Dziś najkrótszy dzień w roku. Jutro też i pojutrze i jeszcze parę takich bardzo krótkich dni, a potem zachodzące słońce zacznie się cofać w stronę północy. Dzień się będzie wydłużał. Nadal pogodnie, nadal w miarę ciepło. Grudzień mija pod znakiem łagodności. Chciałoby się takiego stycznie i lutego.
Odwieźliśmy dzisiaj „Szerszenia” na zimowe leże. Garaż ogrzewany, będzie mu tam dobrze. U nas, pod garażem- namiotem, mogła go zeżreć rdza, choć on prawie cały jest z plastiku. Ech… gdzie ten nasz stary klasyk Royal Enfield. Pewnie już w kolejnych „rękach”, bo ten, który go od nas kupił, przeliczył się. Trudno mu było uruchamiać motocykl na kopkę i sprzedał naszego Shaiba dalej. Żal, nadal żal.
Przesilenie trzeba uczcić, dlatego wylądowaliśmy w klimatycznej knajpie na skraju Puszczy Pszczyńskiej, w Jankowicach.
Stylowa restauracja, obsługa szybka, fachowa, czekanie na dania około 15 minut, jedzenia na talerzach full wypas, ogólnie polecam. Jak ktoś będzie w tych stronach, warto zajechać i tam nakarmić się. Aha, to około 10 kilometrów od Pszczyny, a Pszczynę to ludziska zwiedzają z ochotą.
Moje "policzki wołowe...."- uwielbiam mięsko i z mięska nie zrezygnuję nawet mając "lufę na plecach", nie widać miseczki z buraczkami😄 jedynym akcentem vege, no nie, były jeszcze kluski śląskie.
Jedzonko Jaskóła- "zraziki na ostro..." czyli kurczak na ostro, czyli też mięsko. Wszystkim szantażom emocjonalnym typu: "Jak to, jesz mięso i nie zraża cię, że to zwierzaka trzeba zabić?Biedne zwierzę cierpi prze takich, jak ty", mówimy stanowcze NIE.
Obok restauracji stoją dwa żubry, wykute chyba w kamieniu lub odlane w gipsie, nie sprawdzałam. Brzydkie są, ale lepsze to niż żubry wypchane, co też już koło jednaj knajpy widziałam.Za drzewkiem widać leśniczówkę. Jak byłam dzieckiem, jeździłam tam z tatą, by zobaczyć żywe żubry (mieszkaliśmy niedaleko, za puszczą, w innej leśniczówce), bo tam była taka zagroda, w której leśnicy żubry dokarmiali. Był wysoki pomost, stawałam na tym pomoście i widziałam z góry te potężne zwierzęta. Teraz żubry można zobaczyć w "Zagrodzie żubrów" w Pszczynie. Czy są nadal dokarmiane dzikie żubry w tej leśniczówce? Nie mam pojęcia. Może kiedyś to sprawdzimy.
Dom posprzątany i zero świątecznych dekoracji. Kupiłam w markecie moje ulubione goździki, postawiłam na stole, zrobiło się miło.
Wazon na tle wsiowych zasłon, obok kryształ, bo jak ma być wsiowo, to niech jest wsiowo.😄😄😄, że nie powiem- wieśniacko. Kryształ to pamiątka po mamie i bardzo go lubię. W poniedziałek wsypię do niego mandarynki i tyle będzie z akcentów świątecznych.
Natomiast wszelkie dekoracje inne świąteczne zawsze kojarzą mi się z późniejszym ich sprzątaniem. I taka reguła- do dekorowania chętni byli wszyscy, no prawie wszyscy- w moim dzieciństwie, w każde święta, siostra robiła awanturę, że ona będzie stroiła choinkę i nikt więcej, a kiedy mama kazała jej wciągnąć do dekoracji nas maluchy, szarogęsiła się i ustawiała nas na każdym kroku: „Ta bańka tu, a tamta tam, a tego tu nie wieszaj, usuń się, odejdź, popraw to…”. Taką musztrę mieliśmy z jej strony (ona starsza ode mnie o 4 lata, od brata o 7 lat). A my: „Mamo ona mnie popchnęła, mamo ona mi zdjęła bańkę, mamo a ona mnie bije…”. Biedna mama, wpadała do pokoju, rozdzielała nas i dalej się to tak toczyło.
