sobota, 31 sierpnia 2013

Niemiecka trutka - japońska impreza (post międzynarodowy o wyraźnym zabarwieniu medycznym)

Mama Karolków odwiedziła w tygodniu swego Ulubionego Pana Stomatologa, nota bene noszącego to samo imę, co młodsza pociecha... Starsza nosi imię po ginekologu ;P
OK, to był żart.
Większy K. już pływając w owodni był nazywany swoim imieniem, ale opuszczał progi lecznicy jako NN. Decyzja co do imienia była jednak szybka, bo jakie imię może nosić dziecię, które urodziło się dokładnie w tym samym dniu co nasz polski papież ? ;) A dodajmy, urodziło się w wyznaczonym 9 miesięcy wcześniej terminie! I tym samym należy do 5% populacji "terminatorów".

Ale wracajmy do ad remu, jak mawiał mój ulubiony dyrektor.
Była to druga wizyta związana z przeglądem uzębienia. Górna prawa czwórka była niepewna i tydzień temu dostała 7 dni na wspomagane tzw. fleczerem (lubię tę nazwę) samouzdrowienie. Na zakończenie tamtej wizyty Ulubiony Pan Stomatolog rzucił w momencie kiedy jeszcze siedziałam z rozdziawioną japą i oddawałam zbędną ślinę w rurkę: "Oj, trzeciego by Pani nie urodziła!"

Kurczę! Zawsze uważałam się za stomatologiczną masochistkę, która uwielbia poczuć nerwy zębowe podczas zabiegów i dzielnie znosiłam bóle różne bez proszenia o znieczulenie... A tymczasem Pan Doktor postawił diagnozę odnośnie mej wytrzymałości na ból, diagnozę która mię zasmuciła, ale też zatrzymałam się nad nią.

Moja riposta musiała jednak czekać tydzień, gdyż gdy wychodziłam z gabinetu, UPS nie miał już okazji zamówić ze mną słowa z uwagi na odebrany telefon.

Aęc teraz od razu ruszyłam do kontrataku i odparłam, że prawdopodobnie trzeciego bym nawet nie donosiła, i tu pięknie zacytowałam Panią Ginekolog, która przy którejś kontroli mojego stanu z Małym O., porównała inny kanał do dojrzałej truskawki: "pięknie wygląda, ale jak dotknąć, to się rozleci"... Cóż... Panu Stomatologowi też bardzo się to porównanie spodobało ;)

Ząbek tymczasem milczał siedząc na miejscu. Następnie różniste operacje nad nim zachodziły, wraz z obrabianiem jakimś kołem zębatym sądząc po odgłosach (nie znam się na sprzęcie stomatologicznym, ale mimo wszystko myślę, że ten którym dysponuje UPS jest najwyższej klasy). Potem wskutek wątpliwości nastąpiła sesja w TV.
Wątpliwości nie ustały. Pan Doktor zaczął energicznie mieszać w wiertłach, igłach i innych utensyliach znajdujących się na szalce petriego.
Coś znalazl. Sięgnął znów do mojej śliniącej się paszczy i z cicha pęk - wsadził igłę w niepozornie wyglądający punkcik na szkliwie.

"AUUUUU" zawyłam jak pies dingo.

"Kocham Go za to" - pomyślałam altruistycznie.

"Niestety, przykro mi bardzo, muszę zatruć. Myślałem, że uratujemy. Szkoda, taka szkoda".

I teraz przejdę do godzin późnowieczornych, kiedy z zatrutym niemieckim lekiem zębem zasnęłam.

Śniły mi się dziwne rzeczy. Znalazłam się na japońskiej dyskotece, w otoczeniu ubranych w błyszczące lateksowe stroje ludzi. Wyglądali dziwnie, mieli umalowane twarze, ale po bliższym poznaniu okazali się całkiem sympatyczni i normalni. I w rzeczywistości szczuplejsi niż wyglądali z dala w tych ubraniach. Zapraszali do przyłączenia się do nich i do zabawy.

I to chyba był też efekt ostatnich wiadomości o planach otwarcia w Poznaniu nowej dyskoteki za 2,5 (?) mln złotych, której inwestor, jak piszą, ma szemrane interesy i jest notowany w kronikach kryminalnych.

