Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sierpień. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sierpień. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 1 września 2024

Proszę państwa, to nie żart, proszę państwa, to jest chart.

Wczoraj niespodziewany wyjazd do Świerklańca na wystawę psów, a przy okazji  w planie zwiedzanie parku pałacowego.

Do parku wjechaliśmy zgodnie ze wskazówkami kolegi- hodowcy psów, które w nim wystawiał (parking dla hodowców). Park bardzo rozległy, w nim piękny starodrzew, rozsłonecznione polany, rowy i strumyki zarośnięte dzikimi krzewami i tatarakiem. Tyle zobaczyłam. Dlaczego nie więcej? Ano zaczynał się straszliwy upał, a my przyjechaliśmy głównie zobaczyć psy.

Psiarze rozłożyli swoje małe namioty, po obu stronach rozległego trawnika, pod starymi drzewami, w cieniu.

Psy koło nich, apatyczne, znudzone, ze zrezygnowaniem poddający się ostatnim zabiegom. Spokój, nawet duży spokój, jak na tak dużą ilość psów. Czasem któryś zaszczekał, czasem zaskomlał, czasem słychać było warkot. Nie było czuć ekstra miłości do tych psów. Właściciele uspakajali je, ale jakoś tak… obojętnie? Nie było głasków, pocieszających poklepiwań, czułych słów. To przecież od razu widać, kiedy ktoś kocha swojego psa. A tu taka jakaś profesja, rutyna. Psy też karne, wiedziały, o co chodzi. 

Na ogromnym trawniku taśmami wymierzone wybiegi. Koło każdego tablica z godziną wystawy i rasami psów, które mają na placu stanąć.

 Kiedy dotarliśmy, wystawa już trwała. Trochę czasu zajęło nam znalezienie kolegi z psami. Okazało się, że wystawa Drakuli i Oliwki (rasa Deerhound- chart szkocki) przesunęła się o około pół godziny, potem jeszcze trochę i jeszcze trochę. 

Drakula patrzy na wilczarze, Oliwka ma to wszystko w nosie i śpi.

Drakula, zdobywca wszystkich nagród, jakie można było zdobyć w tej rasie w Polsce, ale zabrakło jednej pałki do królewskiej korony. I oto w oczekiwaniu na nią.
 
Drakula szykowany na wybieg. Wyszli na trawnik w pobliży swojego wybiegu i znów czekanie...10 minut, 20 minut w pełnym słońcu, wahanie- stać, czy pójść pod drzewa do cienia...znów czesanie, układanie sierści, bo to każdy włosek musi leżeć na swoim miejscu. Ucho musi mieć taki a nie inny kształt, a ogon określoną długość i nie sterczeć.

 Wkurzające były te poślizgi czasowe- odkryty teren, na wybiegach ludzie z psami, bez osłony przed palącym słońcem, karnie czekający na swoją kolejkę, a upał rósł i rósł. 

 

Trudno się jednak dziwić, bo w wystawie (klubowej) brało udział 19 ras chartów (czasem po kilka z danej hodowli), a sędziowie przechodzili od wybiegu do wybiegu, w zależności od specjalizacji w rasie. Wystawa ma trwać jeszcze dzisiaj.

Patrząc na to wszystko czułam jakiś smutek-  zaliczenie, odfajkowanie kolejnej wystawy i można handlować psami z rodowodami z rodu takiego i siakiego, po medalistach. Kiedyś siostra miała  rasowego pekińczyka, który zwał się Pan Suzi z Domku Czacza. Domki, przydomki, po ojcu, czempionie, matce... tralalala...złotej medalistce w czwarty pokoleniu, dziadek był...