Potem za dekorowanie domu i strojenie choinki byłam ja odpowiedzialna (siostra miała ważniejsze
sprawy na głowie), ale do sprzątanie tego całego świątecznego chłamu nie było
już nikogo. Jak sobie przypomnę te oblatujące z igieł wielgachne choinki (bo u
nas zawsze takie od podłogi do sufitu były), jak przypomnę sobie te pudła
bombek oraz innych ozdób, które trzeba było najpierw znieść ze strychu (ewentualnie
odkurzyć, przemyć), a potem na strych wynieść, jak sobie przypomnę to walające
się w kącie ogrodu uschnięte drzewko, które dopiero na wiosnę rąbało się i
paliło na ognisku, to robi mi się dziwnie niedobrze i rośnie we mnie ogromny
opór przed takimi działaniami. A przecież ja też pracowałam zawodowo i miałam
sprawy swojego domu na głowie. Ale utarło się, że święta robimy u moich
rodziców, a potem były u mnie, w moim nowym domu. Jedyną przyjemność ze strojenia choinki miałam tylko wtedy, kiedy to robiłam ze swoimi dzieciakami. To był pełny odlot, śmiech przekomarzania się, ugodowość, a choinka czasem obwieszona bez ładu i składu bańkami, zabawkami, cukierkami, lametą, lasetą i lampkami, była tą "najładniejszą w całej wsi. Ale to trwało krótko, niestety. Potem one dorosły i już ich to nie bawiło.
Bo tak naprawdę ten blichtr to były tylko pozory świętowania. Nigdy przy naszych stołach wigilijnych nie było tego „namaszczenia religijnego”, a wieczerze i cały okres około świąteczny kojarzy mi się głównie z dąsami, big awanturami, pretensjami oraz wieloma innym nieprzyjemnymi wydarzenia np. podczas jednej z wieczerzy szwagier zrobił awanturę, że karp niedosmażony i on nie będzie czegoś takiego jadł. Nie pomogły tłumaczenia, że inne kawałki są dopieczone, może wymienić. Atmosfera siadła i było ponuro do końca. I to tak rok w rok coś komuś nie pasowało.
Teraz nawet nie będziemy udawać, że świętujemy, nakrywając specjalnie stół, siadając przy nim i co? Bez sensu. Po co mamy stwarzać pozory kładąc na stół biały obrus, dekorując go i stawiając tradycyjne potrawy, że mamy Wieczerzę i Święta, skoro nie mamy nic wspólnego z tą chrześcijańską tradycją. Moi rodzice stwarzali pozory, że ich/nas to dotyczy, a ja dopóki byłam mała wierzyłam, że tak trzeba. Potem „robiło się święta” dla własnych dzieci, potem dla starych rodziców. Kompletna paranoja. Wszyscy wiedzieliśmy, że to nie nasza bajka, wszyscy udawali, że świętują, wszyscy mieli tego po kokardy.
Ja rozumiem, że inni to lubią, że dla nich to fajna sprawa, nie rozumiem tylko, dlaczego nie rozumieją mnie? Przedwczoraj spotkałam znajomą, rozwodziła się nad przygotowaniami do świąt, a ja unikałam opowiadania o naszych przygotowaniach, pozwalałam jej mówić, byle mnie nie zapytała. Udało się, bo gdybym powiedziała, że nie robię, byłoby: „Jak to, to takie super, choinka, wieczerza, rodzina, PREZENTY, a my nic? Tak zupełnie nic? Nic, nic, nic?” I to oburzone zdziwienie. Dlatego unikam opowiadania o naszych świętach, albo obłudnie, tak, obłudnie informuję, że coś tam, coś tam robię. To zdziwienie, prawie oburzenie (albo pełnie zdziwienia milczenie), jest dla mnie trudne do zniesienia i boję się żeby czegoś nie palnąć o tych ich świętach, pełnych zagonienia, zmęczenia, a często też pretensji, nietrafionych prezentów, awantur i przemilczania, że jednak się nie udały.
