłaszam”.

Haha, no jak śmiesznie, gdy się odpowiednio ustylizuje język. „Archanioł Gabriel przyfrunął do panienki Marysi i Jej powiedział, że będzie miała młokosa, któremu nada imię Jezus”. Jakże niepoważnie brzmi ten polski język, prawda? Zupełnie się nie nadaje do tłumaczenia Biblii.

Na pytanie: „Modlitwa »Ojcze nasz...« nigdy nie była zamieniana na wersję gwarową?” Miodek odpowiada: „Nigdy. Pierwszy druk polski z modlitwami »Ojcze nasz...«, »Zdrowaś Mario...«, »Wierzę w Boga...« powstał na Śląsku pod koniec XV wieku. A teraz po śląsku będziemy mówić »Łojcze nas...«? Śląscy biskupi, wielu księży mówią mi, że nie wyobrażają sobie kazania po śląsku ani mszy po śląsku, bo ona nigdy po śląsku odprawiana nie była".

Po pierwsze w tym druku nie ma „Ojcze nasz”, tylko „Otcze nasz”, nie ma „Zdrowaś Mario”, tylko „Zdrawa Maria” i nie ma „Wierzę w Boga”, tylko „Wiarze w Boga”. Zwracam na to uwagę, ponieważ polskość tego druku jest tylko umowna. Nie są to teksty w literackim języku polskim. Typowe myślenie w Polsce polega na tym, że gdy się powie „polski druk z XV wieku”, to ludzie to odbierają, jakby to był druk we współczesnym polskim języku literackim. Stare druki są tylko i aż podobne do dzisiejszego polskiego i ich polskość zależy od przyjętych kryteriów. Tak samo prawdziwe byłoby stwierdzenie, że są to stare teksty w języku śląskim.

Nigdy w kościele nie mówiono po śląsku?

Prof. Miodek pyta też, czy teraz będziemy mówić „Łojcze nasz”. Gdyby zajrzał na stronę 129 pierwszego tomu słownika „Der Wortschatz der Polnischen Mundart von Sankt Annaberg”, to znalazłby tam całość „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario” zapisane alfabetem fonetycznym (nie potrafię go tutaj przytoczyć, ale można samodzielnie zweryfikować) i oto czytamy „Łojcze nasz”. Coś takiego!

Odstąpię tu od kolejności i najpierw zajmę się twierdzeniem, że msza nigdy po śląsku nie była odprawiana. Po pierwsze należy pamiętać, że do 7 marca 1965 roku liturgia była odprawiana po łacinie i zmienił to Sobór Watykański II. Profesor Miodek miał wtedy 19 lat, więc dla niego polskość mszy też nie jest wieczna. Założę się, że jeszcze 6 marca 1965 roku mszy po polsku też sobie nie wyobrażał.

Do 1965 roku podczas mszy w języku lokalnym było kazanie, czytanie ewangelii, modlitwy i śpiew wiernych. Miodek – znowu anegdotycznie – twierdzi, że „wielu” księży mu mówi, że „nie wyobrażają sobie kazania po śląsku”. To bardzo ciekawe, biorąc pod uwagę to, że w numerze 25/1891 „Nowin Raciborskich” czytamy: „Dziecko nauczy się w domu rodzicielskim zepsutego lub zaniedbanego dyalektu górnoszlązkiego. W szkole i często w kazaniach słyszy tę samą mowę zepsutą”. Wspomniany wcześniej artykuł „Nie ma mowy wasserpolskiej!” tej samej gazety wskazuje do tego: „Nie pojmujemy przeto wcale a wcale, jak może człowiek rozsądny powiedzieć, aby wykładanie prawd religii w języku górnoszląskiem miało być obniżaniem i bezczeszczaniem wiary. Na takie zdanie może się zdobyć tylko ślepa zaciekłość przeciwko językowi polskiemu. Wszakże wieki całe opowiadano u nas w tym języku wzniosłe prawdy wiary w kościele i w szkole, a czy u nas wiara się obniżyła lub zbezczeszczoną została? Przeciwnie!”.

Dziesięć lat przed udzielonym przez Miodka wywiadem ukazało się opracowanie prof. Jadwigi Wronicz pod tytułem „Kazania cieszyńskie z XVIII wieku ks. Henryka Brauna”. Są to kipiące najwyższej klasy retoryką i krasomówstwem kazania po śląsku. Prof. Miodek i przywoływani przez niego księża mogą sobie do nich zajrzeć, żeby mieć wgląd do tego, jak wyglądał język kazań na Śląsku w dawnych czasach. Może wtedy będą mogli sobie wyobrazić kazanie po śląsku.

Platon był z Ostrołęki

Na pytanie: „Nie można w gwarze śląskiej wypowiedzieć abstrakcyjnych, filozoficznych treści?” Miodek odpowiada: Nie można, bo brzmi to groteskowo. Może być językowo ciekawe i niegroteskowe coś, co prymarnie zostało w tym języku wytworzone. Kiedy ks. prof. Józef Tischner pisze o Platonie po góralsku, odbieram to pierońsko sztucznie. Mówię po śląsku »pierońsko sztuczne«, przy całym szacunku dla Tischnera”.

Groteskowość jest kategorią naukową, czy może raczej osobistym odczuciem kogoś, kto ewidentnie jest uprzedzony wobec języka śląskiego? Warto poza tym zwrócić uwagę, że Miodek mówi, że coś musi być „prymarnie” w danym języku wytworzone, po czym podaje przykład Platona. Platon pisał po polsku? Może był z Ostrołęki? A Cyceron na pewno wychowywał się w ziemiańskiej rodzinie ze Szczaworyża. Rozumiem, że dzieła obu były „prymarnie wytworzone” w języku polskim, skoro po polsku nie brzmią Miodkowi groteskowo.

Prof. Miodek mówi: „Jeśli powiem po śląsku »ewidyntny«, »permanyntny« zamiast ewidentny i permanentny, to będzie groteska. Schodzimy na tak żenujący poziom tych dyskusji, że zaczynam się wstydzić”.

A dlaczego niby miałaby to być groteska? Czy słowa „ewidentny” i „permanentny” są jakimiś rdzennie polskimi słowami, czy może raczej internacjonalizmami zapożyczonymi z łacińskich „evidens” i „permanens”, obecnymi właściwie w każdym języku europejskim? Dlaczego według Miodka śląski jest jakiś wyjątkowy i w nim te zapożyczenia miałyby nie funkcjonować? Jeżeli mu nie przeszkadzają w innych językach, a w śląskim tak, to znaczy, że jest zwyczajnie uprzedzony.

