Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cera. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cera. Pokaż wszystkie posty

środa, 18 marca 2015

Mój hit do oczyszczania twarzy - północne mydło detox.

Dziś recenzja kosmetyku, który towarzyszy mi już od dobrych kilku miesięcy. Byłam zaintrygowana tym mydełkiem, odkąd zaczął się pojawiać w blogosferze z bardzo pochlebnymi opiniami (np. efekty uzyskane przez Blankę). Później niektórzy się do niego zniechęcili, bo zmienił się skład. Faktycznie, przed zmianami był świetny, na pierwszym miejscu widniał olej z rokitnika. Teraz jest na miejscu siódmym, po zapachu - tam też wylądowało więcej dobrych składników. Nie wypowiem się na temat tamtego składu, może i mydełko było wtedy sto razy lepsze, ale jak dla mnie - teraz też jego działanie jest imponujące ;-) Z tego co wiem, na Wschodzie nadal można kupić tamtą wersję.


Pojemniczek jest piękny, elegancki, prezentuje się bardzo gustownie. Do mydła dołączona jest gąbeczka, o której na początku nie wiedziałam, że gąbeczką jest :-D Była twarda jak kamień i wysuszona na wiór, więc głupio pomyślałam, że to jakaś podkładka ... :-P Rzecz jasna po zmoczeniu robi się normalną, delikatną gąbeczką ;-) Wg producenta służy do nakładania oraz zmywania mydła, ale mnie to nie przekonuje. Kosmetyk nakładam tradycyjnie palcami, a jedynie zmywam gąbeczką.


Zapach jest słodki, marcepanowy, mnie skojarzył się z makowcem, za którym nie przepadam ;-) Ale większość będzie zachwycona. Konsystencja jest naprawdę ciekawa, aż trudno ją opisać. Dość zbita, raczej twarda, łatwo ją rozsmarować, ale jest taka szorstka w dotyku, jakby zawierała ostre drobinki. 


Nie jest to kosmetyk do codziennego stosowania. Producent zaleca 2x w tygodniu i wyjątkowo w tym wypadku słucham się producenta ;-) Mydełko gwarantuje mocne, dogłębne oczyszczenie cery. W składzie jest węgiel (coal), który wchłania mniejsze i głębsze zanieczyszczenia z porów skóry.
Zastanawiałam się na początku, czy przy kuracji izotekiem nie zaserwuję skórze zbytniego wstrząsu, ale nic złego się nie dzieje. Jasne, skóra jest napięta i podsuszona, ale tonik i krem załatwia sprawę. Podrażnienia, zaczerwienienia nie odnotowałam. 


Pamiętam pierwsze zastosowanie. Byłam w szoku, bo moja twarz wyglądała, jakbym pierwszy raz w życiu ją porządnie umyła :-D :-D Naprawdę, aż przypomniał mi się filmik reklamujący mydło :D
Była gładka, jasna, rozświetlona...Czysta najbardziej pasuje ;-)) Naprawdę byłam zachwycona. Jednak rzadko kiedy widać od razu taki efekt. Do teraz widzę, jak ładnie cera wygląda po użyciu mydełka, ale tego pierwsze efektu wow nic nie przebije ;-) Nie zauważyłam żadnych minusów.

Na początku tylko tradycyjnie myłam twarz, później zaczęłam zostawiać na kilka minut jak maseczkę. Efekty są lepsze. Ale można spróbować stosowania na różne sposoby:

a)zwykle mycie, chwila masażu i zmywanie
b)dłuższy, dokładny masaż - trochę jak peeling i zmywanie
c)zostawienie na twarzy jak maseczkę i zmycie

Warto spróbować, co nam najbardziej odpowiada i wziąć pod uwagę wrażliwość naszej cery. Wypróbowałam go także do mycia włosów i ciała, gdzie również sprawdza się świetnie. Włosy były baaardzo błyszczące, a skóra gładka i mieciutka, ale zwyczajnie mi go szkoda, żeby zbyt często używać go do innych celów niż cera :-)

Z konkretów - mydło ma 120 gramów i kosztuje 40-50 zł, w zależności od sklepu. Jest w większości sklepów internetowych z rosyjskimi produktami. Ja go mam z wymiany, więc mi się udało ;-) Co do ceny - tak, jest drogo, ale mydło starczy nam na wieki. Ja go mam od pół roku i nie ubyła nawet 1/4. Maleńka ilość - widoczna na palcu na zdjęciu - wystarczy do pokrycia twarzy. 


Zainteresowane? Tak mi wpadło do głowy - jeśli któraś z Was chciałaby się wymienić na odlewkę tego mydełka w zamian za odlewkę czarnego mydła Agafii, którego wciąż nie miałam okazji wypróbować - bardzo chętnie. A w Krakowie osobiście to już w ogóle ;-) W sumie zważywszy na koszty przesyłki, to nawet wolałabym tę opcję. 






piątek, 9 stycznia 2015

Moja kuracja izotretynoiną - relacja z pierwszych 3 miesięcy. Cz.2.

Czas na 2 część notki o moich doświadczeniach z przyjmowaniem Izoteku. Tu opisałam moją historię walki z trądzikiem, a dziś chciałam się skupić na konkretach związanych z zażywaniem tego leku.

Od czego zacznę... Mówi się, że izotretynoina jest ostatnią deską ratunku w leczeniu trądziku. Zgadza się, jest to lek inwazyjny i należy rozważyć wszystkie za i przeciw przed podjęciem decyzji. Ja przekopałam Internet wzdłuż i wszerz, czytałam wielostronicowe wątki na forach i mogę powiedzieć, że byłam po tym gotowa na wszystko ;-) Warto wiedzieć wszystko o przyjmowanym leku, ale też zalecam dystans. Nie wszystko co przydarzyło się kasi18 musi przydarzyć się tobie. Reakcja na izotek jest indywidualna i tak jak możesz doświadczyć wszystkich skutków ubocznych opisanych w ulotce, równie dobrze możesz przejść kurację bardzo łagodnie. Ja np. byłam pewna, że będę wysuszona na wiór z superłuszczącą się twarzą, a do tej pory się nie łuszczę ;)

A jeśli przestraszysz się ewentualnych skutków ubocznych i zrezygnujesz na rzecz innych sposobów - spoko :) Jak dla mnie jest to swojego rodzaju kuracja dla zdesperowanych, którym już kompletnie wszystko jedno, byleby tylko pozbyć się tego potwora ze swojego życia. Sama nastawiałam się psychicznie kilka miesięcy na tę kurację, ale teraz żałuję, że zdecydowałam się tak późno. 