Postaliśmy, pogadaliśmy, ale mój kręgosłup zaczął odmawiać posłuszeństwa, a w planie mieliśmy jeszcze pochodzenie po parku. W końcu stanęło na tym, że nie obejrzymy występu Drakuli, a o wynikach kolega da znać. A było o co walczyć, bo brakowało mu już tylko jednej „pałki” do korony, gdyby ją zdobył, wszystkie wystawy na świecie stanęłyby otworem, bez dodatkowych eliminacji. W Polsce ten pies osiągnął już wszystko, co mógł. Wszystkie najwyższe lokaty.

Pożegnaliśmy się i poszliśmy do samochodu, by pojechać na inny parking i obejrzeć  Pałac Kawalera, jeden z  obiektów z zespołu pałacowego Donnersmarcków, który ostał się po II wojnie. Niestety, ogromny główny  pałac został zniszczony. Ale o tym w następnym poście.

 Charty, charciki.

Charciki włoskie.

Charty perskie. Gdzieś mi mignął przechodzący, ale nie zdążyłam zrobić mu zdjęcia. One mają jedwabisty długi włos na uszach i ogonie.

Szary Wilczarz irlandzki

Wilczarze

Chart hiszpański

Charty rosyjskie

Whippety- delikatne charty o spojrzeniu smutnej sarny.

Chart egipski- pies faraona


 Chart afgański

W "kominie", by mu się "fryzura nie zburzyła.



Było jeszcze sporo rodzajów chartów po drugiej stronie trawnika, gdzie już nie poszliśmy.Tak naprawdę, to miałam trudność rozróżnić niektóre gatunki, ponieważ były bardzo podobne do siebie. Delikatne, smukłe, eteryczne.

Dla mnie różniły się tylko wysokością, i ewentualnie długością sierści, a dla znawców pewnie wieloma innymi szczegółami.

Więcej informacji o tej wystawie:

https://fcicharty.zkwp-chorzow.pl/

P.S. Proszę nie piszcie o pseudo hodowlach, bo to nie na moje nerwy- czytam, wiem.

Ja jestem przeciwna hodowlom dla zysku, ale by utrzymać daną rasę i by te hodowle były na jakimś cywilizowanym poziomie, takie wystawy, certyfikaty, wymogi, muszą być.

Poza tym, rzecz (pies, kot, koń), jest tym cenniejsza i bardziej się o nią dba, im więcej pieniędzy za nią się zapłaci. Tak to, niestety, działa w tej materialistycznej rzeczywistości.

 


 


piątek, 30 sierpnia 2024

A tymczasem nie żyję już w kołowrotku jak ten chomik.

 Takie ładne papryczki rosną na górnym balkonie- ponoć są jadalne, ale żal je zrywać.


Upałów ciąg dalszy. W sumie można się przyzwyczaić do wysokiej temperatury, zwłaszcza, że wieczory i ranki są chłodne, wręcz rześkie. Tak sobie myślę, że będzie mi brakowało tego ciepełka. I ciepłe  ciuchy znowu będzie trzeba ubierać- warstwy, góry ciuchów, nakładać na grzbiet, buty zamiast klapek...

Wczoraj posadziłam, obok tarasu, czerwone rudbekie. 

 


Dzisiaj uporządkowałam grządkę przed tarasem. Stare róże zostały uratowane, przetrwały remont i głęboką niechęć do nich, panów „majstrów”. Między nimi zasadzę prusznik i azalię. Niech tylko te upały się skończą. 

Fasolka dojrzewa w ilościach niesamowitych. Wczoraj Młoda przyniosła nam ogromną michę zielonej, a  dzisiaj zagotowałam 4 słoiki tejże w solance. Sporo fasoli jest zamrożone. 