Naiwność połączona z fanatyzmem

Prof. Miodek mówi: „[…] nikt tej kodyfikacji nie wykona. Te dążenia są naiwnością połączoną z fanatyzmem. Myślę, że znajdą się językoznawcy gotowi na wszystko. Ja umywam ręce. Jak Piłat. I wątpię w kompetencje historyczno-językowe tych gotowych na wszystko”.

I znowu opinie wynikające z uprzedzeń. Każdy inny język można skodyfikować, tylko śląskiego nie. Bo śląski to specjalny kod, który nie ma prawa istnieć na papierze, nie ma prawa być tworzywem literackim, najlepiej żeby w ogóle nie był używany poza jakimiś cepeliowymi konkursami gwary.

Wątpi on też w kompetencje historyczno-językowe kodyfikatorów. Wyżej wykazałem za pomocą tekstów polskich naukowców i polskich aktywistów, że tak naprawdę to Jan Miodek jest niekompetentny w tych sprawach. Po jakiej stronie jest więc ten fanatyzm?

Prof. Miodek mówi: „Powtórzę za Henrykiem Borkiem, Ślązakiem z Jędryska, dziś części Kalet, który 40 lat temu napisał – a ja to potwierdzam – nie ma ani jednej cechy dialektu śląskiego, która by go różniła od innych dialektów, w aspekcie historyczno-językowym. Wszystko to, co jest na Śląsku, jest gdzie indziej.[…] Proszę nie przesadzać z jakąś niewyobrażalną odrębnością śląszczyzny. W gruncie rzeczy nie ma ani jednej cechy gramatycznej tylko śląskiej. Ani jednej. One są wspólne dla wszystkich dialektów”.

A ja mogę powtórzyć za prof. Alfredem Zarębą, autorem m.in. „Atlasu językowego Śląska”, który w pracy „Śląskie teksty gwarowe” pisał: „[...] istotą odrębności dialektów śląskich jest określony zespół cech wymawianiowych, w takim układzie typowy dla Śląska i poza nim nie spotykany”.

Naprawdę nie potrafię zrozumieć mentalności stojącej za tego typu argumentacją. Każdą cechę języka śląskiego bierze się oddzielnie i twierdzi albo że gdzieś tam pod Tłuszczem jest taka sama cecha, albo że pięćset lat temu po polsku też tak mówiono. Co z tego? Czy samolot jest samochodem, bo też ma kółka? Liczy się całość, a nie pojedyncze cechy. To twierdzenie, że śląski to tak naprawdę archaiczny polski też nie wytrzymuje zderzenia z logiką. Czy to znaczy, że polski to archaiczny czeski, bo w polskim zachowały się samogłoski nosowe „ą” i „ę”, które w czeskim zanikły? Bądźmy poważni. Porównuje się obecny stan dwóch języków, a nie wybiera sobie á la carte, byle tylko pod nacjonalistyczną tezę pasowało.

Kodyfikacja krzywdą dla gwar

Miodek mówi: „Jest konflikt między rozsądkiem a jego brakiem, między znajomością historii dialektu śląskiego i nieznajomością tej historii”.

Dokładnie tak, tylko że te brak rozsądku i nieznajomość historii nie są po stronie ludzi krytykowanych przez Miodka.

Miodek mówi: „Kapitałem dialektu śląskiego jest jego mozaikowość. Na ten dialekt śląski składa się kilkadziesiąt gwar. Próba kodyfikacji będzie zawsze z krzywdą dla którejś z tych gwar. Nie dajmy się zwariować”.

Nie. Język standardowy przynosi szkodę tylko w polskiej rzeczywistości, to znaczy takiej, w której wszyscy mają mówić jak książka. My chcemy stworzyć dla Ślązaków środowisko nauki inkluzywne, w którym mowa każdego regionu ma stać na pierwszym miejscu, a materiały pisane mają tylko pomagać.

Miodek mówi: „Znam domy śląskie od pradziejów, w których się gwarą w ogóle nie mówi”.

No i? Pewnie się nie mówi, bo polska edukacja tę „gwarę” wytępiła.

Miodek mówi: „Konkurs Marii Pańczyk »Po naszymu, czyli po śląsku« to jest skansen”.

Zgadza się.

Miodek mówi: „Gwara zanika”.

A zanika przez kogo? Przez ludzi, którzy chcą ten język ratować tak, jak potrafią, czy może przez uprzedzonych profesorów, którzy wypowiadają się poza swoimi kompetencjami, a w rozwoju tylko tego konkretnego języka widzą groteskę?

Miodek mówi: „Zmuszą teraz ludzi, żeby się uczyli gwary? Gdzie? Tu mieszka dziś więcej nie-Ślązaków niż Ślązaków”.

W 2011 roku od sześciu lat funkcjonował język regionalny kaszubski i dzieci chodziły na lekcje dobrowolnie. Ale Miodek tego nie wiedział i opowiadał o jakimś zmuszaniu, choć wystarczyło się zorientować w temacie.

Jaki wariant śląskiego byłby literacki?

Miodek mówi: „Czy mam powiedzieć: »widzam tam krowam«, »widzym tym krowym«, a może »widza ta krowa«? Z jakiej racji ma być »widza ta krowa«? Bo ja jestem z Tarnowskich Gór i tak mówię? Opolanin powie: ja chcę, żeby było »widzam tam krowam«, a ktoś z Cieszyna: »widzym tym krowym«. Który wariant wybiorą zwolennicy kodyfikacji?”.

We frazie „czy mam powiedzieć” wyraźnie widać niewolnicze przywiązanie Miodka do polskich ram myślowych. Język standardowy jako język, którym wszyscy mają mówić, funkcjonuje tylko w polskiej rzeczywistości. W żadnym normalnym kraju się nie produkuje użytkowników języka standardowego jako mówionego. Nawet polski język standardowy nazywa się „literacki”. Nie „mówiony”, nie „ustny”, nie „głosowy”. Literacki, czyli służący do pisania. Polacy w którymś punkcie swojej historii o tym zapomnieli i zarżnęli przez to swoje dialekty. My swoich zarżnąć nie pozwolimy. (Interesujesz się Śląskiem? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)

W 2011 od dwóch lat funkcjonował alfabet ślabikŏrzowy, który zapisuje podaną w przykładzie frazę jako „widzã tã krowã”. Zależnie od tego, jakim wariantem się dana osoba posługuje, przeczyta ona to po swojemu. Specjalnym przypadkiem jest wariant cieszyński, który ma swoją ponadtrzystuletnią tradycję piśmienniczą, a od 150 lat jest zapisywany właściwie bez zmian. Głupio byłoby przyjść do Cieszynioków z ledwo co opracowanym alfabetem i namawiać ich do przejścia na niego. Dlatego – podobnie jak w wielu innych językach – przyjmujemy, że język śląski ma dwa standardy: cieszyński i opolsko-katowicki. W ten sposób Cieszyniocy mogą korzystać z ram, które daje status języka regionalnego, ale tak, jak chcą. A nam nic do tego.

