Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję autora i/lub źródło), stanowią więc moją własność. Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez podania adresu tego bloga. (Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jesień. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jesień. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 grudnia 2024

Oooooo, ja cierpię dolę, czyli o tym jak ostatecznie uwolniłam się od społecznej presji pt. „Trzeba zrobić święta”.

 


Dziś najkrótszy dzień w roku. Jutro też i pojutrze i jeszcze parę takich bardzo krótkich dni, a potem zachodzące słońce zacznie się cofać w stronę północy. Dzień się będzie wydłużał. Nadal pogodnie, nadal w miarę ciepło. Grudzień mija pod znakiem łagodności. Chciałoby się takiego stycznie i lutego.

 Odwieźliśmy dzisiaj „Szerszenia” na zimowe leże. Garaż ogrzewany, będzie mu tam dobrze. U nas, pod garażem- namiotem, mogła go zeżreć rdza, choć on prawie cały jest z plastiku. Ech… gdzie ten nasz stary klasyk Royal Enfield. Pewnie już w kolejnych „rękach”, bo ten, który go od nas kupił, przeliczył się. Trudno mu było uruchamiać motocykl na kopkę i sprzedał naszego Shaiba dalej. Żal, nadal żal. 

 Przesilenie trzeba uczcić, dlatego wylądowaliśmy w klimatycznej knajpie na skraju Puszczy Pszczyńskiej, w Jankowicach. 

 Stylowa restauracja, obsługa szybka, fachowa, czekanie na dania około 15 minut, jedzenia na talerzach full wypas, ogólnie polecam. Jak ktoś będzie w tych stronach, warto zajechać i tam nakarmić się. Aha, to około 10 kilometrów od Pszczyny, a Pszczynę to ludziska zwiedzają z ochotą.

 Moje "policzki wołowe...."- uwielbiam mięsko i z mięska nie zrezygnuję nawet mając "lufę na plecach", nie widać miseczki z buraczkami😄 jedynym akcentem vege, no nie, były jeszcze kluski śląskie. 

Jedzonko Jaskóła- "zraziki na ostro..." czyli kurczak na ostro, czyli też mięsko. Wszystkim szantażom emocjonalnym typu: "Jak to, jesz mięso i nie zraża cię, że to zwierzaka trzeba zabić?Biedne zwierzę cierpi prze takich, jak ty", mówimy stanowcze NIE.
Obok restauracji stoją dwa żubry, wykute chyba w kamieniu lub odlane w gipsie, nie sprawdzałam. Brzydkie są, ale lepsze to niż żubry wypchane, co też już koło jednaj knajpy widziałam.

Za drzewkiem widać leśniczówkę. Jak byłam dzieckiem, jeździłam tam z tatą, by zobaczyć żywe żubry (mieszkaliśmy niedaleko, za puszczą, w innej leśniczówce), bo tam była taka zagroda, w której leśnicy żubry dokarmiali. Był wysoki pomost, stawałam na tym pomoście i widziałam z góry te potężne zwierzęta. Teraz żubry można zobaczyć w "Zagrodzie żubrów" w Pszczynie. Czy są nadal dokarmiane dzikie żubry w tej leśniczówce? Nie mam pojęcia. Może kiedyś to sprawdzimy.

Dom posprzątany i zero świątecznych dekoracji. Kupiłam  w markecie moje ulubione goździki, postawiłam na stole, zrobiło się miło. 

Wazon na tle wsiowych zasłon, obok kryształ, bo jak ma być wsiowo, to niech jest wsiowo.😄😄😄, że nie powiem- wieśniacko. Kryształ to pamiątka po mamie i bardzo go lubię. W poniedziałek wsypię do niego mandarynki i tyle będzie z akcentów świątecznych.

 Natomiast wszelkie dekoracje inne świąteczne zawsze kojarzą mi się z późniejszym ich sprzątaniem. I taka reguła- do dekorowania chętni byli wszyscy, no prawie wszyscy- w moim dzieciństwie, w każde święta, siostra robiła awanturę, że ona będzie stroiła choinkę i nikt więcej, a kiedy mama kazała jej wciągnąć do dekoracji nas maluchy, szarogęsiła się i ustawiała nas na każdym kroku: „Ta bańka tu, a tamta tam, a tego tu nie wieszaj, usuń się, odejdź, popraw to…”. Taką musztrę mieliśmy z jej strony (ona starsza ode mnie o 4 lata, od brata o 7 lat). A my: „Mamo ona mnie popchnęła, mamo ona mi zdjęła bańkę, mamo a ona mnie bije…”. Biedna mama, wpadała do pokoju, rozdzielała nas i dalej się to tak toczyło.