 

No i w sumie to jest piękne, piękne jest właśnie to, że teraz piszę sobie o fasolce, o różach, o ogrodzie i nie muszę już myśleć o tym, że za chwilę zacznie się kołowrót- dzwonek, dziennik, klasa, lekcja, dzwonek, dyżur, dzwonek, dziennik, lekcja, dzwonek… konferencja, szkolenie, wywiadówka, douczanie, konferencja, kurs, douczanie wywiadówka, konsultacje…. apel, akademia, konkurs, zajęcia pozalekcyjne…konspekty, plany, programy, sprawozdania, klasówki, kartkówki, dyktanda, odpytywanie. Brrrrrrrr…. Ech…. No, a uczelnia???? Nic lepiej- ćwiczenia, wykłady, prezentacja, przygotowanie się…. konferencja, artykuł, konsultacje… w koło Macieju. Skończyłam pracę na uczelni w momencie, kiedy wprowadzono, chyba na wzór podstawówek, multum papierów- plany, programy, wymagania, i punktoza, punktoza, punktoza…. Stwierdziłam, że to nie dla mnie- żadnej perspektywy rozwoju naukowego, za to oranie i jakieś kompletnie niepotrzebne wymagania, a studenci… Drugie Ech….

Dopóki pracowałam, to pracowałam i już, dopiero z perspektywy czasowej widzę, jak to w ogóle wyglądało. No nędznie, po prostu nędznie i to nie z winy nauczycieli.

 Powoli zapominam, że kiedykolwiek, kogokolwiek uczyłam. I to jest właśnie piękne, to odcięcie się od tamtej pracy zawodowej. Niesamowite uczucie- 30 lat w zawodzie i można o tym zapomnieć. A wydawało się, że to niemożliwe. Owszem możliwe, ale ja odcięłam się zupełnie od tego środowiska, zupełnie. Nie utrzymuję kontaktów z żadną nauczycielką, z którą pracowałam.

 I to była właściwa decyzja. Żadnych wspominek, żadnych opowiadań o współczesnych problemach, żadnego utyskiwania. NUL!

Takie kwiaty ma jedna z tych starych róż.

Przed domem pelargonie przeżywają "drugą młodość", mimo upałów- kwitną tak obficie jak na początku lata.

I jeszcze niecierpek (to pijaczyna, potrzebująca dużo wody)- bardzo mi się podoba, w przyszłym roku posadzę ich więcej. 

 No dobra, jutro jedziemy pooglądać piękne charty- wystawa psów się szykuje. A potem może jeszcze jakiś park i pałacyk.


 

środa, 28 sierpnia 2024

Ooooo, ja cierpię dolę- już nigdy więcej górnika-glazurnika na emeryturze.

 Najpierw dla Frau Be


 Rozstaliśmy się z majstrami od remontu tarasu. Jaskół w zgodzie, ja podczas dwóch ostatnich ich wizyt w ogóle nie wychodziłam z domu. Nie na moje nerwy.

Zaczęłam już nawet opisywać od początku, jak to wyglądało, ale dałam spokój. Po prostu cały ten dwumiesięczny remont doprowadził mnie do rozstroju nerwowego- nie chcę do tego wracać. Powiem tylko, że panowie forsowali cały czas swoje wizje, w ogóle nas nie słuchając. Za każdym ich pobytem musiałam przypominać, jakie były ustalenia i pilnować, by czegoś nie spieprzyli. Kiedy mi nerwy wysiadły, interesu zaczął pilnować Jaskół (dotychczas był zajęty w sklepie, jeżdżeniem po towar, sprawami administracyjnymi itp.- wydawało się, że ja wystarczę przy remoncie). Myślałam, że z ludźmi można się spokojnie dogadać, powiedzieć, czego oczekujemy i będzie to wykonane. Tym bardziej, że żadnych cudów nie wymagaliśmy. Ale jak ktoś twierdzi, że się zna, a potem, w trakcie pracy, ewidentnie widać, że nie, to zwala swoją nieudolność na inwestora. No i nie da się dogadać z człowiekiem, który jest klasycznym narcyzem oraz szowinistą (starszy pan), oraz nadętym tępym bubkiem (młodszy pan). Nie pomogły nasze wyliczenia, ustalenia parametrów, dobór materiałów, rysunki… Jaskół jeździł dwa razy do Tychów (w jedną stronę 60 km), by dokupić materiału, bo zabrakło, bo panowie „mądrzejsi”. Zupełnie jak w powiedzonku mojego drugiego teścia:” Dwa razy my ucinali i jeszcze było za krótkie”.