Miodek mówi: „Od wieków dla wielu pokoleń Ślązaków punktem odniesienia była polszczyzna ogólna. Ona integrowała, a w tej chwili ma dzielić?”

Tak, polszczyzna ogólna była takim punktem odniesienia, że artykuł „Nasz język polski” w „Gazecie Górnoszląskiej” nr 31/1880, wydawanej przez wszechpolskich agitatorów z Wielkopolski, zaczyna się słowami: „Z początkiem wydawnictwa naszego, wielu z Górnoszlązaków narzekało na to, iż pisma naszego dobrze nie rozumieją […]”.

Gdy Miodek brzmi jak Ślązak

Prof. Miodek mówi: „Mogę mówić o pewnych błędach powojennej Polski popełnionych na tym terenie. Mogę mówić, że nie można na siłę wymuszać od kogoś deklaracji polskości”.

Wreszcie się zgadzamy, choć „pewne błędy” to eufemizm na miarę Anglika, który pożar swojego domu nazwałby nie najlepszą sytuacją. Poza tym nacjonalistyczne i centralistyczne podejście władz, oczekujące od Ślązaków, że będą z nich Polacy jak z fabryki, nie zaczęło się po 1945 roku, ale już w 1922. Bezmyślność i arogancja wobec Śląska i Ślązaków nie są komunistyczne, ale po prostu polskie. Wojciech Korfanty prawie ćwierć wieku walczył o Polskę na Śląsku, potem tej Polsce wystarczyło pięć lat, żeby z Korfantego-endeka zrobić Korfantego-zaciekłego śląskiego regionalistę, a kolejne dwanaście, żeby go życia pozbawić.

Miodek mówi: „Jeśli ktoś chce powiedzieć: jestem Polak Ślązak albo Ślązak Polak, proszę bardzo. Chce powiedzieć: jestem Ślązak i nic więcej, proszę bardzo. Chce powiedzieć: jestem Ślązak Niemiec albo Niemiec Ślązak, proszę bardzo”.

Tutaj nareszcie Jan Miodek brzmi jak prawdziwy Ślązak.

Żeby kodyfikować, trzeba się znać

Prof. Miodek mówi: „Natomiast proszę ode mnie nie wymagać udowodnienia, że może śląszczyzna jest odrębnym językiem. Proszę ode mnie nie żądać jej kodyfikacji, bo to jest nonsens”.

To prawda. Nie można żądać od prof. Miodka kodyfikacji języka śląskiego, ponieważ żeby kodyfikować język, trzeba być w nim wszechstronnie zorientowanym. Prof. Miodek jest kompetentny jako preskryptywista języka polskiego, ale na języku śląskim się nie zna. Nie udowodni też, że śląszczyzna jest odrębnym językiem, ponieważ wyuczył się językoznawstwa w czasach najgorszego polskiego nacjonalizmu, gdy nauka i dogmaty propagandy wzajemnie się przenikały.

A wyrwanie się z dogmatów jest zawsze trudne, bo wiąże się przyznaniem przed samym sobą, że się było w błędzie."

https://www.slazag.pl/grzegorz-kulik-archaniol-nigdzie-nie-przyfurgol-czyli-jak-bardzo-prof-miodek-mylil-sie-w-sprawie-jezyka-slaskiego

niedziela, 11 lutego 2024

A tymczasem...poszukiwania i rozczarowania

Po 8 latach przerwy w organizowaniu u nas meetingów motocyklowych, Jaskółowi zachciało się reaktywować te spotkania. W związku z tym, zaczął szukać miejsc noclegowych, bo zgodnie z formułą zlotów organizowanych u nas oraz organizowanych przez zaprzyjaźnionych motocyklistów w różnych częściach Polski, zlot trwa trzy dni. Pierwszy dzień- dojazd do miejsca noclegowego, drugi dzień wycieczka po regionie, zwiedzanie ciekawych miejsc i trzeci dzień powrót do domu. Czyli na każdym zlocie uczestnicy zaliczają dwie noce. Dodatkowo miejsce musi mieć parking na motocykle, możliwość wyżywienia no i być w miarę atrakcyjne- miejsce na pogaduchy, jakieś fajne widoki, wygodne pokoje.

Poszukiwania noclegów Jaskół zaczął pod koniec stycznia i do tej pory nie znalazł dobrego miejsca. Postanowił wrócić „do korzeni”, czy do starej, sprawdzonej „bazy” wypadowej.

Ostatnie trzy meetingi, organizowane przez niego były na górze Chełm, w budynku, w którym kiedyś istniała szkoła szybowcowa. Miejsce klimatyczne, na wysokim kopcu. Dom otoczony z trzech stron lasem, z czwartej rozległy widok na pogórze i Śląsk. Więcej na temat tego miejsca i jego historii, napiszę w poście, opowiadającym o przebytych spotkaniach motocyklowych.

W zeszłym tygodniu Jaskół zadzwonił do właścicielki i wstępnie uzgodnił z nią termin. Dzisiaj pojechaliśmy „dobić targu”, czyli zaklepać na fest noclegi.  Padał przelotny deszcz, było mglisto, ale nakręciłam film, by pokazać choć trochę tego widoku z góry.

 W domu tym organizuje się wesela, przyjęcia no i okazjonalne spotkania różnych grup. Miejsce z duszą- wystrój eklektyczny z naciskiem na „starocie. Lubię takie klimaty, dlatego za pozwoleniem pani, zrobiłam kilka zdjęć (robiłam bez lampy błyskowej, jakoś nie wypadało mi błyskać, jak na jakimś pokazie, dlatego zdjęcia są nieco ciemne). Niektóre obrazy i meble pani odkupiła od kogoś, kto na Śląsku kupił pałacyk i sprzedawał wyposażenie. Inne meble kupiła w Desie a obrazy dostała również od malarzy, którzy mieli u niej „plener”.

Nad barem w części barowej.

I jeszcze to pomieszczenie.