A my sobie normalny obiad z karpiem (bo lubię karpia w grudniu- ma wtedy najlepsze mięso), ale przy kuchennym stole, bez celebry, bez świec, bez serweteczek, stroiczków, salatereczek, kompotierek, srebrnych sztućców i kielonków kryształowych różnego rodzaju (białe wino, czerwone wino, wódka, likier etc. etc. (a podobno podczas wieczerzy nie pije się alkoholu), w garniturze i wieczorowej sukni z fryzurą na sztywny lakier i pazurami na karminowo, no i konieczne Old Spice oraz Chanel no 5- a my potem książki, ewentualnie sport w kompie, albo coś innego na luzie, może wycieczka z Bezką w teren. Jak zechcemy sobie zrobić uroczystą domową kolację (wolę w knajpie z obsługą- prawie uroczyście i bez wysiłku), to zrobimy w każdym innym terminie i nie będziemy udawali, że to z tego powodu, iż gdzieś ktoś nakłamał o narodzinach Jezuska.
A poza tym nigdy nas, mnie i Jaskóła, na szczęście, nie rajcowały te domowe „uroczyste kolacje, we dwoje, przy świecach” typu: „Jakie wino nalać ci kochanie?”, „A może ociupinkę tego białego misiaczku”, „Czy chcesz ostrygę, czy może podać ci te polędwiczki misiaczku?”, „Proszę podaj mi ogóreczek kochanie”. No jak- najpierw multum gotowania, przygotowań, nakrywania, dekorowania (psiakrew znowu zapałka się złamała, chyba te świece są do du…, podaj mi nowe pudełko), strojenia się, a potem szpanerstwo i ciumkanie niecodzienne? I to ma być szczere? Naprawdę? Takie wielkopańskie maniery raz, a może kilka razy do roku? I w jakim celu? Zjeść dobre jedzono można normalnie, w przyjacielskiej a nie w nadmuchanej atmosferze, w kuchni albo w pokoju przy stole nakrytym zwykłym obrusem, na codziennej zastawie, bez świec i kryształów. Chyba zapłakałbym się ze śmiechu, gdybyśmy sobie taki kolacyjkowy cyrk urządzili. Ale co kto lubi, jak ktoś widzi w tym sens, niech sobie to urządza.
I powiem bezczelnie- kocham ten luz blues bez napinki, tę wolność wyborów i to, że nareszcie nic nie muszę, już nic nie muszę i w kwestii świąt też. A najbardziej cieszy mnie to, że nie czuję żadnej straty, nie mam poczucia, że tracę coś cennego, niecodziennego i nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że może jednak „należałoby”, bo jakże to tak (?)….
Jeszcze raz- wszystko, co napisałam to są moje wspomnienia, odczucia i przemyślenia, proszę mi nie wmawiać, że piszę w taki sposób, bo „chciałabym, a nie mogę” z różnych powodów (jak to w wielu komentarzach przy postach „świątecznych”, na tym blogu, czytałam) i proszę się (po raz kolejny) nie dziwić, jak to (no właśnie) przecież to takie super i coś tracę.
Mogę, mogę, ale nie chcę i już, i powtarzam- nic nie tracę, nie mam nostalgii, nikomu nie zazdroszczę itp. itd. Nikogo nie wyśmiewam, nie wmawiam mu, że robi głupio- niech każdy, według uznania, sobie tworzy własne „Święta”.
Czuję, że do końca uwolniłam się od wszelkiego społecznego „przymusu świątecznego” (a chciałoby się rzec- wręcz silnej presji), czego i tym, ciągle wahającym się „robić, czy nie robić”, życzę.