Ostatecznie taras zrobiony zgodnie z moimi/naszymi oczekiwaniami. Starszy pan, który go robił, był przynajmniej w wykonawstwie rzetelny i dokładny. W końcowej fazie robót przy tarasie tylko Jaskół z nim rozmawiał. Ja na samą myśl o nim, dostawałam bólu żołądka.

Schody i balustrady zrobi inna firma. Tępota i bucowatość młodszego pana (od schodów i balustrad), okazała się nie do przeskoczenia. Za każdym razem, kiedy ustaliliśmy, jak mają wyglądać balustrady oraz schody, kiedy pokazywałam balustrady na górnym balkonie, kiedy zaciągnęłam go do balustrady przy dużym tarasie,by pokazać, że taka ma być, słyszałam: „Tak proszę pani”, „Dobrze, proszę pani”, a jak przywiózł balustrady i schody do przymiarki, to okazało się, że zrobił coś, co było kompletnie nie do przyjęcia. Oczywiście zgodnie z jego wizją, bo: ”Ja jestem z artystycznej rodziny i ja mam wizję, niech mi pani zaufa”, a na moją uwagę, że kupił za grube profile i nie takie były ustalenia, dodał: „Niech mi pani zaufa, taras jest duży, to się zgubi”.

No i przywiózł grube grzmoty, obrzydliwie ciężkie. Jak szybko je z samochodu w dwójkę ściągali, tak jeszcze  szybciej, po naszych uwagach, sam je na samochód, obrażony, załadował. A było co dźwigać, bo schody zrobił prawie przemysłowe, na ogromnych profilach. Przecież gdybyśmy je przytwierdzili do lica tarasu, oberwałyby cały jego róg. Ale: ”Niech mi pani zaufa”.

I po raz kolejny dochodzimy do wniosku- już nigdy „górnika-glazurnika’, do żadnego remontu nie weźmiemy- górnika na emeryturze, który sobie czas umila doraźnymi remontami. Niesłowni, partacze, przemądrzali, a ten w dodatku postanowił sobie na mnie potrenować wszystkie zagrywki narcystyczne. Od chwalenia się, jaki to ja jestem śliczny, apetyczny, wszystkie sąsiadki żonie mnie zazdroszczą, bo ja jestem złotą rączką, przez wieczne pouczanie (bo to się tak tą piłką nie wycina, bo miotłę stawia się włosem do góry i w tym stylu) i udowadnianie mi, że nie mam racji, opowiadanie seksistowskich dowcipów, nachalne i wbrew mojemu zdaniu, że sobie niż życzę, do narcystycznego pytania zadanego boleściwym tonem: ”Bo pani mnie nie lubi, dlaczego pani mnie nie lubi?” i naciskanie, i naciskanie na odpowiedź: ”Dlaczego….?” … wtedy mi nerwy puściły (weszłam do domu, nie, nie zrobiłam awantury, czułam się „zgwałcona” psychicznie). Oczywiście takich różnych przemocowych tekstów było więcej, ale nie chcę już do nich wracać. Bo ja jestem odporna na takie chwalenie się i nie padłam z zachwytu nad zaletami pana narcyza, zatem stałam się wrogiem numer jeden, zerem, szmatą, której trzeba udowodnić, że jest nikim. I konsekwentnie to robił.