Od czego zaczynamy? 
Oczywiście od pójścia do dermatologa, który przeprowadzi z nami wywiad m.in o tym, czym dotychczas leczyliśmy trądzik. Żaden lekarz nie powinien przepisać Izoteku (tak będę potocznie pisać o tym leku), jeśli pacjent nie przeszedł bezskutecznie kuracji retinoidami zewnętrznymi (maściami, żelami itd) przynajmniej przez rok, dwa oraz antybiotykiem wewnętrznym. Trzeba też wykluczyć problemy hormonalne. 

Ja po 8 latach trądziku miałam można powiedzieć, 'przerobione' już wszystko ;-) Chciałam już tylko i wyłącznie izoteku, ale najpierw poczekałam na opinię pani dermatolog. Po oglądnięciu mojej twarzy, czoła, dekoltu i pleców i dowiedzeniu się, ile mam lat, od razu zaproponowała leczenie izotekiem. Stwierdziła, że to już jest trądzik osoby dorosłej, o którym szerzej możecie przeczytać np. tutaj. Faktycznie zgadzało się bardzo wiele. Podczas wizyty dermatolog spytała mnie też, czym się nakremowałam i trochę się zdziwiła, jak powiedziałam, że niczym... Musiałam się pięknie świecić, aż taki miałam łojotok ;) Czułam się wtedy okropnie, miałam wysyp nawet tam, gdzie nigdy w życiu nie miałam - na plecach, wyżej na policzkach, strefy przedtem nietknięte trądzikiem. A włosy...Tragedia. Przetłuszczały się tak niesamowicie, że musiałam myć codziennie. Wypadało ich też więcej niż zwykle. 

Do rzeczy! Na 1 wizycie nie dostałam z marszu recepty, a skierowanie na badania - morfologia, cholesterol, próby wątrobowe, dwa testy ciążowe - z moczu i krwi. Z wynikami miałam się zgłosić i dopiero wtedy rozpocząć leczenie. Załatwiłam to szybko, wyniki były dobre i bez problemu dostałam receptę - na początek 20 mg dziennie przez miesiąc, co jest taką bezpieczną, wyjściową dawką.

Dawka i czas kuracji.
Ustala lekarz. Ogólnie chodzi o to, że trzeba przyjąć określoną ilość izotretynoiny na kg ciała, żeby uznać kurację za zakończoną. Ta dawka skumulowana powinna wynosić 120-150 mg/kg masy ciała. Kuracja może trwać kilka miesięcy, jeśli codziennie będziemy przyjmować duże dawki leku, może trwać rok i więcej, jeśli taka jest wizja lekarza, że woli przepisywać mniejsze dawki. No i trzeba uwzględnić, że organizm różnie może przyjąć izotek, różne skutki uboczne, zmienianie dawki w trakcie kuracji z większą na mniejszą, to wszystko wydłuża leczenie.

U mnie dermatolog miała zdrowe podejście, które mi osobiście odpowiadało. Założyła leczenie na ok. 7 miesięcy, żebym, jak to ujęła - ''przed wakacjami miała już spokój'' ;-) Zaczęłyśmy od 20 mg na dzień, w następnym miesiącu 30 mg, aż stanęłyśmy na dawce 40 mg, na której jestem już 2 miesiąc. Również mi zależało, żeby brać w miarę duże dawki, bo nie miałam ochoty pierdzielić się z tym izotekiem nie wiadomo jak długo ;)

Badania i dieta.
Co miesiąc dostawałam skierowanie na badania, żeby sprawdzić, jak organizm znosi lek. U mnie tylko cholesterol podskoczył lekko ponad normę, ale jest to uważane za normalne przy przyjmowaniu izotretynoiny. Powinno się w tym czasie uważać na tłuste jedzenie, fast-foody, niewskazane jest również dostarczanie w nadmiarze do organizmu witaminy A, bo już sama izotretynoina jest pochodną witaminy A.

Ja jakoś nieszczególnie zmieniłam swoje życie ;-) Może po pierwszych badaniach, jak podskoczył mi cholesterol, starałam się polepszyć dietę, ale później ... nie myślałam o tym ;-) Jadłam normalnie, jak zawsze, nie mam jakichś strasznych nawyków żywieniowych, więc nie popadałam w paranoję. Nie powinno się też pić alkoholu w nadmiarze (szkoda wątroby, która już swoje przeżywa). Ja od czasu do czasu wypije jakieś wino czy piwo, w małych ilościach. 

Skutki uboczne.
Chyba najbardziej dla wszystkich interesujące ;-) No cóż, czego można się spodziewać? Nie będę kopiowała ulotki leku, jeśli kogoś interesuje - tutaj dowiecie się wszystkiego :) Najpowszechniejsze skutki uboczne to suchość skóry, oczu, nosa, ust, bóle głowy, mięśni, uczucie zmęczenia i 'połamania', może pogorszyć się nieznacznie wzrok, izotek może też trochę namieszać w cyklu miesięcznym.
Ale o czym przede wszystkim należy pamiętać, najbardziej niebezpieczne działanie izotretynoiny to jej teratogenność - uszkadza płód. Dlatego zajście w ciążę w trakcie kuracji i miesiąc po jej zakończeniu jest absolutnie zabronione. Przed rozpoczęciem leczenia przedstawia się ujemny wynik testu ciążowego (z krwi) i podpisuje oświadczenie, w którym zobowiązuje się do stosowania skutecznej antykoncepcji w trakcie brania leku. Lekarz może, ale nie musi, oczekiwać przedstawiania co miesiąc aktualnego testu ciążowego.

Jak było u mnie z tymi skutkami ubocznymi? 

Przez 1 miesiąc (20mg) nie działo się praktycznie nic złego, a wręcz przeciwnie. Cera ładniała z dnia na dzień, wyskakiwały mi niewielkie krostki, które nie miały nic wspólnego z bolącymi gulami z przeszłości. Nie doświadczałam żadnej suchości, przez ten 1 miesiąc nawet rzadko kremowałam twarz - w ogóle nie czułam takiej potrzeby. Po 3 tygodniach zauważyłam, że moje włosy przestały się przetłuszczać i są wprost zajebiste ;-) Mogłam je myć co 3-4 dni, co dla osoby, która całe życie miała przetłuszczające się włosy jest swego rodzaju szokiem :-D Dobrze się układały, zrobiło się ich jakby więcej (pewnie przez to, że nie były oklapłe), nie wypadały - włosy lubią izotek ;-))

2 miesiąc 30 mg - zaczęłam już powoli odczuwać działanie leku. Przesuszał mi się nos w środku, usta, musiałam już częściej nawilżać twarz, bo budziłam się rano z uczuciem lekkiego pieczenia. Nie występowało żadne łuszczenie twarzy. Trochę bolały mnie nogi, rano byłam połamana. Dużo spałam, ale ciężko powiedzieć, czy to przez izotek. Jeśli wyskoczyło mi coś na twarzy, goiło się bardzo długo, bo na izotekowej skórze w ogóle wszystko się ciężko goi. Na plecach pojawiły mi się wielkie, bolące gule - dziękowałam Bogu, że twarz została oszczędzona ;)

