Patrząc na to co się dzieje ostatnio na blogu, można byłoby sobie pomyśleć, że nie dzieje się u mnie nic. A w rzeczywistości jest dokładnie na odwrót - dzieje się tak dużo, że hej, na wiele rzeczy czasu brak i dlatego na blogu nic się nie dzieje...
Nie będę Was od razu we wszystko wtajemniczać, tylko może tak pomalutku, powolutku, po troszeczku, by się w ogóle to dało ogarnąć.
I zacznę od mojej małej - wielkiej refleksji.
Nie wiem jak to u Was z tym jest, ale u mnie, w moim prywatnym życiu, zauważyłam pewną tendencję cykli siedmioletnich. Polega to na tym, że jeżeli coś lub ktoś w moim życiu jest przez siedem lat, to:
1) za pewne jest to ważne coś lub ktoś, skoro tyle czasu nam wspólnie upłynęło
2) po właśnie okołu siedmiu latach w relacjach z tym czymś/kimś następuje jakieś przewartościowanie, przełom, trach bum bang.
Najprościej jest mi to pokazać na przykładzie mojego związku.
Zakochałam się kiedyś tam - dawno dawno temu w pięknym młodym chłopaku, a do tego jeszcze inteligentnym, dowcipnym, wrażliwym i mądrym. Któregoś dnia staliśmy się parą. Życie w parze upływało nam na ogół cudnie, a po siedmiu latach - po głębokich przemyśleniach i dojściu do wniosku, że nikogo innego jak siebie nie chcemy - nastąpił nasz ślub.
Po kolejnych wspólnych siedmiu latach nastąpiły między nami pierwsze poważne zgrzyty i kłótnie (tak - czekaliśmy z tym czternaście lat!). Był to gorący okres pełen przemyśleń i przewartościowań, który... upewnił nas w naszych decyzjach, pozwolił spojrzeć na nasz związek z innej perspektywy, wnieść nowe wartości do niego.
Obecnie jesteśmy dziesięć lat po ślubie i z ciekawością myślę o tym co nasz związek czeka za kolejnych cztery lata - jak wtedy siebie zaskoczymy, co się zmieni, co wtedy będzie ważne i jakimi ścieżkami będziemy chcieli podążać?
Ale to była w sumie taka dygresja...
Bo chodzi o to, że siedem lat temu w moim życiu pojawiły się anioły, tildy i pomysł ich szycia. Siedem lat temu!
I tu cykl siedmioletni też dał mocno o sobie znać - ostatnie miesiące upłynęły mi nad bardzo silnym biciem się z myślami, zastanawianiem się czy ja dalej chcę to robić, czy to ma jakikolwiek sens, czy po macierzyńskim w ogóle chcę wracać do tego tematu.
Z tego co widać, to trochę tak, bo szyję.
Ale jest też to czego nie widać, czyli mnóstwo wątpliwości, frustracji i argumentów za tym, by to jednak rzucić w cholerę i zająć się czymś innym.
Właśnie teraz ważą się losy mojego dalszego szycia.
Ale resztę opowiem może innym razem...
A post ten został zilustrowany zdjęciami jednej z najnowszych moich realizacji - anielskiej lekarki. Zwróćcie uwagę jak cudnie wyszły okulary i ten stetoskop! I jakie ma słodkie skarpetki :-)
Do takiej pani doktor to można chodzić, co?
Pozdrawiam!
Krysia