Strzeżcie się takich typów- przymilnych, chwalipięt, stosujących przemoc psychiczną w białych rękawiczkach. I tak wytrzymałam to przez dwa miesiące, bo potem, gdy wysiadłam, już tylko dwa razy byli. Ale to już Jaskół pilnował roboty. W dodatku bałaganiarze- pan starszy nawet po sobie papierka po śniadaniu nie sprzątnął, butelki po wodzie walały się przy tarasie, wszystkie plastikowe ścinki tudzież, śrubki rozwalone na płytkach, kabel nie zwinięty- po co, przecież ta baba może posprzątać. No i pierwszy raz zetknęłam się z ekipą, która przychodzi robić remont i nie ma ze sobą łopaty, taczek (kucie, sprzątanie gruzu) kabla (nawiasem, pan bez pytania rozmontował przedłużacz, bo mu jakieś blaszki przeszkadzały, po czym po zmontowaniu go na nowo, uszkodził płytkę zabezpieczającą). Remont w całości miał trwać krótko, montowanie już gotowych schodów i balustrad na początku września, a tu tych schodów i balustrad, takich, jakie my chcieliśmy, ani widu, ani słychu. Dwa razy zawalili terminy. No to podziękowaliśmy za już i krzyżyk na drogę, szukajcie następnych frajerów.

Jedynym, co usprawiedliwia nasz wybór, jest to, że prawie trzy lata szukaliśmy firmy do tego remontu i żadna się nie podjęła. Panowie sami się jesienią podjęli remontu, wiedzieli na co wchodzą, potem termin zawalili, bo sobie pan narcyz zapomniał, następnie łaskawca stwierdził, że nie może nas tak zostawić i chyba myślał, że łaskę nam robi, że w ogóle zechciał. To też typowe dla narcyza. Zawali, a potem na ciebie winę zrzuci, wmówi ci jaki jesteś beznadziejny, bo trzeba było się przypomnieć, a sam przedstawia się jako ten dobrotliwy łaskawca, co teraz przyjdzie i „no już dobrze, dobrze…”- zrobi tę pracę.

Natomiast balustrady i metalowe schody firmy robią i taką zamówimy do wykończenia całego remontu.

Teraz czeka nas malowanie filarów- niepotrzebnie zapaćkał je płynem przeciw łuszczeniu się farby- miał być płyn przeciw namakaniu- a wyszło jak wyszło, chyba coś mu się pozajączkowało. Trzeba uporządkować teren wokół tarasu. Na wiosnę zajmę się urządzaniem góry.

Powinnam się teraz nowym tarasem cieszyć, ale nie potrafię. Jeszcze nie, za dużo nerwów mnie on kosztował. Fakt, że teraz wygląda dużo lepiej niż przed remontem- jest czysty, równy i chyba ładne są te płytki, ale… może jak już będą schody i balustrady, pobyt na nim będzie dla mnie przyjemnością. Za to Beza, z przyjemnością, wyleguje się na słoneczku, na nagrzanych płytkach. Ma swoje ulubione miejsca- w rogu pod cisem i zaraz przy drzwiach.

Przed tarasem będą posadzone dwa krzewy- biała azalia i niebieski prusznik. Pod, na razie, ubitą ziemią drzemią konwalie, śnieżyce i narcyzy. Wiosną wyjdą i zrobią dywan. Ziemię muszę uzupełnić, nadsypać około 10 centymetrów.
 
Z prawej strony będą schody- dwa metry szerokie, od prawego rogu tarasu do kolumny i balustrada od strony kolumny. Na dole nadbity schodek, który miał naprawić młodszy pan, ale...tak schodziło, tak się migał, że się wymigał.

Schody będą metalowe, ale stopnie będą z desek kompozytowych. Z drugiej strony schodów i wzdłuż tarasu, balustrady nie będzie. Za schodami będzie kawałek grządki, na której posadzę małą hortensję z pustymi, fioletowymi kwiatami.Ten długi próg będzie robił za krawężnik, a z prawej strony zostanie na nim osadzony pierwszy schodek. Trzeba jeszcze zalepić dziury po starej balustradzie, pomalować te nieszczęsne kolumny i zastanowić się nad pomalowaniem ścian parteru.