3 i 4 miesiąc 40 mg - no na 40 to już mogę powiedzieć, że COŚ się działo ;) Przede wszystkim suchość, suchość, suchość ... Nawet nie twarzy, którą już codziennie smarowałam Cetaphilem, ale nosa i ust. W nosie cały czas miałam bolące strupy, usta popękane i przesuszone i niestety oczy też nie zostały oszczędzone. W połowie grudnia miałam często uczucie piasku w oczach, rano miałam kompletnie sklejone powieki. Kropelki nawilżające niewiele pomagały i pod koniec grudnia poszłam do lekarza z zapaleniem spojówek. No mogę powiedzieć, że to na razie najbardziej nieprzyjemny skutek uboczny, który mnie spotkał ze strony izoteku, ale wiem, że sama też jestem sobie winna - zacierałam oczy, zaniedbałam trochę ten przesusz. W tym momencie już jest w porządku, dostałam kropelki z antybiotykiem i żel nawilżający i jestem wyleczona, po prostu nie można zaniedbać regularnego nawilżania. 

Za to cera na 40 coraz lepsza i ładniejsza, na twarzy nic nie wyskakiwało, z pleców też wszystko zeszło. Więc są plusy i minusy większej dawki, ja nie żałuję, bo cera jest dla mnie w tym momencie priorytetem. Co do włosów, nadal fantastycznie, ogólnie nic ich nie może przetłuścić ;) Zazdroszczę dziewczynom, które naturalnie mają suche włosy, to wielka wygoda myć włosy 2 razy na tydzień ;)

Dotychczasowe efekty:

Sierpień przed rozpoczęciem kuracji i styczeń po 3,5 miesiąca leczenia.

Co jeszcze mogę napisać? Jestem na półmetku, ale już teraz wiem, że to była najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć względem mojej cery. Wiadomo, że nie jest idealnie, bo są przebarwienia, ślady, w niektórych miejscach dziurki, ale mogę powiedzieć, że w przeciągu 3 miesięcy mogę wyjść bez makijażu z domu bez uczucia wstydu, nie budzę się rano i nie oceniam z rozpaczą twarzy w lusterku, nie szukam cudownych metod leczenia trądziku, nie stosuję coraz to nowszych kosmetyków, mydełek, żelów, maseczek, witamin. Moja pielęgnacja teraz jest baaardzo znikoma, myję twarz raz dziennie żelem Facelle, kremuję Cetaphilem, czasem używam masła kakowego z Ziai, jak chcę bardziej natłuścić twarz. Nie peelinguję, bo się raczej nie powinno, od czasu do czasu używam mydła detoks, które silniej oczyszcza cerę i mi nie szkodzi. Jest różnica, wcześniej nie wiedziałam co używać, żeby mi nie zaszkodziło. 

Na pewno nie poruszyłam wszystkiego co mogłam, dlatego ew. pytania w komentarzach proszę :)

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Moja kuracja izotretynoiną - relacja z pierwszych 3 miesięcy. Zdjęcia porównawcze. Cz.1.

Dziś post z gatunku bardziej osobistych, ale mam nadzieję, że komuś może pomóc. Sama przeczesywałam Internet w poszukiwaniu historii związanych z leczeniem izotretynoiną, czyli potocznie - izotekiem. Oglądanie efektów napełniało mnie otuchą, że z trądzikiem można wygrać. Wiem, że ten lek budzi kontrowersje, uważany jest za ostatnią deskę ratunku. Kiedyś był przepisywany tylko na ciężkie odmiany trądziku, w ostatnich latach jednak mocno się to rozluźniło. Czy do dobrze, to jest pytanie, ja osobiście się z tego cieszę.

No ale żeby nie było zbyt chaotycznie (pewnie i tak będzie, sorry;) ), moja  trądzikowa historia. Uwaga, będzie długo:

Moje problemy zaczęły się w wieku 16 lat, czyli okolice liceum. Nie były to wielkie problemy, wysypywało mnie uparcie w okolicach ust i brody (jak widać ślicznie na załączonych zdjęciach). Nigdy nie miałam pryszczy na policzkach, czole, plecach, tylko wciąż i wciąż uparcie te same rejony. Nie pamiętam jednak, żebym wtedy się jakoś strasznie przejmowała trądzikiem, ale być może to wyparłam, okres liceum mocno już się zatarł w mojej pamięci :) Na pewno w liceum po raz pierwszy odwiedziłam dermatologa i przepisano mi Davercin i Isotrexin. Całkiem nieźle mi pomagały, ale nigdy nie mogłam powiedzieć, że mam idealną buźkę, zawsze coś na niej musiało być. Ogólnie mogę powiedzieć, że miałam lekki, nie wichrujący psychiki trądzik gdzieś do 22 roku życia. Byłam przyzwyczajona, że zawsze coś mam na twarzy i muszę mieć pod ręką jakieś smarowidło przed snem. 

Nieprzyjemnie zaczęło się robić właśnie gdzieś od tego czasu. Przeprowadziłam się do Krakowa, znalazłam pracę, a z cerą było coraz gorzej. Na blogu można znaleźć dużo sygnałów z tego okresu, moich narzekań na cerę, kupowanie specyfików mających pomóc. Wystarczy wejść w etykiety ''cera''. Jest jakiś pożytek z bloga, mogę mniej więcej uporządkować to wszystko ;) 2012-2013 jakoś się przemęczyłam, w wakacje byłam w Chorwacji, więc słońce znów ''pomogło'' i była chwila spokoju, a potem znów miazga :P W listopadzie byłam już tak zdesperowana i wyglądałam tak okropnie, że taadaam! Postanowiłam iść do dermatologa. Nie pytajcie mnie, czemu tak późno, nie pamiętam co mną kierowało w tym okresie. Byłam u naprawdę bardzo fajnego dermatologa, który przepisał mi Epiduo i antybiotyk Unidox. O Epiduo pisałam dużo na blogu i naprawdę bardzo mi pomógł, przeprowadziłam nim około półroczną kurację. 