Potem za dekorowanie domu i strojenie choinki byłam ja  odpowiedzialna (siostra miała ważniejsze sprawy na głowie), ale do sprzątanie tego całego świątecznego chłamu nie było już nikogo. Jak sobie przypomnę te oblatujące z igieł wielgachne choinki (bo u nas zawsze takie od podłogi do sufitu były), jak przypomnę sobie te pudła bombek oraz innych ozdób, które trzeba było najpierw znieść ze strychu (ewentualnie odkurzyć, przemyć), a potem na strych wynieść, jak sobie przypomnę to walające się w kącie ogrodu uschnięte drzewko, które dopiero na wiosnę rąbało się i paliło na ognisku, to robi mi się dziwnie niedobrze i rośnie we mnie ogromny opór przed takimi działaniami. A przecież ja też pracowałam zawodowo i miałam sprawy swojego domu na głowie. Ale utarło się, że święta robimy u moich rodziców, a potem były u mnie, w moim nowym domu. Jedyną przyjemność ze strojenia choinki miałam tylko wtedy, kiedy to robiłam ze swoimi dzieciakami. To był pełny odlot, śmiech przekomarzania się, ugodowość, a choinka czasem obwieszona bez ładu i składu bańkami, zabawkami, cukierkami, lametą, lasetą i lampkami, była tą "najładniejszą  w całej wsi. Ale to trwało krótko, niestety. Potem one dorosły i już ich to nie bawiło.

Bo tak naprawdę ten blichtr to były tylko pozory świętowania. Nigdy przy naszych stołach wigilijnych nie było tego „namaszczenia religijnego”, a wieczerze i cały okres około świąteczny kojarzy mi się głównie z dąsami, big awanturami, pretensjami oraz wieloma innym nieprzyjemnymi wydarzenia np. podczas jednej z wieczerzy szwagier zrobił awanturę, że karp niedosmażony i on nie będzie czegoś takiego jadł. Nie pomogły tłumaczenia, że inne kawałki są dopieczone, może wymienić. Atmosfera siadła i było ponuro do końca. I to tak rok w rok coś komuś nie pasowało.

Teraz nawet nie będziemy udawać, że świętujemy, nakrywając specjalnie stół, siadając przy nim i co? Bez sensu. Po co mamy stwarzać pozory kładąc na stół biały obrus, dekorując go i stawiając tradycyjne potrawy, że mamy Wieczerzę i Święta, skoro nie mamy nic wspólnego z tą chrześcijańską tradycją. Moi rodzice stwarzali pozory, że ich/nas to dotyczy, a ja dopóki byłam mała wierzyłam, że tak trzeba. Potem „robiło się święta” dla własnych dzieci, potem dla starych rodziców. Kompletna paranoja. Wszyscy wiedzieliśmy, że to nie nasza bajka, wszyscy udawali, że świętują, wszyscy mieli tego po kokardy. 

Ja rozumiem, że inni to lubią, że dla nich to fajna sprawa, nie rozumiem tylko, dlaczego nie rozumieją mnie? Przedwczoraj spotkałam znajomą, rozwodziła się nad przygotowaniami do świąt, a ja unikałam opowiadania o naszych przygotowaniach, pozwalałam jej mówić, byle mnie nie zapytała. Udało się, bo gdybym powiedziała, że nie robię, byłoby: „Jak to, to takie super, choinka, wieczerza, rodzina, PREZENTY, a my nic? Tak zupełnie nic? Nic, nic, nic?” I to oburzone zdziwienie. Dlatego unikam opowiadania o naszych świętach, albo obłudnie, tak, obłudnie informuję, że coś tam, coś tam robię. To zdziwienie, prawie oburzenie (albo pełnie zdziwienia milczenie), jest dla mnie trudne do zniesienia i boję się żeby czegoś nie palnąć o tych ich świętach, pełnych zagonienia, zmęczenia, a często też pretensji, nietrafionych prezentów, awantur i przemilczania, że jednak się nie udały.

A my sobie normalny obiad z karpiem (bo lubię karpia w grudniu- ma wtedy najlepsze mięso), ale przy kuchennym stole, bez celebry, bez świec, bez serweteczek, stroiczków, salatereczek, kompotierek, srebrnych sztućców i kielonków kryształowych różnego rodzaju (białe wino, czerwone wino, wódka, likier etc. etc. (a podobno podczas wieczerzy nie pije się alkoholu), w garniturze i wieczorowej sukni z fryzurą na sztywny lakier i pazurami na karminowo, no i konieczne Old Spice oraz Chanel no 5- a my potem książki, ewentualnie sport w kompie, albo coś innego na luzie, może wycieczka z Bezką w teren. Jak zechcemy sobie zrobić uroczystą domową kolację (wolę w knajpie z obsługą- prawie uroczyście i bez wysiłku), to zrobimy w każdym innym terminie i nie będziemy udawali, że to z tego powodu, iż gdzieś ktoś nakłamał o narodzinach Jezuska.