 Przy płonącym kominku (w pierwszej sali jadalnej), z filiżankami kawy (Jaskół) i herbaty (ja), gawędziliśmy sobie miło z panią, aż przyszło do momentu finalizowania zaklepywania noclegów. No zaczęły się schody, bo pani wyszła po kalendarz, a po dłuższej nieobecności wróciła i oznajmiła nam, że niestety, ale termin, który Jaskół z nią uzgodnił, jest zajęty. Ooooooo….

Mina Jaskóła bezcenna, czułam, jak się cały sprężył w sobie. Zdążył pouzgadniać telefonicznie kto przyjedzie, poinformował gdzie to będzie, podał termin i…. tak dobrze żarło i nagle zdechło, i to z wielkim czknięciem. Ale to człowiek nadzwyczaj spokojny, o tak, kiedy jest w trakcie załatwiania czegoś, bo podczas meczów to różnie bywa. 

Sala z kominkiem



Obrazy oryginalne, stare, z różnych krajów Europy.
Meble kupione w Desie po renowacji.
 Meble w dużej sali weselnej.



Obraz ze współczesnej sesji plenerowej.

Czuję, że robi się niefajnie, bo pani raczej z tych niezbornych, raz tak, raz siak, potem twierdzi kategorycznie, że termin zajęty i już, a my możemy tydzień później, lub tydzień wcześniej przyjechać. Po czym oznajmia, że i tak wyjeżdżają, i podaje datę tego terminu po naszym. Co tu gadać, nie pykło i tyle. Nam podane nowe terminy nie pasują, bo wszystkie letnie terminy zjazdów motocyklowych u różnych ludzi już uzgodnione (5 zlotów), a przecież to wakacje i na wczasy z rodziną też trzeba pojechać. No trudno, nie robimy kwasów, miło się żegnamy, ja zapowiadam się na lody, bo tam latem jest naprawdę pięknie- warto w niedzielę pojechać i idziemy do samochodu. Jak to się po śląsku mówi? Psinco nóm z nynania tukej łostało. 

Humory nam się zwarzyły, bo trzeba było szukać noclegów od nowa. A możliwości po pandemii mało. W sumie to zostały nam jeszcze trzy miejsca nie sprawdzone. Postanowiliśmy zaliczyć przynajmniej jedno.

Cale szczęście, że wszystkie trzy są przy „wiślance”- można było je po kolei sprawdzić. W pierwszym pandemia „zlikwidowała” noclegi i już do nich nie wrócono, ale polecono nam inny zajazd. I tu eureka!!! Są noclegi, nie ma problemu, termin pasuje, ceny normalne (w cenie sauna i jacuzzi oraz mały basen), pokoje hotelowe, parking na uboczu, przy części hotelowej. No i teraz Jaskół dogrywa sprawę.

Wracając do domu, wstąpiliśmy na stację benzynową, by zatankować „cadyka”. Jaskół tankował, a ja filmowałam. Stado saren pasło się na ogromnym polu za drogą, dlatego na filmie widać też przejeżdżające samochody. Padał deszcz, ja nie potrafiłam sobie odmówić filmowania i wyszedł film zamglony. Niemniej sarny i tak są urocze.


 

 

piątek, 2 grudnia 2022

Oooooo, ja cierpię dolę, czyli jak jedną tabletką zgwałcić moralność.

 Taki tekścik teraz jest "dyskutowany" na blogach wyznawczyń teorii spiskowych, antyszczepionkowców i foliarzy (ach- "mogę być nawet nazywana foliarą, ale swego zdania nie zmienię"). 

Tekst trochę skojarzył mi się z pigułką gwałtu. Przeczytałam, hmmmmmm.... nawet mnie nie zbulwersował, raczej rozśmieszył. Z naukowego punkty widzenia to te rewelacje są funta kłaków warte- aby wyciągać wnioski z działania takich pigułek, trzeba rzetelnych badań i to z uwzględnieniem wielu zmiennych. Na to trzeba również czasu i to nie roku, a wielu lat. Ale zostawmy to. 

Jakie normy mają te piguły, u jakich ludzi zmieniać? A co z osobowością jednostki- tak bardzo się różnimy, to i piguły powinny być różne chyba. Czy nie prościej jednak oddziaływać na postępowanie ludzkie według sprawdzonych modeli?

Ciągle mnie zadziwia zaciekłość, z jaką kawałek takiego dziwnego tekstu, jest komentowany i nieomylna pewność, co do racji swoich wywodów, tych komentujących. Samouwielbienie i brak samokrytyki nadal tam dominuje. 

Są tam i takie głosy, że te pigułki są już podawane. Nie powiedziano jednak czy wszczepia się je, podczas szczepienie, razem z rzekomymi czipami, czy są inne, bardziej chytre sposoby na podawanie pigułki moralności. Ale tak, tak, od razu parę głosów potwierdza, że tak, już też o tym słyszało, czytało i to pewnik jest. Niektórym przydałaby się  pigułka na odbudowę rozumu (o ile te pustogłowia można jeszcze choć trochę wypełnić).

Ręce opadają.

Powiem wprost, tak normalnie po ludzku- jak można w coś takiego w ogóle wierzyć i opierać na czymś takim swoją wiarygodność, tworząc mit autorytetu wśród czytających i komentujących?

 

Obrazek z tekstu.

"Chcą leczyć indywidualizm pigułkami kolektywnej moralności

Opublikowano: 24.11.2022 | Kategorie: Polityka, Społeczeństwo, Wiadomości ze świata, Zdrowie

Liczba wyświetleń: 1322

Etyka lekarska to obszerna dziedzina nauki. Rzekoma pPandemia COVID-19 z pewnością wysunęła na pierwszy plan wiele kwestii związanych z etyką medyczną i stworzyła dość niesamowite „etyczne” osobliwości, takie jak to…

Miej świadomość, że „bioetyka” obecnie przedkłada propozycje, które mogą wydawać się szalone, ale są poważnie rozważane i publikowane w magazynach i czasopismach naukowych finansowanych przez Billa Gatesa. Ważne badania na ten temat prowadzone są pod auspicjami Światowego Forum Ekonomicznego.

Popularną sugestią wśród bioetyków jest przymusowe dawanie ludziom promujących kolektywizm „pigułek moralności”. Takie propozycje opublikowano w finansowanej przez Billa Gatesa gazecie „The Conversation” i są szeroko omawiane w literaturze naukowej. „The Conversation” otrzymało 7 milionów dolarów od Billa Gatesa, ale udaje niezależną publikację dziennikarską.