I znów chwila spokoju i od wiosny 2014 ... masakra. Zaczęły mi się tak okropne problemy z cerą, jakich nie miałam nigdy. Oprócz pryszczy miałam ogromny łojotok, włosy musiałam myć wtedy codziennie. Nie poznawałam w ogóle, co się ze mną dzieje. Strasznie zaczęło mi to siadać na psychice, patrzenie w lustro było mordęgą, a nastrój uzależniony był od stanu cery. Nie dawałam sobie już z tym rady. Na początku wakacji zaczęłam myśleć poważnie o izoteku, który wcześniej był wg mnie zarezerwowany tylko dla ciężkich przypadków, a ja uważałam, że się do takich nie zaliczam. Poza tym bałam się skutków ubocznych leku. Na moją decyzję bardzo wpłynęło spotkanie znajomej, która przeszła kurację izotretynoiną. Miała tak idealną cerę, że nie mogłam uwierzyć, że kiedyś mogła mieć trądzik. Namawiała mnie, żebym się nie zastanawiała dłużej nad kuracją, jednocześnie nie ukrywając skutków ubocznych, które przyniosło leczenie.

W wakacje bardzo dużo przeczytałam na temat izotretynoiny, żeby być gotową na wszystko :) Lato było okropnym czasem dla mojej cery, więc byłam tak zdesperowana, że nawet skutek uboczny w postaci wyrośnięcia dodatkowej nogi by mnie chyba nie odstraszył ;-)) Myślę, że osoby, które walczyły z trądzikiem zrozumieją, w jakim stanie człowiek zaczyna być, że już zaczyna być wszystko jedno, byleby się pozbyć tego świństwa. Czekałam tylko do września - uznałam, że głupotą jest zaczynać kurację przed wyjazdem do Grecji, gdzie nie zamierzałam żałować sobie słońca.

17 września 2014 rozpoczęłam kurację i była to najlepsza decyzja roku 2014 ;-) 

Myślałam, że zmieszczę wszystko w jednym poście, ale moje gadulstwo spowodowało, że post się rozrósł do strasznych rozmiarów. Pozwólcie więc, że o szczegółach kuracji napiszę jutro, ale już dziś wstawię zdjęcia porównawcze, żeby nie być gołosłowną:


1- lipiec/sierpień przed rozpoczęciem kuracji. Masakra. Chyba najgorszy czas dla mojej cery w historii. Wiem, że są gorsze postaci trądziku, ale w połączeniu z drugim, nie lepszym, policzkiem, moja twarz wyglądała po prostu okropnie ... No i jeszcze czółko i plecy do całości obrazu. Miałam okropny łojotok, świeciłam się jak szalona.

2 - wrzesień - po urlopie w gorącej Grecji moja cera wyglądała lepiej, ale to klasyczna krótkoterminowa poprawa 'posłoneczna'. Nie miałam więc złudzeń, że tak zostanie. Raczej byłam pewna, że będzie sto razy gorzej na jesień, kiedy dopadnie mnie wysyp.

3- po miesiącu kuracji 20mg na dzień. Wyraźna poprawa, byłam wniebowzięta, że coś zaczyna się dziać :) Ten 1 miesiąc wspominam bardzo miło, same pozytywne rezultaty bez skutków ubocznych. Moje włosy też wyglądały wtedy wyjątkowo dobrze.

4 - grudzień, po 3 miesiącach kuracji - mimo widocznych śladów i przebarwień i tak jestem szczęśliwa - to moja najlepsza cera od wielu lat :-))


Jeśli macie jakieś pytania, chętnie odpowiem. No i mam nadzieję, że jesteście zainteresowane 2 częścią notki ;-)








niedziela, 26 października 2014

Prawdziwy pogromca pryszczy - kojąco-osłaniający krem Himalaya.

Wypróbowałam już wiele sposobów na pozbycie się trądziku. Maści, kremy, mydełka, glinki, maseczki, antybiotyki ... Wszystko z perspektywy czasu było tylko stratą czasu. Tak samo zaliczyłam  już wiele produktów, które miały rozprawiać się punktowo z wypryskami. Nie znalazłam dotąd swojego faworyta. Nawet uwielbiany olejek herbaciany mnie bardziej skrzywdził, niż pomógł ;-)

Aż wreszcie trafiłam na kosmetyk idealny - tani jak barszcz i diabelnie skuteczny. 


Kojąco-osłaniający krem Himalaya Multipurpose Cream reklamuje się następująco:

Środek pomocniczy stosowany w leczeniu , zranień, skaleczeń, otarć, drobnych oparzeń, ran, różnego

 rodzaju wysypek, grzybiczych infekcji skóry. Krem zawierający wyciągi z aloesu ma silne 

właściwości antybakteryjne i przeciwgrzybicze. Zawiera także tlenek cynku, który przyspiesza gojenie

 ran. Indyjska marzanna i niepokalanek pięciolistny mają właściwości antyseptyczne. 

Zawartość:

- aloes (Barbados Aloe)

- olej migdałowy (Prunus Amygdalus)

- niepokalanek (Vitex negundo)

- marzannę indyjską (Rubia cordifolia) 

Oprócz tych dobrych składników, krem nie ma rewelacyjnego składu, bo znajdziemy w nim i 
parafinę, i silikon i parabeny. Najważniejsze jednak, że działa ;-)


Trafiłam kiedyś na jego pozytywną recenzję i gdzieś w otchłaniach mózgu zapisało się, że trzeba przy jakiejś okazji wypróbować. Okazja nadarzyła się, gdy zobaczyłam go w drogerii Kosmyk, za śmieszną cenę - 4.50. 

Przy okazji - krem występuje w dwóch odsłonach - Multipurpose Cream i Antiseptic Crem. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że nie ma różnic w składzie, jak na szybko porównałam swój kremik z jakąś recenzją. Nie wiem więc, o co chodzi ;-)

Krem ma dość gęstą konsystencję. Nałożony punktowo, częściowo się wchłania, ale zostawia taką suchą skorupkę wokół wyprysku. Świetnie się nadaje do ''wyciągania'' pryszcza, a później zasuszania go. Nie rozstaję się z nim od wielu tygodni, ciągle go mam pod ręką. Jak tylko widzę, że coś mi zaczyna wyłazić, od razu smaruje to miejsce. Nie mogę powiedzieć, że przeciwdziała powstawaniu wyprysków, ale świetnie sobie radzi z gojeniem śladów. Jak dla mnie bardzo pomocne, bo często nosiłam ślad po pryszczu nawet 2 tygodnie. Z tym kremem po 2-3 dniach mogę zapomnieć, że w tym miejscu coś było. 

Zdecydowanie mój ulubieniec. Nie podrażnia, zasusza, ale nie przesusza, łagodzi bardzo szybko stan zapalny. Ma dość specyficzny, orientalny zapach. Zdarzało mi się posmarować nim całą twarz, jak miałam duży łojotok i również się sprawdził. Teraz stosuję go tylko punktowo, w ciągu dnia i na noc.