A poza tym nigdy nas, mnie i Jaskóła, na szczęście, nie rajcowały te domowe „uroczyste kolacje, we dwoje, przy świecach” typu: „Jakie wino nalać ci kochanie?”, „A może ociupinkę tego białego misiaczku”, „Czy chcesz ostrygę, czy może podać ci te polędwiczki misiaczku?”, „Proszę podaj mi ogóreczek kochanie”. No jak- najpierw multum gotowania, przygotowań, nakrywania, dekorowania (psiakrew znowu zapałka się złamała, chyba te świece są do du…, podaj mi nowe pudełko), strojenia się, a potem szpanerstwo i ciumkanie niecodzienne? I to ma być szczere? Naprawdę? Takie wielkopańskie maniery raz, a może kilka razy do roku? I w jakim celu? Zjeść dobre jedzono można normalnie, w przyjacielskiej a nie w nadmuchanej atmosferze, w kuchni albo w pokoju przy stole nakrytym zwykłym obrusem, na codziennej zastawie, bez świec i kryształów. Chyba zapłakałbym się ze śmiechu, gdybyśmy sobie taki kolacyjkowy cyrk urządzili. Ale co kto lubi, jak ktoś widzi w tym sens, niech sobie to urządza.

I powiem bezczelnie- kocham ten luz blues bez napinki, tę wolność wyborów i to, że nareszcie nic nie muszę, już nic nie muszę i w kwestii świąt też. A najbardziej cieszy mnie to, że nie czuję żadnej straty, nie mam poczucia, że tracę coś cennego, niecodziennego i nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że może jednak „należałoby”, bo jakże to tak (?)….

Jeszcze raz- wszystko, co napisałam to są moje wspomnienia, odczucia i przemyślenia, proszę mi nie wmawiać, że piszę w taki sposób, bo „chciałabym, a nie mogę” z różnych powodów (jak to w wielu komentarzach przy postach „świątecznych”, na tym blogu, czytałam) i proszę się (po raz kolejny) nie dziwić, jak to (no właśnie) przecież to takie super i coś tracę.

Mogę, mogę, ale nie chcę i już, i powtarzam- nic nie tracę, nie mam nostalgii, nikomu nie zazdroszczę itp. itd. Nikogo nie wyśmiewam, nie wmawiam mu, że robi głupio- niech każdy, według uznania, sobie tworzy własne „Święta”.

Czuję, że do końca uwolniłam się od wszelkiego społecznego „przymusu świątecznego” (a chciałoby się rzec- wręcz silnej presji), czego i tym, ciągle wahającym się „robić, czy nie robić”, życzę.


piątek, 13 grudnia 2024

Zero losowych prowokacji

 

Nie chcę pamiętać, jak wyglądał mój 13 grudnia tamtego roku. Wiem tylko, że ja już i tak bardzo dorosła (po przejściach) musiałam jeszcze bardziej i błyskawicznie dorosnąć. Nie da się zapomnieć, nie chcę pamiętać, ale osad został na całe życie. 

 Dzisiaj, nie dość, że 13, to w  dodatku jest piątek. No i złamałam się, postanowiłam to wziąć pod uwagę, chociaż nie jestem specjalnie przesądna. Miałam sprzątać „na wysokościach”- odkurzać półki z książkami, myć wierzchy półek w kuchni, a to wymaga łażenia po drabinie. Odpuściłam, nie potrzeba mi złamanej nogi, zwichniętej ręki potrzaskanego kręgosłupa. Dzisiaj zero losowych prowokacji.

 Ale… ten upiorny przestępczy oraz Prawa M., nie dają o sobie zapomnieć. Przedwczoraj, na parkingu przed sklepem, cofał samochód z wysięgnikiem. Cofał…cofał i tylko przytomność Młodych, którzy widzieli manewry z okna na piętrze, uchroniła nas przed kolejną katastrofą w postaci zerwanego kabla do sklepu. Cała się rozdygotałam na myśl, że mogło kogoś porazić, w sklepie zabraknie prądu itp., a tu najgorętszy handlowy czas nastał.

 A wczoraj zepsuła się waga, na której rozważamy towar na detal. Dobrze, że mamy drugą ( czasem ważymy na 4 ręce), bo trzeba by było piorunem szukać nowej. I tak trzeba kupić drugą, ale przynajmniej nie na cito.