 

Czym jednak są proponowane pigułki moralności? Można by pomyśleć, że dla nich moralność oznacza bycie dobrym mężem lub żoną, uczciwym biznesmenem, dopełnianie obietnic i tak dalej. Dlaczego by tego nie ulepszyć? Jaki jest problem?

Problem polega na tym, że te grupy nie tak definiują moralność! Dla nich moralność to kolektywistyczny sposób myślenia, brak krytycznego myślenia i uległość. W artykule wyjaśniono, że niektórym ludziom brakuje „moralnych cech” i odmawiają noszenia masek lub przyjmowania szczepionek na Covid, a nawet zaprzeczają zmianom klimatycznym: „Moje badania w dziedzinie bioetyki koncentrują się na pytaniach tj. np. jak skłonić tych, którzy nie chcą współpracować, do zaangażowania się w robienie tego, co najlepsze dla dobra publicznego. Wydaje mi się, że problem niewspółpracujących wokół koronawirusa można rozwiązać poprzez poprawę moralną: podobnie jak otrzymywanie szczepionki wzmacnia układ odpornościowy, tak ludzie mogą przyjmować substancję, aby wzmocnić ich kooperatywne, prospołeczne zachowania. Czy zatem pigułka psychoaktywna może być lekarstwem na pandemię?”


Proponuje się tym samym podawanie ludziom pigułek poprawiających „moralność” i wyjaśnia element zmian klimatu: „Strategia taka jak ta może być sposobem na wyjście z tej pandemii, przyszłej epidemii lub cierpienia związanego ze zmianami klimatycznymi. Dlatego powinniśmy pomyśleć o tym już teraz”.

Proponowane rozwiązanie polegające na podawaniu ludziom pigułek moralności to coś więcej niż czcze myślenie. Zidentyfikowano w tym względzie i poważnie rozważono kilka potencjalnych substancji psychoaktywnych: na przykład psilocybina i oksytocyna.

Oczywistym zarzutem wobec całej tej gadaniny o pigułkach moralności jest to, że sceptycy by ich nie brali! Nie wziąłbym takiej pigułki, aby wzmocnić mój kolektywistyczny sposób myślenia. Ryzykując bycie aroganckim, powiedziałbym, że ty, mój drogi czytelniku, również odmówiłbyś. Prawda? Etycy mają jednak na to rozwiązanie: by siłą lub ukradkiem podawać kolektywistyczne pigułki moralności: „Jak niektórzy argumentowali, rozwiązaniem byłoby wprowadzenie obowiązku poprawy moralnej lub potajemne podawanie środków, być może za pośrednictwem wody miejskiej. Działania te wymagają wyważenia innych wartości. Czy dobro potajemnego dawkowania społeczeństwu leku, który zmieniłby ludzkie zachowanie, przeważa nad autonomią jednostek w podejmowaniu wyboru o uczestnictwie? Czy dobro związane z noszeniem maski przeważa nad autonomią jednostki przy jej nienoszeniu?”.

Potajemne podawanie substancji psychoaktywnej masom nie może być publicznie dyskutowane przed jego wdrożeniem? Wynika z tego, że etycy pragną ominąć jakikolwiek proces demokratyczny lub uprzednią publiczną dyskusję na ten temat i społeczną kontrolę. W ten sposób ci etycy chcą pominąć rozważanie jakiegokolwiek problemu etycznego!

Niektórzy z was mogą pomyśleć, że są to na tyle szalone bezużyteczne rozważania marginalnych filozofów, że nie warto nawet o nich rozmawiać. Jest jednak odwrotnie – słynna i wpływowa organizacja o nazwie Światowe Forum Ekonomiczne również sponsoruje badania nad bio-wzmocnieniem.

Wskazana wyżej Linda Fried jest ciotką Sama Bankmana-Frieda. Sam ukradł miliardy dolarów krypto-inwestorom (moim zdaniem) i wykorzystał te pieniądze, aby stać się drugim co do wielkości darczyńcą Partii Demokratycznej. Tak więc Linda Fried nie jest kimkolwiek. Nawiasem mówiąc, na blogu „El Gato” napisano świetny post omawiający Sama.

Linda wyjaśnia w swoim artykule, że jej celem jest „kolektywny dobrobyt” i jest częścią grupy zwołanej przez Światowe Forum Ekonomiczne: „Silniejszym podejściem etycznym byłoby przestrzeganie zasady zwanej „łatwym kolektywnym ratunkiem”, zgodnie z którym małe indywidualne straty byłyby usprawiedliwiane w imię zbiorowego dobrobytu. Masowe szczepienia są dobrze udokumentowanym przykładem łatwego kolektywnego ratunku”.

Ludzkie „wzmacnianie” w celu wymuszenia masowych szczepień? Brzmi znajomo?

Na podstawie: TheConversation.com, Scholar.Google.com, Global.oup.com, OnlineLibrary.wiley.com, NCBI.nlm.nih.gov, Boriquagato.substack.com, WEForum.org
Źródło zagraniczne: IgorChudov.substack.com
Źródło polskie: PrisonPlanet.pl"

Źródło tekstu: https://wolnemedia.net/chca-leczyc-indywidualizm-pigulkami-kolektywnej-moralnosci/

 PS. Zauważyliście, że autor odnosi tekst do etyków? Otóż, etycy to ludzie zajmujący się etyką- jak sama nazwa wskazuje- tworzeniem norm moralnych. Żaden etyk, a zwłaszcza bioetyk, nie będzie działał nieetycznie. A na pewno nie, za pomocą piguły, zmieniał moralność, nawet kiedy widzi postępowanie nieetyczne. Etyk jest od tworzenia zasad etycznych/ moralnych, a nie od wdrażania ich w życie- od tego są wychowawcy, pedagodzy itp. Są też tworzone kodeksy etyczne, dotyczące zachowań różnych grup. Etycy nie będą narzucać zasad za pomocą środków nieetycznych, dlatego uważam, że autor popełnił ogromne nadużycie, nazywając zwolenników takich działań etykami.


piątek, 22 lipca 2022

A tymczasem "idioci" wychodzą na zwykłych głupków.

 

Faktycznie zrobiła się burza po słowach pisarki, ale nie to bulwersuje. Bulwersuje to, że burzę wywołali  ludzie, którzy kompletnie nie zrozumieli słów pisarki (pewnie nie przeczytali/wysłuchali całego wywiadu), wyjęli je z kontekstu i odebrali stricte do siebie.

 Znalazłam cały wywiad i wklejam go. Nich ci „idioci”, który poczuli się dotknięci słowami Olgi Tokarczuk przeczytają całość, ale ze zrozumieniem i solidnie walną się w pierś mówiąc: mea culpa, rzeczywiście mój poziom jest coś nie teges, skoro przekazu pisarki nie zrozumiałem.