Gdzie można kupić ten magiczny krem? Jest w drogerii Kosmyk, Firlicie, Superpharm, Hebe, można zamówić również na doz.pl. Cena waha się od 4 do 7 zł. Dobry produkt za grosze, czego chcieć więcej ;-) Oglądałam też raz maseczkę Himalaya z miodli indyjskiej, teraz żałuję, że nie kupiłam, ma świetne opinie na KWC ;) 



poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Plusy i minusy podkładów mineralnych - moim okiem.

Mniej więcej dwa miesięce temu przerzuciłam się ostrożnie na podkłady mineralne, jeszcze nie wiedząc dokładnie, co to jest i z czym się je ;-) Mój wybór padł na podkłady Annabelle Minerals, które są dość popularne w blogosferze i mogłam zebrać o nich najwięcej informacji.

Zamówiłam dwie próbki - kryjący Golden Fairest i kryjący Natural Fairest. W gratisie do zamówienia dostałam matujący Natural Fair. Naprawdę nabiedziłam się wybierając odcienie - myślałam nad tym chyba z tydzień :-D O ile z formułą nie miałam problemu - od razu wiedziałam, że przede wszystkim potrzebuję krycia, to właśnie z odcieniem było ciężko ... Bardzo pomogło mi zestawienie Blanki - na podstawie jej zdjęć stwierdziłam, że tonacja Golden jest właśnie dla mnie. Beżowa, nad którą wcześniej się zastanawiałam, ma zdecydowanie zbyt dużo różowych tonów, a natural jest po prostu zbyt jasna. Jednak i tak wrzuciłam jeden 'naturalny' odcień do koszyka, bo trochę się bałam, że golden okaże się zbyt ciemny.


Pojemniczki zawierają tylko 1 gram produktu, ale są naprawdę bardzo wydajne. Śmiało mogę powiedzieć, że jeden wystarczył mi na kilkanaście aplikacji. Końcówka mi się wysypała, więc pewnie starczyłby na jeszcze dłużej :-P Próbka kosztuje 7.50. 
Nie będę pokazywała odcieni, bo mój aparat jest na to zbyt słaby.

Już po pierwszych aplikacjach okazało się, że golden faktycznie jest strzałem w dziesiątkę, a natural jest zdecydowanie zbyt jasny. Na mojej buzi jest po prostu biały i wygląda komicznie ;-) Za to na pewno stanowi fajne rozwiązanie dla dziewczyn o bardzo jasnej cerze - w końcu nie od dziś wiadomo, że ciężko dobrać odpowiednio jasny podkład, gdy w drogeriach jest przesycenie opalonych odcieni ;-)

Teraz używam tego podkładu z Pixie:


Oczywiście nie udało mi się uchwycić odcienia - naprawdę jest ciemniejszy i bardziej żółtawy.



Ufff, odcień już wybrany, to teraz najważniejsze - czy efekty są warte zachodu?

PLUSY MINERAŁÓW:

Bardzo naturalny efekt. Mam wrażenie, jakbym nic nie miała na twarzy, a koloryt jest wyrównany, a niedoskonałości w miarę zakryte. Czuję się też lepiej z tym, że nie obciążam cery zbędną chemią. Cera wygląda naturalniej i bardziej świeżo, czasem miałam wrażenie, że Revlon mnie postarza ;) 

MINUSY MINERAŁÓW:

Muszę zaznaczyć, że minerałów jeszcze nie rozgryzłam do końca. Nie mam pojęcia, dlaczego raz wyglądają na mojej twarzy lepiej, a innym razem gorzej. Dlatego moje plusy i minusy mogą w pewnych momentach gryźć się ze sobą ;-) 

Do największych minusów zaliczam to, że czasem podkład zaczyna mi się warzyć na twarzy. Pierwsze kilka godzin - idealna buźka, następne - buzia z koszmaru :-P Wyglądam tak, jakbym przesadziła z pudrem ... Wydaje mi się jednak, że to nie wina samego podkładu, tylko wysokiej temperatury, która panuje w mojej pracy. Po prostu wszystko zaczyna mi spływać z twarzy i chyba nawet najlepszy podkład temu nie podoła. 

Wydaje mi się też, że wpływ może mieć krem aplikowany na cerę przed nałożeniem podkładu. Na niektórych ''trzyma się'' lepiej lub gorzej. Tak jak pisałam, wiele kwestii jeszcze nie rozgryzłam ;))

To co już wiem na pewno - podkład mineralny należy nakładać kilkoma cienkimi warstwami. Raz z pośpiechu nałożyłam jedną większą i wyglądałam naprawdę koszmarnie ;-)) 

Kolejny minus ... Może tylko ja jestem taką niezgrabą, ale zawsze przy nakładaniu podkładu coś mi się wysypie, albo przy zamykaniu pojemnika sprowokuję chmurkę proszku dookoła ... Ogólnie nie ma szans, żeby proszek znalazł się tylko na twarzy ;) Może to drobiazg, ale naprawdę mnie denerwuje, że zawsze wszystko ubrudzę dookoła, bo w końcu też marnuję podkład :P Czy tylko ja jestem taka uzdolniona, czy też tak macie?

Czasami również mam wrażenie, że moja twarz wygląda na zszarzałą i zmęczoną ( to wiąże się ściśle z warzeniem podkładu).


Podsumowując, odpowiednio nałożony podkład mineralny daje ładny, naturalny, świeży efekt. Jest leciutki, a zmywanie go z twarzy jest szybkie i bezproblemowe. Cera może odpocząć od chemicznych drogeryjnych podkładów. Niestety, może warzyć się na twarzy sprawiając, że cera wygląda na zmęczoną, zszarzałą i brzydką. Trzeba poświęcić trochę czasu na jego nakładanie (pośpiech może uczynić więcej złego niż dobrego) i łatwo zrobić wokół siebie bałagan (wysypywanie się proszku). 

Mimo tych wszystkich minusów, nadal będę używać podkładów mineralnych, bo jeszcze dużo przede mną do odkrycia. Nie próbowałam jeszcze np. aplikowania minerałów zwilżonym pędzlem, zawsze robiłam to na sucho. Tę notkę możecie potraktować jako wstępne wrażenia :)

Podzielcie się koniecznie swoimi wrażeniami! Z chęcią zapoznam się z Waszymi radami, bo nie wiem jeszcze wielu rzeczy o minerałach :)




sobota, 15 marca 2014

Recenzja różanego olejku Khadi.

Ajurwedyjski olejek z różą Khadi był na szczycie mojej wish listy od dawien dawna. Niesamowicie podobają mi się olejki tego producenta, aż się chce mieć je wszystkie i ustawić w równiutkim rządku na półeczce ;-)) Do tej pory miałam tylko jeden z nich - stymulujący wzrost włosów i zawsze powtarzam, że to mój numer 1 wśród olejów do pielęgnacji włosów. Z pewnością kiedyś do niego wrócę, bo kocham jego zapach i działanie. 