Dzisiaj przemiłe spotkanie z koleżanką z LO. Taka fajna dziewczyna bez zadęcia, uśmiechnięta, bez wścibstwa i nachalności. Biła z niej dobra energia no i zrobiła mi dzień.. 

Skończyłam tkać gobelin. Nazwałam go "Niebieskie drzewa". Miałam inspirację, która okazała faktycznie tylko inspiracją. Jak to u mnie bywa „inspiracja” została przemodelowana w całości. Dodatkowo mój projekt (rysunek, według którego miałam tkać i który podpięłam pod osnowę), w trakcie tkania był cały czas modyfikowany- głównie tła były zmieniane (kształty) i ich kolorystyka. Drzewa pozostały takie, jak na rysunku- niebieskie. Ten kolor drzew mnie zachwycił  i miały pozostać właśnie takie- niebieskie.  Dorysowałam jeszcze inne drzewa, by gobelin był większy.

 Nie uniknęłam błędu- nie miałam pojęcia, że ułożenie wzoru w stosunku do nici osnowy jest takie ważne i wpłynie na kształty elementów.  Źle umieściłam wzór- zamiast pionowo do osnowy („na boku”), umieściłam go tak, jak miał wyglądać kilim po utkaniu no i drzewa mają boki „proste” zamiast obłe. No nic, ale „ja się uczę, cały czas się uczę, bo ja się uczę proszę państwa”, więc wyciągnęłam wnioski i wdrożę je podczas tkania następnego gobelinu. Wielkość gobelinu: 37x58 centymetrów.

Jeszcze na ramie.

I ukończony, leżący  na stole- muszę kupić listewkę, by go powiesić na ścianie.

Teraz tkam kilimek w ramach upłynniania włóczek fantazyjnych. Kilimki tka się prosto, bo główny wzór to paski (gobeliny to tkane obrazy).

Harlem- jeden z moich ulubionych polskich  zespołów.


 

środa, 11 grudnia 2024

Czas prezentów, prezentów, prezentów to czas.

 


 

„Najgorszy prezent świąteczny. "Popłakałam się i wybiegłam z hukiem"

Święta coraz bliżej, wiele osób intensywnie poszukuje więc odpowiednich prezentów. Zawsze jest jednak grupa ludzi, którzy nie mają wyczucia, co przystoi podarować, a ich świąteczne upominki sprawiają więcej przykrości niż przyjemności. Czasami widać na pierwszy rzut oka, że komuś się nie chciało i postanowił dać cokolwiek albo pozbyć się niepotrzebnego przedmiotu. Oto kilka historii naszych Czytelników o najgorszych świątecznych prezentach.

 


·        "Podczas jednych świąt Bożego Narodzenia dostałam od ciotki kubek z imieniem. I to wcale nie byłby taki zły prezent, gdyby nie fakt, że było na nim jej imię, a nie moje".

·        "Nigdy nie zapomnę tamtej Wigilii, podczas której otrzymałam zestaw kosmetyków dla kobiet w ciąży. Ja w tamtym momencie nie spodziewałam się dziecka, co więcej, kilka tygodni wcześniej poroniłam. To był najgorszy, najokrutniejszy prezent, jaki kiedykolwiek, ktokolwiek mi dał. Nie byłam w stanie wytrzymać tam ani chwili dłużej. Łzy same pociekły mi po policzkach i wybiegłam z mieszkania z hukiem".

·        "Wujek postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i w ramach gwiazdkowego prezentu opłacił mi półroczny karnet na siłownię. Wcześniej wielokrotnie komentował moją figurę i ubolewał nad tym, że nic ze sobą nie robię. Fakt, mam kilka kilo nadwagi, ale nigdy nie narzekałam na swoją figurę i ani razu nie wspomniałam, że chciałabym pójść na siłownię".

·        "Będąc w gimnazjum, kupiłam sobie naszyjnik, który po jakimś czasie pożyczyłam swojej przyjaciółce. Generalnie zapomniałam, że jej go pożyczyłam, bo nie była to dla mnie jakaś ważna rzecz. Po czasie dostałam go w prezencie z komentarzem: jak zobaczyłam go w sklepie jubilerskim, od razu pomyślałam o tobie. Z kolei jak ja zobaczyłam go w pudełku, to miałam ochotę się roześmiać".

·        "W gimnazjum kolega wylosował mnie na mikołajki i jego koleżanka spytała mnie, co chciałabym dostać. Powiedziałam, że jakieś kosmetyki lub akcesoria do kąpieli, jak olejek czy sól. Dostałam mydło Palmolive w kostce".