A w przyszłości niech ten szanowny oburzony ludek przeczyta/usłyszy to, co się pisze/mówi, bo wychodzi, może nie na idiotów, ale po prostu na głupków.

 
Zdjęcie ze strony Sosnowskiego.

"To Sosnowski prowadził rozmowę z Tokarczuk, teraz przerywa milczenie. "Skoro, zdaje się, muszę"

Jerzy Sosnowski, który przed tygodniem prowadził spotkanie z Olgą Tokarczuk, postanowił po raz pierwszy odnieść się do kontrowersji, jakie wywołały słowa noblistki. Pisarz zamieścił na swojej stronie komentarz, w którym przedstawił szerszy kontekst, w jakim padły słowa pisarki o "literaturze, która nie jest dla idiotów".

 Olga Tokarczuk była w miniony weekend uczestniczką jednego z paneli dyskusyjnych na powołanym przez siebie Festiwalu Góry Literatury, gdzie mówiła, do kogo adresuje swoje książki. — Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać, trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość — komentowała noblistka, co spotkało się z krytyką.

 — Nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy, są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą — mówiła autorka "Biegunów" i "Empuzjonu".

 

"Najpierw może ustalmy, o czym tak naprawdę jest mowa, bo wyrwanie z kontekstu jednego zdania naprawdę nie służy rozumieniu" — zaznacza już we wstępie swojego tekstu Jerzy Sosnowski, pisarz, dziennikarz i historyk literatury, który w połowie lipca prowadził spotkanie z Olgą Tokarczuk w ramach Festiwalu Góry Literatury. Obecnie na Górnym Śląsku dobiega końca ósma edycja festiwalu.

Poza przeklejeniem trafnego komentarza znajomego z FB nie odzywałem się w sprawie g…burzy na temat wypowiedzi Olgi Tokarczuk, bo liczyłem, że skoro przedmiot afery jest — najłagodniej mówiąc — dęty, to rzecz ucichnie i będzie spokój. Ale ponieważ już kilka osób w sieci zaczęło mnie "wywoływać do tablicy", więc jednak "przerywam milczenie", jak to prześlicznościowo ujmują portale informacyjne. Choć mam poczucie, że napiszę same oczywistości.

— zaznaczył na wstępie."

 Nagranie spotkania z noblistką, które odbyło się w sobotę 16 lipca na Zamku Sarny w ramach Festiwalu Góry Literatury, jest w całości dostępne na stronie festiwalu w mediach społecznościowych:

 https://www.onet.pl/kultura/onetkultura/jerzy-sosnowski-zabiera-glos-w-sprawie-slow-tokarczuk-skoro-zdaje-sie-musze/ytfwcmq,681c1dfa

I potem jest tekst wywiadu.

Skoro, zdaje się, muszę

 czwartek 21 lipca 2022— Autor Jerzy Sosnowski

Poza przeklejeniem trafnego komentarza znajomego z FB nie odzywałem się w sprawie g…burzy na temat wypowiedzi Olgi Tokarczuk, bo liczyłem, że skoro przedmiot afery jest – najłagodniej mówiąc – dęty, to rzecz ucichnie i będzie spokój. Ale ponieważ już kilka osób w sieci zaczęło mnie „wywoływać do tablicy”, więc jednak „przerywam milczenie”, jak to prześlicznościowo ujmują portale informacyjne. Choć mam poczucie, że napiszę same oczywistości.  

Najpierw może ustalmy, o czym tak naprawdę jest mowa, bo wyrwanie z kontekstu jednego zdania naprawdę nie służy rozumieniu. Cały ten fragment prowadzonej przeze mnie rozmowy brzmiał tak (spisuję z podcastu na stronie Festiwal Góry Literatury, od 1:02:47). Ponieważ w piśmie coś ważnego się gubi, przypominam tylko, że rozmowa toczyła się z obustronnymi mrugnięciami do siebie; jak Olga była uprzejma zaznaczyć na początku, my się znamy od kilkudziesięciu lat, wielokrotnie się spieraliśmy, ale zawsze z zainteresowaniem słuchając drugiej strony i nigdy z agresją.

„JS: Mnie się niezwykle podoba podtytuł „Empuzjonu” – czyli „Horror przyrodoleczniczy” – i chciałbym, żebyś powiedziała, jak widzisz… Bo tak: z jednej strony tradycja Manna, którego traktujesz ironicznie…

OT: Ale z miłością. Naprawdę.

JS: No, tak. Manna tak. Ale czułego narratora wobec mężczyzn nie stosujesz. Ale Manna rzeczywiście.

OT: Jak to nie?!

JS: Natomiast… Jednocześnie horror jest z tradycji literatury gatunkowej, żeby nie powiedzieć, że literatury masowej, bo to pojęcie już dzisiaj coraz mniej znaczy. I ty konsekwentnie od lat jakby grasz na dwóch stolikach, które w dodatku zsuwasz razem, nie?

OT: …

JS: Bo jesteś Noblistką, bardzo popularną pisarką – to są dwa zdania, które jednak w XX wieku często oznaczały zupełnie inne obiegi, mam wrażenie.

OT: Podzielam fascynację prozą gatunkową czytelników. Czytelnicy jakoś  czują się bardziej bezpiecznie, jeżeli kupują książkę, która jest gatunkowa; kupują kryminał – wiedzą mniej więcej, co będzie się działo, albo horror, i te sposoby opowiadania mają swoje prawidła, w nich się dobrze jest poczuć, czytelnik się też czuje bezpiecznie. Mnie sprawia przyjemność jakby rozmontowywanie czy przesuwanie tych granic…

JS: No właśnie, bo w wykładzie noblowskim to bardzo zgryźliwie o tych gatunkach mówiłaś przecież!

OT: Bo głęboko wierzę, że można literaturę gatunkową podnieść na wysoki poziom. Powiedzmy sobie szczerze, proszę państwa, cała literatura, jakakolwiek, gatunkowa – niegatunkowa… Literatura nie jest dla idiotów (śmiechy wśród publiczności, oklaski). Ja nie… nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać. I że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do… jakby do krajanów swoich. (oklaski, okrzyki: brawo!)