Śmię powatpiewać w powodzenie tej inwestycji...
W czasach, kiedy byłam wolna i swobodna jak Swobodny Dżordż, po powrocie z wypadu do Madrytu z moją Amigą de Corazon Espinado wraz w psiapsiółą z grupy wsparcia próbowałyśmy się zabawić na dyskotekach w Poznaniu w okresie styczeń-luty, czyli w samiuśkim karnawale. W ostatkowy weekend nie działo się NIC.
Pozostałe dyskoteki w centrum w innych terminach, bardziej letnich, były oblegane poniżej przeciętnej. Sposób zabawy poniżej średniej - płeć żeńska. (Mój wzorzec referencyjny to dyskoteka w centrum Madrytu).

Jeśli kultura dyskotekowa nie uległa zmianie od tamtych czasów, to jedynie po środkach anestetycznych zabawa ma szanse powodzenia ;)

piątek, 30 sierpnia 2013

"Mam przyjaciółkę opiekunkę zwierząt"

Autor: Ralf Butschkow
Tytuł: "Mam przyjaciółkę opiekunkę zwierząt"
Tłumaczenie: Bolesław Ludwiczak
Ilustrował: Ralf Butschkow
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 24
Wiek dziecka: 3+

Zdjęcie okładki pochodzi ze strony wydawnictwa
Ta lektura, w odróżnieniu od dwóch poprzednich, których nie czytałam moim pociechom mimo, że jest z nami dopiero od tego wtorku, już stała się się ulubioną wieczorną czytanką starszego synka. Zresztą już od dłuższego czasu, tak mniej więcej od końca maja, Jego ulubionym rysunkiem, którego wersji mogłabym już się doliczyć w dziesiątkach, jest plan zoo. Na marginesie dodam: inspirowany filmem "Pingwiny z Madagaskaru".
Mogłam się więc spodziewać, że wraz z nabyciem tej książeczki stanie się "ulubieńszą", ale nie przewidziałam tego. Cóż, to aktualnie Jego temat numer 1.

Kolejna książeczka z serii "Mądra Mysz"tym razem przybliża zawód opiekuna zwierząt w zoo. Wybierając się z Tomkiem i Jego dorosłą przyjaciółką Hanią na wycieczkę po ogrodzie zoologicznym - miejscu pracy Hani, dzieci mają okazję poznać wiele interesujących szczegółów dotyczących codziennej pracy zoo od tzw. zaplecza. Mają okazję dowiedzieć się jak przygotowuje się posiłki dla zwierząt drapieżnych i roślinożernych, jakie zadania ma w zoo weterynarz, jak przebiega oswajanie się zwierząt z ludźmi, i z nowym  miejscem, jakim jest dla nich zoo po przybyciu do niego, jak karmi się foki oraz jak kąpią się słonie.  Można się też dowiedzieć, o czym nie miałam pojęcia, że szkolenie opiekuna zwierząt trwa trzy lata

Gorąco polecam serię "Mądra Mysz", bo to naprawdę bardzo wartościowa i kształcąca seria! Do tego ilustrowana bardzo szczegółowymi  rysunkami, które dzieci chętnie oglądają i śledzą na nich detale.

Dziś wieczorem zapewne czeka nas znowu ta lektura, czytana również w ramach wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".

czwartek, 29 sierpnia 2013

Dni adaptacyjne

- Jak Ci się podobało w przedszkolu, Oluś?
- Było wyśmienicie.

....

yyy, ale słownictwo, pomyślałam. Ale nieźle...


Mały O. będzie w grupie Misiów, więc Tata Obe wypytał Go jeszcze, jak nazywają się inne grupy.
- Są pcułki, wlubelki, tolita...
Byłam wtedy w łazience i słyszę jak Tata powtarza pytając "tolita?"
- Oluś - toaleta była, tak?
- Taak!

Dzisiaj drugi dzień adaptacyjny.