·        "Mój faworyt, którego nikt nie przebił do dziś, to kawa przeterminowana o siedem lat. Była tak twarda, że jeśli chciałabym nią rzucić, mogłabym zrobić komuś krzywdę".

·        "Mój brat dostał raz pudełko — zwykłe, małe, drewniane pudełko. Liczył, że może zawartość jakoś zaskoczy, otóż nie, to było po prostu puste pudełko ze sklejki".

·        "Mój chłopak kiedyś wrócił do domu i śmiejąc się, dał mi pudełko jakichś perfum (ewidentna podróbka znanej marki), które dostał od jakiegoś mężczyzny na ulicy w ramach podziękowania za wskazanie drogi. Dwa tygodnie później podczas Wigilii dostałam identyczne perfumy od jego dziadka".

·        "Mój tata dostał na święta kalendarz z dwóch lat wstecz, bo cioci podobały się obrazki" .

·        "Na mikołajki w gimnazjum pewien chłopak dał mi dwie książki, obie były środkowymi częściami różnych serii. I dał mi to w plastikowej torebce".


 

·        "Na mikołajki w szkole dostałam raz zegar ścienny i do niego opakowanie baterii, w którym z sześciu sztuk ktoś zostawił dwie".

·        "Teściowa spytała raz mojego męża, co mi kupić na święta. Powiedział, że nie wie, ale żadnych kubków, bo nie mamy ich gdzie trzymać. Dostałam kubek i zakładkę do książki z łabędziem zrobionym z origami Zakładka od roku leży na biurku i zrobiła się czarna, a była srebrna. Teściowa wydała na mnie równo 50 zł, łącznie z przesyłkami".

·        "Mój mąż i teść dostali od wujka lornetę do oglądania ptaków. Żaden z nich nie jest ornitologiem, ani w żadnym stopniu nie interesuje się ptactwem. Wujek stwierdził, że musiał zwiększyć kwotę zamówienia o 40 zł, żeby dostawa była darmowa".

·        "Kiedyś na mikołajki klasowe dostałam książkę z dedykacją dla osoby, która mi ją podarowała".

·        "Dostałam kiedyś długopis, który był reklamą, torebko-kosmetyczkę, jedną z tych, które czasami dostaje się za darmo przy większych zakupach i zestaw próbek błyszczyków z naklejkami informującymi, że nie są na sprzedaż".

·        "W pewnej rodzinie były trzy siostry, mowa o staruszkach. Jedna z nich podarowała drugiej pościel. Była zapakowana, ale swoje lata już miała. Tej prezent się nie spodobał, więc podarowała drugiej siostrze. Ta siostra również nie była szczęśliwa z takiego prezentu, więc pościel przeszła przez ręce każdej z sióstr i w święta dwa lata później jako prezent trafiła z powrotem do właścicielki".

·        "Od mojej chrzestnej całe dzieciństwo w ramach różnego rodzaju prezentów na święta, urodziny itd. dostawałam darmowe gadżety, które były dołączane do gazet."

·        "Kiedyś powiedziałam rodzicom, że trzeba kupić do domu taki dzbanek z filtrem na wodę i później dostałam go jako prezent na święta."


 

·        "Kiedyś na święta dostałam od wujka bardzo stare kartonowe opakowanie i w środku zestaw trzech par nożyczek (też starych i różnej wielkości). Nożyczki spoko rzecz (już trudno, że stare), ale po co mi trzy pary to do dziś nie wiem."

·        "Na każdą okazję od osoby z bliskiego kręgu dostaję nietrafione i używane prezenty, np. za małą sukienkę bez metki z widocznymi śladami użytkowania, albo dodatki sprzed 10 lat do "Bravo Girl" czy przeterminowane kosmetyki. Za każdym razem jest mi przykro, bo ja zawsze się staram i kupuję porządne i spersonalizowane prezenty dla tej osoby."

·        "Raz na gwiazdkę dałam kuzynce prezent, który składał się z kilku fajnych rzeczy: skórzanej markowej torebki, serum do rzęs i masażera do skóry głowy. Rok później dostaliśmy z bratem zapakowane w papier prezenty. Okazało się, że moim był ten masażer do głowy. Mój dziesięcioletni brat dostał za to serum do rzęs, które ona dostała ode mnie rok wcześniej. Oprócz tego pod moim papierkiem było 200 zł, a pod jego 100 zł. Nie wiem, co moja kuzynka miała w głowie. Nie dość, że chłopak dostał prezent nieadekwatny do wieku, płci i zainteresowań, to jeszcze połowę tej kwoty, co ja. Podzieliłam się z nim pieniędzmi i oddałam ten masażer, bo było mu strasznie przykro. Nie mogę tego nawet nazwać do końca oddaniem prezentu, bo markowa torebka została u kuzyneczki...".