W stronę schodów.Ta obwódka przy kolumnie to było jedyne rozsądne wyjście, by zakryć dziury, jakie powstały przy kolumnach- panowie układali płytki w całości i okazało się, że do kolumny zostało około 5 cm pustej przestrzeni. Dociąć płytki nie, bo brzydkie takie kawałki, no to wymyśliliśmy "kołnierzyki" brązowe, by grały z dechami kolorem.

Chyba nie trafiłam z doniczkami- takie malutkie teraz są na tej dużej powierzchni.  Werbena, w nich, też zmarniała od upałów. Do wiosny mam czas wymyślić coś innego.

No i koniecznie musimy zamontować markizę, od kolumny do kolumny- trochę odciąć to palące słońce od pokoju i tarasu.

PS. Tych kolumn na tarasie miało nie być. Miał być normalny taras ze schodami do ogrodu,  a nad nim balkon wzdłuż całej ściany. Kiedy budowano dom, firma "zapomniała" zrobić balkon. Przyjeżdżam  (mieszkałam wtedy w Bielsku), patrzę- pusta  ściana, balkonu nie ma, chałupa wygląda jak stodoła. Nie powiem jaką wiązanką rzuciłam, bo jak mnie tak zwana jasna cholera trzepnie, to nie ma zmiłuj. Dziw, że przy tej obecnej tarasowej ekipie tak długo wytrzymałam, nie padła ani jedna panienka. Wtedy przyjechał architekt i stwierdził, że już tylko kolumny uratują sytuację. Zaprojektował trzy kolumny pod balkon- dwie na tarasie, trzecia przy wejściu do domu. Balkon uratował, ale nie taras. Kolumna nagle wyrosła na samym środku zejścia do ogrodu. Aby wejść na schody musiałam albo z prawej, albo z lewej ją obchodzić. No i znowu się wściekłam- zatem, na całej szerokości nadlali taras (ostatecznie ma 15 m2) i dobudowali schody. Teraz schody miały szerokość taką, jak nowy taras- 3 metry (i one zostały skute, bo się sypnęły na całego). A te kolumny to spartaczyli- są krzywe, mają różnej szerokości ścianki, natomiast na dole oblazły z farby oraz tynku. Dlatego trudno było zrobić równe kołnierzyki na nowym tarasie. Nie lubię ich, ta jedna zasłania mi widok na ogród.

 Jest też i coś fajnego. Zakwitł następny hibiskusowy maluch. Ma piękne białe pełne kwiaty.





poniedziałek, 26 sierpnia 2024

A tymczasem zbliża się babie lato.

No cóż, zarzekała się żaba, że do wody nie skoczy i chlup… tylko kręgi po powierzchni się rozeszły. Nie znoszę robić przetworów, no nie lubię i już, ale okazało się, że moje nielubienie nic nie znaczy wobec urodzaju. A marnować jedzonka to ja jeszcze bardziej nie lubię. Miałam przestać na dwóch słojach ogórków małosolnych, a zrobiłam ich 8- sukcesywnie, w miarę zjadania już gotowych. Do tego doszły 3 słoiki fasolki szparagowej w słonej zalewie oraz 12 słoików ogórków octowych. Dereń w tym roku szybciej dojrzewa, owoce opadają. Pozbierałam, ile się dało, bo on nierówno dojrzewa- są dwa słoiki kompotu.