środa, 28 sierpnia 2013

Jarosław Mikołajewski "Zoo"

Autor: Jarosław Mikołajewski
Tytuł: " Zoo"
Ilustracje: Elżbieta Wasiuczyńska
Wydawnictwo: Agora S.A.
Rok wydania: 2007
Stron: 40
Wiek dziecka: 6+


Drugie oblicze wierszyków, których bohaterami są zwierzęta, to znane wszystkim, na przykład z filmu "Akademia Pana Kleksa", wiersze Jana Brzechwy: „Dzik”, „Małpy”, „Niedźwiedź”, „Lis”. Jak się okazuje, o czym przyznam się nie wiedziałam, pochodzą z dłuższego utworu zatytułowanego „Zoo”.
Taki sam tytuł nosi druga książeczka wydana w serii "Biblioteka Gazety Wyborczej", którą chciałam przedstawić. Jej autor, Jarosław Mikołajewski, poświęcił swoje dzieło właśnie Janowi Brzechwie i opatrzył następującą dedykacją:

„Janowi Brzechwie
- że go kocham, niech wie”.

Obraz zwierząt z zoo, jaki maluje się w tej pozycji, jakże jest odmienny od tego z książeczki "Jadę do słonia w gościnę". To wesołe rymowanki, oparte czasami o grę słowną, jak na przykład wierszyk "Hipopotam":


Słonko, co zachodziło,
złocistą barwą pokryło
hipopotama.
Widząc, że patrzy nań lama,
rzekł hipopotam:
Ze złotam.
Na co ona: A przypadkiem  nie z miedziś?
A on na to: Przynajmniej nie dziś.

Niektóre wierszyki to krótkie fraszki, jak na przykład ta o zebrze:


A wszystkie opatrzone są bajecznie kolorowymi malunkami.

Są wesołe, dowcipne, napisane współczesnym językiem i czasami trochę abstrakcyjne. To ciekawa lektura zarówno dla dzieci jak i dorosłych. Dzięki niej można uzupełnić i wzbogacić zasób obrazów i wyobrażeń kojarzących się ze zwierzętami o takie, które bardziej związane są z naszymi czasami.

Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".

niedziela, 25 sierpnia 2013

Poranne przemyślenia - dokąd zmierza ten świat a konspiracja u przedszkolaków

Widziałam się w czwartek z psiapsiółą z grupy wsparcia (to jedno ze spotkań, na które umawiałam sie będąc jeszcze nad morzem... o tempora...)

Profil (hehe trochę to śmieszne określenie, ale niech będzie) - trójka dzieci, z czego trzecie skończy niedługo 2 latka, najstarsze płci żeńskiej poszło jako 6 latek do szkolnej zerówki, ale średnie - rocznik Większego K. - zerówkę zrobi w przedszkolu. Kobieta bezkompromisowa, szczera, niejedno przeżyła, można powiedzieć, że geograficznie korzeniami prawie "góralka".
I objawiłam Jej wczoraj prawdę nie wszystkim objawioną, a której dosłuchałam się w Radiu Merkury słuchanym w drodze powrotnej do domu, o "przedszkolach za złotówkę". O tym cudzie gospodarczo-edukacyjno-POLITYCZNYM słyszałam jeszcze przed wakacjami i już wtedy padały ostrzeżenia, że będzie za przeproszeniem gnój.
I wyszedł, piękny jak mało co.
Otóż, przedszkolom Ustawodawca, czytaj sejm, zabrania organizowania zajęć dodatkowych w godzinach pracy przedszkola, tudzież pobierania opłat od rodziców za zajęcia dodatkowe ponad ustawową złotówkę (!) Czytaj: nie będzie rytmiki, tańców, języka angielskiego, judo, pływani, czy innych.

Usłyszeć można było głos, że w Niemczech przedszkolanki same prowadzą takie zajęcia. Tymczasem system kształcenia kadry przedszkolnej w Polsce tym sposobem (czytaj: ustawą) został z tyłu o cały rocznik świetlny...
Pracę i zarobki stracą nauczyciele, którzy w ramach zajęć dodatkowych przychodzą do przedszkoli i uczą nasze pociechy. Uczą.

Prowadząca, pięknie skomentowała szeptem mówiąc, że mamy bardzo bogatą tradycję konspiracji, więc podzielam Jej myśl, iż problem znajdzie swoje rozwiązanie...

I jeszcze jeden mocny głos tu zacytuję - jakiś starszy (sądząc po głosie) pan sparafrazował słowa Winstona Churchila i podsumował całą tę sytuację następująco:
"Jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele złego, tak nielicznym".