·        "Pewnego razu dostałam wyraźnie używaną książkę kucharską. Z kolei jak miałam dziewięć lat, to dziadek podarował mi jakąś książkę, którą mama od razu mi zabrała. Po latach okazało się, że był to jakiś thriller z mnóstwem scen erotycznych".

·        "W tej historii jestem po tej drugiej, mało dumnej stronie. Pewnego razu dałam ojcu na gwiazdkę skórzany portfel. Ucieszył się, ale był tak przywiązany do swojego starego, że nowy odłożył do komody z myślą, że zacznie go używać za jakiś czas. Szybko o nim zapomniał, dlatego... dostał go ode mnie jeszcze dwa razy pod rząd w kolejnych latach".

·        "Dostałam atlas koni, choć zupełnie się nim nie interesuję. Za to osoba, która mi go podarowała, wręcz za nimi szaleje...".


 

 


 

Nie pytajcie mnie, czy dostałam jakiś nietrafiony prezent, bo nie pamiętam. Pewnie tak się  zdarzało, ale ja jestem z tych co to „Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda”. Jak znam siebie, to zrobiłam dobrą minę do złej gry, podziękowałam i tyle. A teraz, kiedy „ma się te lata’ i dom zaopatrzony, to naprawdę jest problem odpowiedzieć na pytanie „Co byś chciała jako prezent?” A takie pytania zadajemy sobie, aby uniknąć właśnie prezentów nietrafionych. I odpowiedź zawsze brzmi: "Nie wiem, wymyśl coś" 😂😂😂

 

https://www.onet.pl/styl-zycia/onetkobieta/najgorszy-prezent-swiateczny-poplakalam-sie-i-wybieglam-z-hukiem/m7epzp5,2b83378a

Memy z internetu.

poniedziałek, 9 grudnia 2024

A tymczasem przestępczy działa, a „Murphy” szaleje.


Jak się chrzani, to się chrzani, a mówiłam, że rok przestępny to prawdziwy przestępca. Głównie wysysa forsę z portfela.

Przed Świętem Zmarłych wstrzeliła się baba w bok mojego forda. Bo ona „Córce kazała popatrzeć, czy coś nie jedzie” (z jej prawej strony). Córka stwierdziła: „Nie jedzie…. Jedzie”, ale było już za późno. Ja jechałam główną, dojeżdżałam do pasów, czyli prędkość prawie zerowa, ona wystrzeliła, na pełnym gazie, z parkingu po drugiej stronie ulicy i wjechała na pas, którym ja jechałam. To znaczy chciała wjechać, bo na przeszkodzie stanął jej mój ford. Ewidentne jawne wymuszenie. Widziałam, co wyczynia, ale miałam zerowe szanse, bo samochód i tak już jechał bardzo wolno, zdjęłam nogę z gazu, zdążyłam tylko wrzasnąć „No nie!!!!” i stało się- zgrzyt, przesunięcie auteczka w prawo. STOP!

Wgniotła drzwi od strony kierowcy- mogłam je otworzyć tylko na 10 centymetrów (w sumie narobiła szkód na 4000 zeta). Na szczęście nie uciekła, stanęła nieco dalej i przyznała się do winy. Nie będę opisywała całego zajścia, bo nie mam siły jeszcze raz to przeżywać. Paskudne jednak było to, że przy moim chorym kręgosłupie musiałam wychodzić  z samochodu od strony pasażera. Jak się ma zdrowy kręgosłup, nie ma problemu, ale ja już w połowie  (przy pierwszym razie) przechodzenia na prawą stronę, poczułam silny ból i nie opuszczał mnie on przez parę dni. A takie wchodzenie i wychodzenie musiałam jeszcze przeżyć kilka razy, bo nikt w tak małym aucie tego nie dał rady zrobić. Wszystkie naprawy i załatwiania z ubezpieczycielem przeszły bez problemów, ale auta nie miałam 2 tygodnie (listopadowy „okres świąteczny”). Na dodatek, kiedy to się stało, samochód Jaskóła był w warsztacie na wymianie czegoś, już nie pamiętam czego. Zostaliśmy bez „kółek”. Na szczęście ta wymiana trwała szybciej niż zakładaliśmy i już na drugi dzień samochód Jaskóła był w domu. 

 No dobra…

Prawo M. działa.

W połowie miesiąca Jaskół uszkodził, w swoim samochodzie, miskę olejową. No cóż… zostało naprawione.

Prawo M. działa nadal. 

Tydzień temu spostrzegłam, że mój monitor blaknie- kolory są jaśniejsze, nie da się ich wyregulować. Kupiliśmy nowy monitor i klawiaturę dla Jaskóła. OK.