Z drugiej strony też chcę ich ośmielić do tego, że można mówić o rzeczach poważnych wcale nie zaciukając się nad jakimiś zdaniami na sześć stron i w ogóle z jakąś… Wydaje mi się, że literatura przede wszystkim powinna poszerzać nam świadomość, a w jaki sposób to zrobi, to już jest kwestia tego, kto to pisze. Po każdej książce powinniśmy być jakby bardziej wolni i wiedzieć więcej, czy czuć więcej – to jest cel tego. I zabawa, bo to jest zabawa z taką prozą gatunkową,  daje mi  jakiś rodzaj przyjemności. Z całą świadomością tego, że horror różni się od powieści detektywistycznej czy kryminalnej tym, że wprowadza wątki nadprzyrodzone. I ten wątek nadprzyrodzony tutaj wydawał mi się nawet jakoś konieczny…” (pisarka przechodzi do wyjaśniania roli Natury w swojej powieści, wprowadzonej przez ów wątek).

Teraz parę kontekstów:

  1. „Nigdy nie oczekiwałam, że… moje książki mają iść pod strzechy” to nie wyraz niechęci do czytelnictwa na wsi (skądinąd: naprawdę po wsiach jest dzisiaj tyle chat krytych strzechą?!), tylko aluzja do słów Mickiewicza: „O, gdybym kiedy dożył tej pociechy, żeby te księgi zbłądziły pod strzechy…”, a bliżej do trawestującego go Witkacego: „Nie zabrną me twory popod żadne strzechy, bo wtedy na szczęście żadnych strzech nie będzie…”. Jeśli ktoś tego nie wie, to – przepraszam bardzo – ilustruje własnym przykładem podstawową tezę Autorki: że książki, wypowiedzi pisarzy, są zawieszone w kulturze, odsyłają do siebie nawzajem, i kompetencja kulturowa polega właśnie na odczytywaniu (poza największymi erudytami – zawsze tylko częściowym) tych „linków”, aluzji, powinowactw.
  2. „Idiota” nie jest w dzisiejszym języku, i to od kilkudziesięciu lat, synonimem człowieka z niepełnosprawnością intelektualną, tylko aroganckiego głupka. Vide: „Nie bądź idiotą, Brunner” (ze „Stawki większej niż życie”, sprzed ponad pół wieku).
  3. „Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję” – kompetencję, nie pozycję społeczną, willę z ogródkiem albo tytuł profesorski. Sto lat po „Buncie mas” Ortegi y Gasseta jest (moim zdaniem) trochę kompromitujące mieszanie tych kategorii. Przypominam jego zdanie, niestety wciąż aktualne: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym” (podkr. JS). Nie ma w tym słynnym aforyzmie mowy o statusie klasowym – jest o mentalności.
  4. Mówi to wszystko pisarka, której w latach 90. wielu krytyków starszego pokolenia zarzucało powinowactwo z Whartonem, przy czym to nazwisko wówczas znaczyło tyle, ile trochę później Coelho. Niemało wśród dzisiejszych jej chwalców twierdziło wtedy, że Tokarczuk kopiuje i UPRASZCZA (rzecz jasna nieudolnie, bo nie należała do ówczesnego Parnasu) Marqueza i Hessego. Teza, którą głosiłem z kilkoma – dosłownie: kilkoma – krytykami, że jej twórczość to wywiedziona z postmodernizmu „gra na dwóch stolikach”, podwójne adresowanie powieści, przyjaznych dla odbiorcy, a jednocześnie otwartych na głębokie interpretacje, była odrzucana jako wyraz „pokoleniowego impresariatu”, kreowanie na wielkość „neo-gówniarzerii” (to określenia z tamtej epoki). Młodsi od nas mają, rzecz jasna, prawo tego nie wiedzieć, my oboje pamiętamy (co poradzić).
  5. Ten sam postmodernizm zakwestionował podział na literaturę (sztukę) masową i literaturę (sztukę) ambitną, zwracając nie bez słuszności uwagę, że skonstruowanie obu tych pojęć służy stratyfikacji społecznej. To znaczy: zarówno znajomość tej pierwszej („wielokrotnie czytałem Trędowatą Mniszkówny”), jak nieznajomość drugiej („nie znam Czarodziejskiej góry Manna”) wykluczała z tzw. dobrego towarzystwa, które po wojnie w Polsce nie miało innych wyznaczników swojej elitarności (jak pozycja finansowa czy mieszkanie we właściwych regionach). Nie oznaczało to jednak – i tego anty-postmoderniści nie rozumieli, jak zresztą dalej nie rozumieją – zakwestionowania różnicy między jakością roboty artystycznej czy intelektualnej: postmodernizm mógł bawić się konwencją kryminału („Imię róży” Umberta Eco) albo filmu sensacyjnego („Dzikość serca” Lyncha), ale nie twierdził, że Zenon Martyniuk jest równie atrakcyjny, co Jimi Hendrix albo (!) Jan Sebastian Bach.
  6. Dodajmy jeszcze, że chodzi o wypowiedź pisarki, zaangażowanej w pomoc wykluczonym, wielokrotnie protestującej przeciwko sztucznym hierarchiom, wypowiedź wygłoszoną na festiwalu, stworzonym przez nią samą dla ożywienia zakątka, który jest bardzo piękny, dokąd chętnie przyjeżdżają turyści, ale który na mapie kulturalnej Polski był przez dekady nieomal zupełnie białą plamą. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na reakcje publiczności, doprawdy nie złożonej wyłącznie przez przyjezdnych ze stolycy lub z Wrocławia. Na miejscu zdanie, które oburzyło internautów, wywołało aplauz!

Dopiero teraz wychodzi bezmiar nieporozumienia, wywołanego przez niejaką panią Staśko (ta formuła nie jest wyrazem pogardy, tylko niechęci). Moje pytanie dotyczyło wykorzystywania w „Empuzjonie” dwóch kontekstów kulturowych: literatury „wysokoartystycznej” i literatury gatunkowej, o której OT w wykładzie noblowskim mówiła z dezaprobatą, że zamyka czytelnika na intelektualno-artystyczną przygodę. W odpowiedzi OT stwierdziła, w mojej ocenie, kilka kwestii oczywistych. Po pierwsze, że z literatury gatunkowej da się zrobić wehikuł dla refleksji serio. Po drugie, że refleksja serio, poszerzająca naszą wolność, a więc m.in. obdarowująca wyzwoleniem ze schematyzmu, jest celem literatury. Po trzecie, że czytelnicy literatury, którzy (siłą rzeczy) chcą się ze schematów wyrwać, stanowią od dawna klub dość elitarny – oczywiście nie w sensie klasowym, tylko mentalnym. Po czwarte, że rozpowszechniony w dobie internetu egalitaryzm kulturowy w duchu „a ja nic w tej książce nie widzę, proszę pisać jakoś inaczej” (autentyk) jest ufundowany na wyobrażeniu, że literatura nie wymaga pewnych umiejętności przyrodzonych i pewnej orientacji w kulturze. To ostatnie powinna zapewniać szkoła, a jeśli tego nie robi, można uprawiać skuteczne samokształcenie, ale trzeba tego chcieć. Kto nie chce, a wypowiada się z pozycji „najmądrzejszego w całej wsi” (znów: żadnych antywiejskich resentymentów, w tym powiedzeniu chodzi o geograficzny zakres porównania), sam sytuuje się na pozycjach aroganckiego głupka. Po piąte, że mimo oczywistej równości moralnej (każdemu przysługuje ta sama godność) i politycznej (każdy ma te same prawa), różnicujemy się sami, chcąc się rozwijać lub nie.  