Okna- po 4 miesięcznym przesuwaniu ich mycia (bo to upały, bo to remont tarasu, bo to „dziś nie chce mi się”, „ogród teraz ważniejszy”), zostały w zeszłą sobotę, do południa, umyte. Och… ślicznie czyściutkie i prawie pachnące- w takim stanie przetrwały raptem 3 godziny. Późnym popołudniem zrobiło się szaro, potem sino biało i spadła taka ulewa, jakiej w życiu nie widziałam (no może tylko wtedy, kiedy chmura się nad domem urwała i zalało całą piwnicę na wysokość 30 cm). Nawiasem mówiąc, za każdym razem, kiedy widzę za oknem nieprawdopodobny szkwał, mówię ”No czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałam”, po czym następna ulewa jest jeszcze gorsza. Ta w sobotę to było coś niewyobrażalnie strasznego. Lało, wiało, wichura niosła pył wodny, który stworzył białą ścianę. A potem spadło niebo- deszcz o blaszany dach walił z taką siłą, iż myślałam, że krokwie nie wytrzymają i dach zawali się, a my w tym huku nawet tego nie zauważymy. Ja naprawdę czegoś takiego, do soboty, nie przeżyłam. Trochę grzmiało, ale wiatr oraz szum deszczu głuszyły wszystko. Drzwi tarasowe na obu tarasach (tarasy zadaszone), były mokre od góry do dołu. Okna zalane z trzech stron (czwarta ściana jest wspólna z „bliźniakiem” siostry)- burza przyszła z południowego wschodu, a zalało również okno od północy. Drzewa prawie kładły się i już „widziałam” ogromne straty w ogrodzie. Wszystko trwało może pół godziny, może ciut dłużej. Przeleciało, ucichło, tylko deszcz lał jeszcze dosyć długo. Nie, nie ma strat w ogrodzie- kilka suchych gałęzi spadło z sosen i tyle. Ale po raz pierwszy widziałam położoną trawę „pod górę”. I to pod brzozami, na miedzy między drzewami.

 Przeważnie woda spływając po stoku, kładzie trawę zgodnie z kierunkiem spływu- w dół. Podczas tej burzy wiatr przyczesał trawę w górę stoku. Dziwny widok.

Wiatr szedł „po ziemi” i przygiął również kwiaty, teoretycznie nie do ruszenia, bo wyższe krzewy je chronią.

Ucierpiał tulipanowiec- następny pień złamał się wpół. Pozostał jeszcze jeden pień, ale ten jest osłabiony, odkryty i pewnie przy najbliższej wichurze też się złamie. Szkoda, piękne drzewo, niezwykłe kwiaty, no żal.

W tym roku dalszych wypraw nie będzie (chyba). Majowy wypadek Jaskóła skutecznie je ograniczył. W dodatku przedłużający się remont tarasu i obłędne upały dołożyły swoje. Poranne spacery z Bezą również odpadły. Po 9 robi się już gorąco, a asfalt i pobocze są nagrzanie do niemożliwości. Zamiast przyjemności spaceru byłaby katorga z wywieszonymi, z powodu gorąca,  językami, jak u Bezy tak i u mnie.

Dlatego dłuższe chodzenie nie wchodzi teraz w grę. Odzywa się też mój kręgosłup, mocno nadwyrężony w czasach, kiedy opiekowałam się „leżącą” matką. Nie mogę dłużej chodzić i dłużej stać. Po każdej dłuższej akcji w spionizowanej pozycji, muszę się położyć. Nie powiem, żeby mi to jakoś przeszkadzało (tylko ten tępy ból). Po prostu zwolniłam tempo, a to, co trzeba zrobić rozkładam na raty. Da się. 


W tych przerwach czytam, czytam, czytam…Ostatnio skończyłam „Dziady i Dybuki” Kurskiego, teraz czytam „Łabędzie” Dehnela, a w kolejce czeka multum nowych pozycji.

Ogromne tomiszcza, mnóstwo stron, a jednak po przeczytaniu chciało by się jeszcze i jeszcze:)

 


Dom szczelnie pozamykany, by nie wpuścić gorącego powietrza do środka. Ale noce teraz są ciepłe- dzisiaj 20 stopni o północy i nawet poranki oraz wieczory, które w sierpniu bywają chłodne, nie są w stanie tego ciepła wymieść. Prognozy zakładają jeszcze jedną falę upałów w końcówce sierpnia, a potem ciepły wrzesień. Po ostatniej straszliwej ulewie, połączonej z takim huraganem, że momentami tylko pył wodny niósł się, jestem w stanie uwierzyć, że teraz na pewno klimat nam się zmienił. Niestety na gorszy. Lubię ciepło, ale mój organizm źle reaguje na letnie słońce. Kiedyś tego nie miałam, teraz się zmieniło. I to słońce też jest inne, bardziej „nagrzane’, prażące, wręcz nieprzyjemne. No i te nawałnice… gwałtowne, niebezpieczne, nieobliczalne…

A dzisiaj, w nocy, ulewa, rano deszcz, teraz słońce. W powietrzu czuć schyłek lata, zaraz zacznie się lato babie. 