 

Prawo M. ciągle działa.

Dwa dni temu padła drukarka. Akurat teraz, kiedy jest nam bardzo potrzebna. Jaskół pojechał „do miasta”, kupił nową. 

Prawo M. działa nadal.

Kiedy założyliśmy sklep, kupiliśmy usługę na Google- wyświetlanie na mapie i  w wyszukiwarce wyświetla się wizytówka sklepu- ułatwienie dla potencjalnych klientów. Na początku listopada dzwoni operator, że umowa wygasa trzeba usługę wykupić lub z niej zrezygnować. Na czas nieokreślony usługa kosztuje 1200 złotych na 5 lat 900, na trzy 720 złotych, a likwidacja 400 złotych. Po długich pytaniach i wyjaśnianiach, dlaczego mamy płacić taki duży pieniądz za likwidację, doszliśmy do wniosku, że jeszcze na trzy lata wykupimy. Zapłaciliśmy te 720 złotych i myśleliśmy, że sprawa zakończona. No nie.... NO NIE!!!!!! Dzwoni pani z usług Google i mówi, że musimy zapłacić jeszcze 1200 złotych. A za co? Zapłaciliśmy 700 i wystarczy. No nie.... NO NIE!!!!! okazało się, że te 720 jest za istnienie w mapach, ale żeby to hulało, to trzeba administrowanie tym zapłacić, czyli 1200 złotych dodatkowo. Tylko, że nikt nam ostatnio o tym nie powiedział. Rozmawiał z operatorem Jaskół, rozmawiałam ja, facet nawet się nie zająknął o takie zależności.

No więc Jaskół mówi pani, że zapłaciliśmy i więcej nie będziemy płacić, prosimy o wykreślenie usługi i zwrot pieniędzy. No nie.... NO NIE!!!! Na rezygnacje mieliśmy dwa tygodnie. Tylko, że nikt nam o tym nie powiedział. Nie przyszło info o przedłużeniu umowy i nic poza tym, żadnych nowych warunków. I tak wtopiliśmy (w dobrej wierze) 700 zeta. Kto się będzie teraz sądowo szarpał z jakąś administracją, która ma siedzibę w USA. Nawet nie wiem, czy rzecznik by się tym zajął. Na pewno byłoby z tamtej strony mnóstwo wykrętów. Szlag by to trafił!

A jak jeszcze przypomnę sobie wiosenny wypadek Jaskóła, który go przykuł do łoża na 6 tygodni, a potem remont tarasu i jeszcze awarię oczyszczalni, to sami widzicie, że rok przestępny to prawdziwy przestępca.

 Nauczyłam się podchodzić do takich rzeczy w miarę spokojnie- w miarę. Psuje się, trudno, wszystko się psuje, tylko dlaczego to się nawarstwia i zawsze psuje się w takim momencie, kiedy człowiek ma coś innego na głowie, i kiedy człowiek myśli, że teraz już będzie święty spokój? Ale nie, ale NIE!!!!!! „Diabełek” broi i zaciera z radochą swe brudne łapięta: „Co by tu jeszcze?…. Co by tu jeszcze….?”

 




 

niedziela, 8 grudnia 2024

A jednak dzieje się...

 Dzisiaj znów piękny słoneczny dzień. Rano mocny przymrozek- szron na trawie, ale ziemia wcale nie jest twarda, ciągle ugina się pod butami. Ten grudzień jest  pogodowo poszarpany, przedwczoraj silny wiatr oraz deszcz ze śniegiem, wczoraj śliczny słoneczny dzień i dosyć ciepło, dzisiaj też słońce, ale już dużo chłodniej. 

 I jak zawsze poranny spacer po ogrodzie- trochę zdjęć. 

 

Około 10 poszłyśmy z Bezą  na spacer poza ogród. Szłyśmy naszą drogą spacerową, która wiedzie wśród pól i dochodzi do jednego z wiejskich przysiółków. Góry zasłonięte lekką mgiełką, słaba widoczność, ale panorama pól oszałamiająca. Nie zabrałam aparatu, zdjęcia zrobiłam telefonem i tylko dlatego, że widok tych łabędzi mnie zaskoczył. Na ogromnym polu rzepiku pasły się łabędzie-  biały dorosły i dużo mniejszy młody, szary. Zazwyczaj na takich polach pasą się duże stada tych ptaków, a tu tylko dwa Trochę to dziwne. Tak to wyglądało, jakby stary został z tym młodym i pilnował, by mu się nic nie stało. Tylko dlaczego nie w stadzie?