Czy takie postawienie sprawy wyraża pogardę? Nie; jest natomiast wyrazem dezaprobaty dla silnych dziś zjawisk społecznych. Łatwość zyskania odbiorców w internecie sprawia, że zanika potrzebny wspólnocie kult kompetencji, znajomości rzeczy: więc ktoś, kto nie zna fizyki, szerzy bzdury o chemitrails; ktoś, kto nie zna się na lotnictwie, orzeka z wielką pewnością o wypadkach lotniczych, a ktoś, kto przeczytał niewiele, a z kanonu kultury w ogóle nic, rozdaje rangi w literaturze. Upomnienie się o to, że, aby oceniać, trzeba najpierw coś wiedzieć, i że nie wszystko jest dla wszystkich, stanowi akt walki z populizmem, a nie pogardę dla ludzi „prostych” w sensie klasowym. Przeciwnie, kiedy doktorantka (a może już doktorka, nie udało mi się tego ustalić) z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w zdaniu „literatura nie jest dla idiotów” widzi atak na klasę nieuprzywilejowanych, definiuje tych, których rzekomo broni, w sposób wielce obraźliwy."

https://jerzysosnowski.pl/2022/07/21/skoro-zdaje-sie-musze/?fbclid=IwAR0HgaJ4LfPjWLZRGEZ4Da5l7I3Xr9rSPIJbbbucUHckJ1Bfp1ftFuV9ORM&fs=e&s=cl

 




 

wtorek, 19 lipca 2022

A tymczasem....o wzorcowej rodzinie według PiS oraz rodzinnym Pawce Morozowie

 

„Oto państwo PiS: antyaborcyjny Pawka Morozow uprzejmie donosi

Wzorcowa rodzina PiS to taka, w której mężczyzna zna swoje obowiązki wobec rządzącej partii, a kobieta, pełna cnót niewieścich, zna swoje obowiązki względem męża. Jak nie zna, to mąż je wyegzekwuje przemocą albo donosem.

Gdy w wolnej Polsce będziemy mieli prodemokratyczną edukację obywatelską, przypadek Justyny Wydrzyńskiej, jak i cała działalność Aborcji bez Granic będzie ukazywany jako klasyczny przypadek nieposłuszeństwa obywatelskiego. Wydrzyńska, łamiąc barbarzyńskie prawo (zakazu aborcji), działa jawnie, publicznie, z pełną gotowością do poniesienia konsekwencji, a jednocześnie z pełną świadomością, że racja moralna jest po jej stronie. To władza działa niemoralnie, łamiąc podstawowe prawa człowieka (bo kobieta też jest człowiekiem) do wolności decydowania o własnym ciele i własnym rodzicielstwie. Wydrzyńska jest odważna, bezkompromisowa, skuteczna i bynajmniej nie osamotniona (ma ogromne wsparcie).

Ale nie chodzi tu tylko o wzorcowy przypadek nieposłuszeństwa obywatelskiego. Justyna Wydrzyńska i proces, wytoczony jej przez męża kobiety, której chciała pomóc, obnażył przedziwny obraz polskiej rodziny, wspierany i promowany przez rządzącą partię. Oto jest mąż, przemocowy władca, który donosi policji na swoją krnąbrną żonę, bo ta nie chce wypełnić obowiązku danego jej przez księży (w tym zapewne i przez księdza Dębskiego) i władzę partyjną (w tym z pewnością przez panią Przyłębską). W obrębie tak zwanej „świętej tradycyjnej rodziny" opiewanej przez Kościół, Ordo Iuris i PiS żona jest biernym narzędziem rozpłodu, a posiadanie dzieci obowiązkiem mężczyzny oraz widomym świadectwem jego władzy, a także władzy innych patriarchalnych ciał.

Nie wiem, czy PiS stawia jakieś wyzwania głowom rodzin, na przykład: „Prawdziwy mężczyzna musi dostarczyć państwu dwójkę, trójkę lub szóstkę dzieci, nieważne żywych czy martwych". Dostarczanie państwu dzieci jest po prostu obowiązkiem każdego patrioty. Martwe też się liczą, bo zwiększają stan pogłowia PiS w zaświatach (bo chyba o to chodzi w wyroku TK PiS zmuszającym kobiety do rodzenia martwych dzieci).

A więc wzorcowa rodzina PiS to taka, w której mężczyzna zna swoje obowiązki wobec rządzącej partii, a kobieta, pełna cnót niewieścich, zna swoje obowiązki względem męża. Jak nie zna, to mąż je wyegzekwuje przemocą, donosem na policję lub do TVP Info. Redaktor Holecka może przecież umieścić przypadek krnąbrnej żony na żółtym pasku, co będzie – przewidziała to Atwood – wstępem do słusznego ukamienowania.

Nie znalazłam w prawicowej prasie żadnego tekstu, który potępiałby męża donosiciela, choć znalazłam kilka tekstów rytualnie potępiających Pawkę Morozowa i bolszewizm.

Na przykład Piotr Zychowicz kilka lat temu pisał ze zgrozą : „To jest właśnie bolszewizm w pełnej krasie. System, którego nadrzędnym celem była deprawacja rasy ludzkiej. Rozbicie wszelkich więzi społecznych – na czele z więzami rodzinnymi – i wyprodukowanie społeczeństwa bezwzględnych fanatyków. Donosicieli, oprawców…". I dodał, cytując Babla: „W Związku Sowieckim szczerze rozmawiać można było tylko z żoną pod kołdrą w łóżku". No, w państwie PiS nie poleca się…”

Magdalena Środa

https://wyborcza.pl/7,75968,28699221,oto-panstwo-pis-antyaborcyjny-pawka-morozow-uprzejmie-donosi.html#S.TD-K.C-B.7-L.1.duzy