A co mogę Wam już napisać o jego różanym przyjacielu..?



W ślicznej, zgrabnej buteleczce mieści się 210 ml jasnoczerwonego olejku z przepięknym składem. Znajdziemy w nim olej ryżowy, z sezamu indyjskiego, słonecznikowy oraz inne dobrodziejstwa: tytułową różę,marzannę 
indyjską, ostryz długi), witaminę E, palczatkę, pelargonię pachnącą, drzewo sandałowe,
len zwyczajny, migdałowiec, pszenicę, marchew, krokus. 

Działanie tych składników opisane jest tutaj.


Na co ja przede wszystkim liczyłam? Podczas kuracji Epiduo moja cera wyglądała na wymęczoną, zszarzałą, miałam (mam) liczne blizenki i przebarwienia. Pod oczami zaczęły też się pojawiać pierwsze zmarszczki (to już nie wina Epiduo ;) ). Olejek wydał mi się bardzo zachęcający, miał działać na jasne blizny i przebarwienia, delikatnie złuszczać, rozjaśniać, nawilżać skórę - ogólnie miał poprawiać jej stan. 


Jak go używałam? 

Przyznam, że najczęściej lądował na twarzy. Najzwyczajniej było mi go szkoda zużywać na ciało, poza tym i tak nie przepadam za uczuciem naolejowanej skóry ;) Kilka razy zastosowałam go na włosy, ale efekty nie były na tyle dobre, żeby to kontynuować. Chyba jednak taka kompozycja olejku nie ''zgrała się'' z moimi włosami, były po nim trochę oklapnięte. Nie rozczarowało mnie to, bo i tak od początku zamierzałam go stosować głównie na cerę. Specjalnie do włosów mam mnóstwo innych specyfików. 

Używałam go raz dziennie, zawsze przed snem, na oczyszczoną skórę. Olejek nie jest bardzo tłusty i stosunkowo szybko się wchłania (ale oczywiście i tak czuć, że na twarzy 'coś' jest). Bardzo często zastępował mi krem na noc. Czasami miałam wrażenie, że ma działanie lekko rozgrzewające. Zwykle nakładałam go bezpośrednio na twarz, czasem mieszałam kropelkę z kremem.


Muszę powiedzieć uczciwie, że na efekty trzeba poczekać. Stosuję go od 3,5 miesiąca, ale dopiero gdzieś po 2 miesiącach zauważylam, że moja cera prezentuje się znacznie lepiej. Jest bardziej rozjaśniona, gładsza, nawilżona. Np. na policzki, na których praktycznie nie mam zmian trądzikowych, kompletnie nie mogę narzekać, wyglądają po prostu ładnie :) Przed zapoznaniem się z olejkiem miałam obawy - czy olejek mnie nie zapcha? Nie pogorszy stanu cery? Nic takiego się nie stało, moja cera zareagowała na niego bardzo dobrze. Myślałam natomiast, że może poprawi stan mojej skóry pod oczami, ale tu nie widziałam znaczących rezultatów. 


Olejek ma ładny, subtelny zapach, nie budzi kontrowersji ;-) 

Cena kosmetyku może przerażać - za 210 ml w sklepie khadi trzeba wyłożyć 59 zł plus przesyłka. To owszem dużo, ale zważywszy na niesamowitą wydajność olejku już nie budzi takiej grozy. Jeśli będzie służył tylko do pielęgnacji cery, tak jak mi -  starczy na wieki wieków. Widzę to po swoim zużyciu po 3 miesiącach, jest doprawdy znikome. Myślę, że mogę go mieć spokojnie dłużej niż rok.

I co o nim myślicie? Więcej o olejku oraz o innych kosmetykach marki Khadi możecie przeczytać na stronie khadi.pl;)

wtorek, 25 lutego 2014

Zmagania z trądzikiem - o kilku dobrych nawykach, które weszły mi w krew.

Podczas leczenia trądziku nabrałam kilka fajnych nawyków, z którymi się zaraz z Wami podzielę ;-) Nie jest to nic odkrywczego, ale naprawdę pomaga!

1. Zero wyciskania pryszczy.  Wyjdzie coś dziwnego, czerwonego, z białą gulką? TRUDNO. Niech siedzi. Z doświadczenia wiem, że nietykane zejdzie w 2 dni, rozdrapane - zostawi ślad na wieczność. Pewnie nigdy się nie pozbędę starych blizn po wyciskanych pryszczach, ale przynajmniej nie będę miała nowych. To naprawdę paskudny nawyk, ale i tak wiem, że wiele dziewczyn woli wycisnąć, niż chodzić z pryszczem ...


;-) Uwielbiam ten obrazek, taki prawdziwy ;-D

2. Wycieranie twarzy tylko jednorazowymi papierowymi ręcznikami. Już od dawna nie wycieram twarzy normalnym ręcznikiem i szczerze mówiąc, dreszcz mnie przechodzi na samą myśl, że mogłam tak robić. Nie przekonuje mnie nawet opcja z ręcznikiem ''tylko do twarzy'', komfortowo się czuję tylko używając papierowych. 

3. Odstawienie wszystkich drogeryjnych żeli do cery trądzikowej.  Zwykle w składzie mają mnóstwo chemii i substancji wysuszających. Teraz myję twarz tylko żelem micelarnym z Biedronki na zmianę z mydłem Aleppo

4. Im mniej, tym lepiej.
Kiedyś używałam zbyt dużej ilości specyfików naraz. Później nawet nie wiedziałam, co mi zaszkodziło, zapchało, spowodowało wysyp. Poza tym ogólnie uważam, że skórze służy minimalizm. Teraz używam tylko wspomnianego wyżej żelu micelarnego, mydełka, dwóch delikatnych kremików oraz korundu jako peelingu raz w tygodniu. Co  jakiś czas maseczka - cynkowa, Amla, ze spiruliny. Do nowych kosmetyków do pielęgnacji cery podchodzę ostrożnie, sprawdzam składy.


5. Przerzucam się powoli na podkłady mineralne.
Od jakiegoś czasu przeszkadzała mi myśl, że niby dbam o cerę, stosuję kurację przeciwtrądzikową, a konsekwetnie ją zapycham tak ciężkim podkładem jak Revlon. Od 7.30 do 22 kilka razy w tygodniu moja twarz miała na sobie coś tak mocnego. Inną sprawą było to, że uzależniłam się od podkładu - nie byłam w stanie wyjść do ludzi bez niego. Zainteresowałam się więc minerałami, zamówiłam kilka próbek z AM i na razie testuję ;) Mają swoje wady, ale wyglądają o niebo naturalniej na twarzy, są leciutkie, no i mogę się stopniowo przyzwyczajać do swojej twarzy mniej zatapetowanej ;) Revlon chyba sobie zostawię na większe wyjścia, kiedy chcę mieć idealne krycie. 