Otóż, moja koleżanka, którą uważam za światłą osobę obeznaną w świecie, w tym również tym pedagogicznym, gdyż uczy języka brać studencką, oświadczyła:
" Ja się wcale nie dziwię, bo tendencja na zachodzie jest taka, żeby dzieci niczego nie nauczyć. Zobacz jak zorganizowane są tam przedszkola".
Wymianę myśli zakończyłyśmy w tym samym miejscu wracając ze spaceru - trudno rozmawia się mając ze sobą absorbującą trójeczkę. Zapytałam Ją, jak myśli, dlaczego tak jest. I usłyszałam w odpowiedzi to, z czym zgadzam się, mówiąc po angielsku: "I couldn't agree more".
Współczesne trendy polityczne, rozwojowe, edukacyjne mają na celu zatracenie tożsamości, zapomnienie o własnej historii, zapomnienie języka, literatury, zdobyczy kulturalnych.

 

środa, 21 sierpnia 2013

O zwierzętach w ZOO

Autor: Artur Wolski
Tytuł: "Jadę do słonia w gościnę"
Przekład Piotra Stefanowicza autoryzowany z białoruskiego
Ilustrował: Wieczysław Tarasow
Wydawnictwo: Iunactwa
Miejsce i rok wydania: Mińsk, 1981
Stron: 40
Wiek dziecka: 7+

Dla zobrazowania twórczości poetyckiej poświęconej zwierzętom chciałam przedstawić dwie książeczki.

Pierwsza z nich to pamiątka z mojego dzieciństwa pod tytułem "Jadę do słonia w gościnę", która jest tłumaczeniem wierszy białoruskiego autora Artura Wolskiego. Są one ciekawe, rozbudowane, zawierające porównania zwierząt, np. nosorożca do zbroi rycerskiej, wielbłąda do statku płynącego po morzu. Czyta się je jednak dość trudno, nie wiem czy to wina tłumaczenia, czy również w języku autora zastosowane są tak różnorodne rodzaje rymów i wiersza, mamy tu bowiem do czynienia i z rymami niedokładnymi, i sam rytm wiersza też często się zmienia.
To małe bajki, w których wyraźnie słychać głos zwierząt nieszczęśliwych w zoo. Tęsknią do swoich ukochanych pozostawionych w Afryce, jak tygrys w utworze "Szyrchan", jak hipopotam i niedźwiedź polarny, który nie może spać i cierpi z powodu zbyt ciepłej wody w basenie, jak zebra, która prosi, by pomóc jej wydostać się i powrócić na sawannę, czy żubr, który tęskni do puszczy.

Oto fragment wiersza "Hipopotamek":
Teraz w ZOO
w wannie leży,
ma jedzenie
smaczne,
świeże.
A dokoła
myślą ludzie:
- Ileż mieści się
w tej buzi?!

Lecz
nikt nie wiem,
jak on tęskni,
jak on kocha
kraj rodzinny,
że po nocach
często nie śpi,
że się stale czuje
winnym.

Ach, daleko
dom, Afryka,
dżungla,
rzeka
są dla więźnia.
Nie dopłynie,
nie dopełznie.

A wśród dżungli
wiele latek
łzy przelewa
stary dziadek:
- Po cóż, wnuku
ukochany,
zastawiłeś
w sercach rany?
Prawda, że smutne?

Ale są też zwierzęta, którym lepiej jest w nowym miejscu - należy do nich foka, która nie musi się bać polującego na nią niedźwiedzia polarnego i nie głoduje jak w naturze.
Są i wiersze satyryczne, jak "Hiena i higiena", ale przeważają jednak te smutne.

Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, oprowadzając dzieci po ZOO, co tak naprawdę mogą czuć zwierzęta, które tam oglądamy...?
Te wiersze mogą spowodować refleksję nad naszym postrzeganiem roli jaką spełnia zoo. Tym bardziej, że polska tradycja poetycka, w postaci wierszy Jana Brzechwy, przedstawia żywot zwierząt w dość beztroski sposób, nieprawdaż?

Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego Magdalenardo "Odnajdź w sobie dziecko".