Co w o grodzie? 


Od dwóch tygodni kwitną wrzosy. Te starsze, bo te zasadzone wiosną ledwo zipią. Na dziewięć sadzonek przyjęły się trzy i to tak ledwo, ledwo.
Nie dosadzam, nie warto się denerwować, że znów jakaś roślina "nie wypaliła".

 

Na karaganie dojrzałe strąki. Jest ich dużo mniej niż w zeszłym roku.

Za to czerwona leszczyna mocno obrodziła. I co z tego, kiedy orzechy niejadalne, bo w nich siedzą robaki. Wiewiórki wyprowadziły się z ogrodu. No cóż, gniazdowanie krogulca, skutecznie je wypłoszyło.

Pigwa dopiero dojrzewa, a ten pigwowiec ma już dojrzałe owoce.
Na jarząbach i jarzębinie, w tym roku, mnóstwo owoców- pięknych, dorodnych czystych bez plamek.

A ketmie przy bramie zakończyły kwitnienie. Te mniejsze, w ogrodzie, jeszcze pięknie kwitną




Na jednym krzaku dwa kolory. W dodatku białe kwiaty są pełne, filetowe są puste.

Jeszcze są dwa gatunki, ale tym nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Może w przyszłym roku uda się:)

środa, 21 sierpnia 2024

Angielski ogród.

Zawsze podobały mi się angielskie ogrody. W latach 80. oglądałam angielski serial, w którym pokazywano, jak Anglicy zakładają ogrody, jak je planują, komponują, jak dobierają rośliny na określone rabaty. Dziką zazdrość wywoływały u mnie te wszystkie płotki, palisady, pergole, donice, ławki, altanki itp., jakie mogli sobie Anglicy sprawić do ogrodu. U nas wtedy była w tym temacie posucha, a jedynym dostępnym materiałem „zdobniczym” były kamole nielegalnie wywożone z górskich rzek, albo robione za straszne pieniądze elementy z metaloplastyki tudzież drewniane (o strasznych krasnalach nie piszę, bo mieć takiego w ogrodzie było obciachem).

No i te ich narzędzia ogrodnicze, przyprawiające o ból głowy. Miałam do dyspozycji motykę, jakiś szpadel, grabie i jeden sekator. O ziemi kupowanej w worach nic jeszcze nam nie było wiadomo. A potem przyszła era marketów ogrodniczych oraz sklepów wysyłkowych i świat zrobił się piękny. Nareszcie mogłam kupować rośliny takie i siakie, narzędzia  i ziemię w worach, płotki, palisady i co tam się zamarzyło. Ale ogród, mimo tych wszystkich udogodnień, nie był oraz nie jest taki, jakie mają Anglicy.  Bo cała sprawa polega nie na tych udogodnieniach, a na klimacie, w jakim te ogrody są uprawiane.

U nich łagodne zimy, wilgotne powietrze, lata bez żarówy z nieba- rośliny mogą długo wegetować bez wstrząsów klimatycznych. U nas a to mróz, a to upał, a to ulewy, wichury, susza, palące słońce… Jest sierpień, a mój ogród wygląda jak w połowie września. I mogę się uwijać, pilnować, dbać, chuchać, dawać ekstra ziemię, nawozy, odpowiednie gatunki, a potem przyjdzie jeden jedyny kataklizm, albo przeleci przez grządki tabun ślimoli i po ptokach.

Zdjęcia ogrodu angielskiego w Leeds Castle zrobił mój syn.