6. Konsekwencja i wytrwałość.
Jestem systematyczna w stosowaniu swojej maści, nie zapominam, nie robię dłuższych przerw, nie przerywam, gdy jest minimalna poprawa. Piszę o tym, bo wiem, że dużo osób ma problem z systematycznym stosowaniem jakiegoś specyfiku. Może mnie wytrenowało już dbanie o włosy ;), ale to naprawdę bardzo ważne. Nikt się nie wyleczy z trądziku w miesiąc. 

7. Tu już z życia włosomaniaczki ;-) 
Kiedyś olejując włosy na noc nie zabezpieczalam ich jakoś specjalnie, żeby nie dotykały poduszek, kołdry itd. Co najwyżej spałam na ręczniku. To było naprawdę głupie, jakby nie patrzeć, przez całą noc wycierałam twarz w ten ręcznik z resztkami oleju... Teraz przy olejowaniu śpię w wygodnym miękkim turbanie, który nieraz pokazywałam na blogu. Włosy są już bardziej ''odseparowane'' od twarzy. Zwracam też uwagę, by częściej prać poszewki i żeby różne materiały np. szale nie miały ścisłego kontaktu z moją twarzą. 

8. Zauważyłam, że jak jem tłusto i niezdrowo, odbija się to na mojej skórze. Nie od razu, ale w końcu tak. Staram się więc nie jeść bardzo tłustych rzeczy, często zamiast mięsa wybieram rybkę itp. Ale ogólnie przyznaję bez bicia, że nie jestem wzorem zdrowego odżywiania. Nie ma tragedii, ale po prostu jem normalnie, jak typowy Polak ;) Ratuje mnie to, że z natury po prostu nie lubię wielu niezdrowych rzeczy - większości fast-foodów, tłustych mięs, nie zjem też niektórych słodyczy :p Jak wiadomo, popijam też różne ziółka. 


To moja złota ósemka ;) A co Wy mogłybyście jeszcze dopisać?




wtorek, 18 lutego 2014

Po 5 miesiącach z Epiduo, żelem na trądzik.

Aż chciałoby się napisać ''5 miesiący minęło jak jeden dzień...''. Wydaje mi się, że dopiero co zaczęłam używać Epiduo, a tu już tyle miesięcy za nami. W tej notce opisywałam swoje pierwsze wrażenia. Warto przeczytać, bo potwierdza się, że początki często są trudne, ale czasem wystarczy przeczekać.


Uważam, że ten żel bardzo mi pomógł w walce z trądzikiem. Od kilku miesięcy nie zmagam się już z bolącymi, podskórnymi gulami i tymi całkiem niepodskórnymi ;-) wykwitami. Wcześniej takie zmiany na mojej twarzy to była norma, a ich ulubionym miejscem posiadówek były okolice moich ust i podbródka. Do teraz niestety noszę tego ślady :-/ Już samo to jest dla mnie olbrzymim sukcesem, bo uwierzcie, że nieraz chciało mi się płakać rano, gdy widziałam swoją wypryszczoną twarz. Łatwiej wyrównać wygładzoną cerę podkładem, niż zmagać się z kamuflowaniem wulkanów.


Żel Epiduo bardzo wygładził moją cerę, ale zanim do tego doszło, nieźle mnie wysuszył i wymęczył. Najgorzej wspominam suche zaczerwienione placki, na których za nic nie trzymał się podkład i puder ;) To był ciężki okres, bo twarz wyglądała naprawdę brzydko. Cera przyzwyczaiła się do żelu po mniej niż 2 miesiącach, nie reagowała już takim pieczeniem i łuszczeniem i od tego momentu odnotowywałam coraz większą poprawę. Równocześnie brałam też antybiotyk Unidox, o którym już wspominałam. Po dwóch opakowaniach go odstawiłam, bez konsultacji z dermatologiem - po prostu nie chciałam dłużej go brać. Nie szkodził mi, a wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że bardzo mi pomógł w momencie, gdy Epiduo pokazywało co potrafi. Po prostu nie chciałam się faszerować cały czas antybiotykiem, nie czułam się z tym komfortowo. Czasem też się czułam trochę skołowana i nie mogłam się na niczym skupić, ale trudno powiedzieć, czy to było przez niego. Skończyłam go gdzieś w drugiej połowie grudnia. Bałam się, że po odstawieniu problem wróci, ale na szczęście nic takiego się nie stało. 

Początkowo Epiduo lądował na twarzy 3-4x w tygodniu, później już smarowałam się coraz rzadziej, np. 2x w tygodniu. Najlepsze, że cały czas mam tę pierwszą tubkę, żel jest naprawdę baaardzo wydajny, co rekompensuje jego wysoką cenę - 40zł. Należy go nakładać oszczędnie, bo to naprawdę silny żel. Teraz już powoli coraz ciężej mi się wyciska coś z tubki, więc zamierzam wykupić drugie opakowanie. Chciałabym jeszcze kontynuować kurację, dopóki nie ma jeszcze wiosny i słońce nie jest takie silne (ryzyko przebarwień).

Mimo że oceniam Epiduo wysoko, nie oznacza to, że z moją cerą jest różowo ;-) To byłoby zbyt piękne. Mam pełno blizn, kropek, zaczerwienień i po prostu widać, że twarz dużo przeszła. Nie ma szans, żebym pokazała się bez makijażu. Teraz zastanawiam się, jak na to zaradzić ...


Ps. Dziś mnie naszło na domowe sposoby i nałożyłam maskę bananową na włosy ;)) Dam znać, jeśli efekty będą fajne :)









czwartek, 13 lutego 2014

Poszłam tylko po puder ...

Kim trzeba być, żeby pójść do Rossmana ''tylko po puder'', a wrócić bez niego, za to z 4 innymi rzeczami? Chyba tylko kobietą ... ;-) 

Oczywiście to nie do końca moja wina, bo cóż poradzę, że z pudrów Synergen zostały tylko dwa ciemne odcienie ... Na siłę miałam brać? ;-) Swoją drogą nawet dobrze się stało, bo teraz przeczytałam, że w gazetce promocyjnej Natury są pudry matujące Kobo jakoś za 11-12 zł. Nigdy go nie miałam, ale wygląda całkiem przyjemnie :) Promocja ruszyła od dziś, ale mam nadzieję, że jeszcze jutro znajdę sztukę dla siebie.

No to co to wpadło mi do koszyka?