Woda w stawach spuszczona, jedne pola zaorane, na innych zielony poplon. Nisko, nad polami, dwa jastrzębie latały w jakimś obłędnym zapętlonym tańcu, jakby z radością goniły się wzajemnie. Potem jeden z nich usiadł na starym dębie rosnącym nad stawem. Drugi poleciał w stronę lasu. Poza tym, w przyrodzie zastój, cicho, pozornie nic się nie dzieje. Pozornie...

Wczoraj wieczorem odezwała się sowa płomykówka. One drą się tak, jakby ktoś kota ze skóry odzierał. Głos straszny, a mimo to, wydał mi się taki swojski. Poszłabym nocą do lasu, wtedy jest on tajemniczy, ale i bliski.

A przedwczoraj, podczas wieczornego spaceru po ogrodzie, o tej porze roku z latarką, miałam bliskie spotkanie z myszą. Kiedy dochodziłam w sosnowej do miejsca, gdzie stoi poidło dla ptaków, kątem oka zauważyłam, że coś się za poidłem poruszyło. Świecę i co widzę, na brzeg poidła wskakuje mysz- taka tłusta, ruda. Oślepiona światłem latarki zastygła na chwilę i w mgnieniu oka zwiała z powrotem za poidło. Przyznam, że też byłam zaskoczona, chociaż z drugiej strony, często w ogrodzie mam spotkania z myszami. A to podczas odchwaszczania spotykamy się prawie nos w nos, a to kiedy idę alejkami przeleci taki maluszek w popłochu, a to pod cisem, koło tarasu się pokaże… Fajne są.


 


niedziela, 1 grudnia 2024

Grudzień

 

zaczął się ślicznie. Najpierw rutynowy spacer z Bezą po porannym ogrodzie (przeważnie o godzinie 7), potem spacer w terenie. Rano na trawie solidny przyszronek i – 4 stopnie, ale za to bezchmurne niebo, a potem same złocistości od wschodzącego słońca.


 Wróciła mi ochota na codzienne spacery z Bezką. Niedługie, taki- jeden  kilometr tam, drugi kilometr z powrotem. Niewiele, ale ja przecież nie bawię się w licznie kroków i nie lecę, by ich jak najwięcej zaliczyć. Spacer traktuję jako dobry moment do oderwania się od domowych problemów oraz doskonały czas do spokojnych przemyśleń wielu tematów.

Dłuższe trasy już odpadają- moje kolana i kręgosłup upierdliwie dokuczają, Beza ma szmery w sercu, nie można jej forsować.

 Ochota ochotą, jednak zobaczymy, czy da się te spacery uskuteczniać- no, bo pogoda, łamanie w kościach, różne inne przeszkody....Każda wymówka jest dobra, jak się NIE CHCE.


 Mamy wyniki badania krwi Bezy. Wątroba zaburzona, lekarstwo codziennie- tabletki z ostropestem, do tego na wzmocnienie serca olej z ryb. 

Rano, podczas śniadania, Bezka dostaje, zawinięte w kawałki wędliny, cząstki tabletki. Całej i bez "dodatku', sama, za Chiny, nie połknie.  Mała cwaniara, na początku pożerała wędlinę, a kawałki tabletki wypluwała. Trzeba było stanowczo wkroczyć do akcji. Teraz trzymam jej pyszczorek dopóty, dopóki kawałka nie zje. Trzeba przyznać, że szybko załapała, iż opłaca się jej zjadać tabletkę, bo dodatkowe kawałki kiełbaski z nią się dostaje. Olej z ryb, choć mocno czuć go tranem, nie robi na niej wrażenia. Dolewam go do wieczornej karmy, którą Beza bardzo lubi (gotowane mięsko z jarzynami). A do tego jeszcze granulki błonnika, by się jej szanowna dupencja nie zapychała. Full wypas obsługa, prawda?

 A poza tym, zrobiła nam się zima meteorologiczna- 1 grudnia- potrwa do 28 lutego.

Następnie przyjdzie zima astronomiczna- 21 grudnia o 10.19 wtedy nastąpi przesilenie zimowe ( najkrótszy dzień w roku).  Ostatnia zawita zima kalendarzowa- 22 grudnia.

Pojęcie pór meteorologicznych wprowadzono na potrzeby klimatologów oraz meteorologów- łatwiej im ująć zjawiska atmosferyczne w statystyki, mając dokładny czasowy podział roku.



Dzisiejszy zachód słońca- taki widok, z okna, mam o tej porze roku, siedząc przy komputerze.
 

Źródło:

https://tvn24.pl/tvnmeteo/ciekawostki/zima-kalendarzowa-i-astronomiczna-2024-kiedy-pierwszy-dzien-zimy-data-st8202505