Rozsypujący się wiatrak - w zasadzie tylko dla dorosłych lub dla osób o mocnych nerwach

Rano tak pięknie pachniało powietrze - deszczem i ziemią. Szłam z Moim Najlepszym Kolegą przez ulicę do sklepiku i wdychałam je pełną piersią. Wdech - wydech, wdech - wydech.
Cudownie...
Deszcz deszcz deszcz... i mimo wszystko ciepło...
cuuudownie.....


Przedwczoraj zdążyliśmy dotrzeć do rozsypującego się wiatraka.

Szkoda, że niszczeje. Mógłby się o niego ktoś zatroszczyć. Ponoć takich starych wiatraków nie można rozbierać, ponieważ służą jako punkty orientacyjne w terenie.

Obeszliśmy go oglądając z drogi, Mały O. asekuracyjnie wołał, że chce wracać, ale namówiłam Go spokojnie, że tylko zobaczymy i drogą, którą widać było za wiatrakiem wrócimy do skrzyżowania ze światłami.


widać, że się biedaczek sypie
 
Patrząc na niego już z daleka  można się było domyśleć, że będzie tam tabliczka zakazująca wstępu. Była. Co ciekawe, jest też informacja, że to teren prywatny. No tak, budowla na terenie prywatnym, ale do kogo należy obiekt?


Zrobiłam zdjęcie, i wtedy zauważyłam...:


O matko... Kto pamięta zasłyszane historie z dzieciństwa o ludziach, którzy się powiesili?  Kiedyś po wsiach to było dość częste zjawisko. Ale bieg czasu i wpółczesność nie zniwelowały powodów do takich ekstremalnych czynów. W dalszym ciągu słychać o takich zdarzeniach. Powody są nieco inne, ale desperacja podobna...
Kto powiesił ten stryczek: młynarz czy ktoś inny?

Nie zwracałam dzieciom uwagi na to co widzę, tylko przeszliśmy do przodu. Większy K. zastanawiał się którędy wchodziło się do takiego wiatraka. Wyjaśniłam, że raczej z boku lub z tyłu, żeby poruszające się skrzydła nikogo nie zraniły. A pozostałości po skrzydłach ma imponujące.


Widać też było dokładnie, że większa wichura i ulewa spowodują, iż całość może zamienić się w kupę desek... :

mocowanie skrzydeł wisi już tylko na spróchniałych pozostałościach




Do zobaczenia, albo i nie...


Po drodze jeszcze kilka historycznych modeli wozów i rowerów:



i wrócliśmmy na naszą spokojną dróżkę prowadzącą wśród bagien.

Tymczasem po drodze Mama Karolków jeszcze wypatrzyła coś interesującego ;) Ja tu się męczę z wymyślaniem co posadzić, żeby było ładnie i praktycznie, a tutaj, proszę:




ktoś pomyślał wyłącznie rekreacyjnie;)

 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Ostatnie wydarzenia w moim otoczeniu nie nastrajają mnie optymistycznie.

Mam zaległości w recenzjach do wyzwania Magdy. Nie mam jakoś siły, wyssało ze mnie...
Muszę sie pozbierać do kupy.

piątek, 16 sierpnia 2013

Faza totojowa

Za dwa tygodnie rozpoczyna się nowy rok szkolny, i przedszkolny - dla Małego O. nowy rozdział w życiu.
Zastanawiamy się jak to będzie.
Na plus można zaliczyć to, że będzie z Nim starszy brat.
A tymczasem w ramach przygotowań do tego etapu, młodszy brat Większego K. obkupuje się w akcesoria. Cechą wspólną tych wszystkich gadżetów jest kolor. Wiodący kolor - totojowy, o przepraszam, fioletowy.

Właśnie wysprzątałam pokoik Małego O. i zawiesiłam Mu nowe zasłonki. Oczywiście  totojowe. Po zakupieniu ręcznika kapielowego a następnie pościeli, kolej padła na zasłonki. Początkowo miały być granatowo-niebieskie, ale ostatecznie mały stylista utrzymał wiodącą nutę kolorystyczną i wyprawa do Jyska zaowocowała zasłonkami w kolorze totojowym.


Kubek, pasta, szczoteczka do przedszkola - totojowe:


kubeczek z francuskiej firmy handlujacej materiałami remontowo-budowlano-ogrodniczymi

W poniedziałek Babcia U. sprawozdała zakup poczyniony w portugalskiej sieci sprzedającej polskie produkty - woreczek do przedszkola, oczywiście: totojowy.