Wspominałam ostatnio, że włączyła mi się mała obsesja, że na mojej twarzy widać już wyraźnie pierwsze zmarszczki. Nie jest to całkiem wymyślone, choć zdaję sobie sprawę, że pewnie trochę dramatyzuje ;) W każdym razie mam zmarszczki pod oczami, których nie miałam jeszcze 2 lata temu, JA to widzę i mi to przeszkadza. Nie ukrywam też, że nigdy nie dbałam jakoś specjalnie o cerę, nie stosowałam kremów pod oczy, bardzo dużo się opalałam itd. To wszystko jednak wpływa na stan skóry. Ostatnio po całonocnej imprezie i 3 godzinach snu, zmęczenie tak podkreśliło wszystkie moje zmary, że szczerze się przeraziłam ;) Stwierdziłam, że najwyższa pora zakupić pierwszy krem przeciwzmarszczkowy ... :p


Przyznam, że brałam w ciemno, nie znałam opinii na KWC. Zasugerowałam się opisem i składem. Oczywiście olejek arganowy jest wszędzie, nie tylko w produktach do włosów :-D Teraz sprawdziłam, że opinii ma tylko kilka i są w sumie średnie. Zobaczymy ... 

Mam wrażenie, że taki produkt jak poniżej przyda się właśnie po nieprzespanej nocy. Ponoć dobrze się sprawuje pod makijażem, działa napinająco i wygładzająco. 


O tym kosmetyku nie znalazłam wiele opinii, czyżbym wrzuciła do koszyka same nowości? ;) Może Wy mi napiszecie o nich coś ciekawego?


Na koniec dwie sztuki kremu nawilżającego Eva Natura. Już kiedyś widziałam, że jest zachwalany na blogach, ale nie było nam po drodze. Gdy dzisiaj zobaczyłam go w cenie 4 zł ''na do widzenia'', od razu wzięłam dwa. Albo go wycofują, albo zmieniają opakowanie ... Ma bardzo dobre opinie na KWC, charakteryzuje się łagodnym, nieskomplikowanym składem, ma nie zapychać i nadawać pod makijaż. Nie oczekuję po nim cudów, szukałam właśnie takiego zwykłego, nawilżającego kremu z pozytywnym składem (Apis mi się kończy).
 

Swoją drogą ostatnio zainteresowałam się podkładami mineralnymi i zamówiłam dwie próbki Annabelle Minerals. Jeśli jesteście ciekawe mojej opinii, dajcie znać w komentarzach :)

Pozdrawiam serdecznie!




sobota, 14 grudnia 2013

Zmatowienie od zaraz! Recenzja cynkowej maseczki do twarzy BingoSpa.

W najbliższym czasie możecie spodziewać się na blogu serii recenzji kosmetyków otrzymanych od BingoSpa. Testuję je już od jakiegoś czasu i w większości mam wyrobioną opinię :) Na pierwszy ogień leci cynkowa maseczka z aloesem, lnem i rumiankiem, o której już tutaj wspominałam. Od razu zrobiła na mnie dobre wrażenie i w zasadzie najczęściej lądowała na twarzy przez ostatni miesiąc. 


Poleciła mi ją kiedyś kascysko na bogerskim spotkaniu i od tego czasu miałam zarejestrowane, że muszę ją przetestować. Do tego momentu miałam doświadczenie tylko z jedną maską od Bingo - ze 100% olejem sojowym, która okazała się bardzo słaba. Nie szkodziła, ale też nic nie robiła, więc to byl taki produkt co niewiadomocoonimsądzić.

Cynkowa jest o niebo lepsza! Wybrałam ją do testów zachęcona oczywiście działaniem antytrądzikowym. Każdy zresztą chyba używał typowej pasty cynkowej na miejscowe wypryski, taniego jak barszcz produktu do kupienia w każdej aptece. Mi osobiście klasyczna pasta cynkowa nic nie pomagała. 


Skład jest całkiem ok, ale na końcu mamy parabeny, których niektórzy unikają. Podoba mi się, że skład jest w miarę krótki, a tytułowy cynk wysoko.

Konsystencja maseczki jest ciekawa. Mam skojarzenia z pastą do zębów, może tylko bardziej lekką :-D Żeby było zabawniej, maska też pachnie jak pasta do zębów ;-) 


Niewątpliwym atutem tego kosmetyku jest jego wydajność. Żeby wysmarować całą twarz wystarczy dosłownie tyle produktu, ile nabierze mi się na palec... Bardzo łatwo się rozprowadza. Mam wrażenie, że starczy mi na sto lat ;) Mimo regularnego stosowania nie widzę szczególnego ubytku w pojemniczku. 


Maseczkę stosowałam na oczyszczoną twarz na ok.15-20 minut. Nakładałam raczej cienką warstwę, czasem dołożyłam trochę więcej na świeże wypryski, żeby je podsuszyć. 

Pierwsze stosowanie .... Ała, to piecze! ;-) A może nie tyle piecze, co ma się uczucie takiej silnej świeżości, jeśli wiecie, co mam na myśli ;-) To zapewne działanie tlenku cynku. Przyznam, że miałam obawy, że maseczka podrażni moją twarz. Bardzo intensywnie ją czułam, a zwykle ponosi się tego konsekwencje :-D Ku mojemu zdziwieniu, po zmyciu maski nie było nawet śladu zaczerwienienia na twarzy. Efekty były wręcz odwrotne. Cera wyglądała bardzo ładnie - odświeżona, widocznie zmatowiona, drobniejsze niedoskonałości mniej widoczne. Szczególnie to zmatowienie mi się spodobało, dawno nie miałam maseczki o takim działaniu.

Maseczka lekko zastyga na twarzy i nie zmywa się całkiem bezproblemowo. Zwykle nawet gdy mi się już wydaje, że zeszło wszystko, jeszcze znajdę białą plamkę z boku nosa czy policzka ;)

Czy pomaga na trądzik? Mi na pewno nie zaszkodziła, cera wyglądała ładniej, jeśli chodzi o koloryt, podsuszała też świeże wypryski. Na pewno nie ma magicznego działania, ale może wspierać walkę z trądzikiem.


Podsumowując...Bardzo udany produkt, który mogę szczerze polecić. Tym bardziej, że  kosztuje GROSZE zważywszy na ilość i wydajność maski - 12 zł za 150g.

Minusy? Nalepka, która szybko zaczyna wyglądać paskudnie - zresztą nawet na zdjęciach widać plamki. Po niedługim czasie kosmetyk zaczyna wyglądać nieestetycznie. 

Więcej o produkcie możecie przeczytać tutaj.

Miłej soboty! :))

A piętro niżej możecie się zgłaszać do KONKURSU.