Na zdjęciach brakuje plecaka, którego Mały O. zabrał ze sobą do Dziadków.
W kolorze oczywista wiodącym. Za całe 9,90 z realnego sklepu.

Faza totojowa trwa od mniej więcej maja. Mały O. do tego stopnia zidentyfikował się z tym kolorem, że gdy na loterii z okazji dnia matki i ojca w przedszkolu wylosował maskotkę, miał szczęście na 102. Trafiła Mu się totojowa Milka-Rozrabiaka! :)

Made in Romania

Wszystkie kolory świata są nasze ;)


środa, 14 sierpnia 2013

Koncert jesienny...

Nagła zmiana pogody spowodowała, że bardziej czuć nadchodzącą jesień.
Wieczorem trawa pokrywa się już rosą.
Dzień jest krótszy od najdłuższego dnia w roku o dwie godziny.*
O poranku słońce coraz bardziej świeci na pomarańczowo i coraz niżej na horyzoncie się witamy...

Chyba pójdę poszukać jesieni na wsi.

A jak wrócą Karolki, to zrobimy sobie obiecany spacer do starego wiatraka:





A w temacie nadchodzącej nieuchronnie jesieni pojawia się liryczna Magda Umer:







* stan na dziś

wtorek, 13 sierpnia 2013

Szeroki front robót

Minęło 48 godzin od kiedy Karolki wyjechały na wakacje do Dziadków.

Po 24 zaliczona już była pizza...

Obawiam sie, że jak Dziadkówie w takim tempie będą spełniali życzenia i dogadzali swoim ukochanym dwóm wnukom, to po powrocie nie dam rady zapanować nad tą kompanią ;)

A tymczasem rodzice........:


A tak bardziej serio, to nie zaplanowałam niczego.

Bo, a to pogoda nie wypali, a to płynu do mycia okien zabraknie, a to jakaś niezwykła niecierpiąca zwłoki promocja w sklepie się zdarzy, a to sio, a to siamto.

Jestem w trakcie cywilizowania obejścia, czyli przestrzeni wokół schodów i po wczorajszym kopaniu, wyrównywaniu, donoszeniu ziemi, wykopywaniu otworów i sadzeniu, ledwo z łóżka się dziś zwlekłam.
Dziadkowie przywieźli wyhodowane przez siebie bukszpany i teraz je sadzę.
Właściwie, to powinnam sadzić, więc zaraz zmykam.
Nie będę robić tu "amelinium" ;) [dla niewtajemniczonych: poznałam ten filmik dopiero dziś, jest długawy i obfituje w niecenzuralne słowa, a jak ktoś nie ma cierpliwości to odsyłam do minuty 3:40].


Nieobecność dwóch małych demonów jest wyraźnie odczuwalna. Cisza, spokój, ... i tak pusto.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Syrena wyje - pali się?

Życie na wsi ma swoje specyficzne akcenty.

Wieś, jak zapewne każda, ma swoją Ochotniczą Straż Pożarną. Właściwie w promieniu 5 kilometrów to mamy trzy różne wsie i każda ma swoją straż. Jak więc zaczną się zwoływać, to czasem ciary po plecach lecą...
Tym bardziej, jak się potem widzi lub słyszy do jakiej akcji jechali.

A myśmy z Karolkami podreptali, jeszcze nie w tych upałach, do naszej administracyjnie wsi przez osiedle, żeby zobaczyć strażackiego żuka. Stał przed remizą od jakiegoś czasu, więc zaproponowałam młodym spacer. To dopiero była atrakcja dla chłopaków! Ale bali się sfotografować na jego tle. Podejrzewam, że tak naprawdę to bali się, że zaraz zacznie wyć syrena. Tymczasem na słupie (tym za pojazdem) jest tabliczka z informacją o treści: "W wypadku pożaru włącz syrenę". Powiedziałam Im o tym, ale mimo to nie zezwolili na wspólne zdjęcie.


Prawda, że piękny?
En face...
 

...i z lewego profilu

Moje wspomnienia z dzieciństwa, związane z pożarami i strażakami związane są ściśle z Dziadkami. Tata mojego Taty pracował jako strażak i pamiętam, jak czasem szliśmy na spacer odwiedzić Dziadka w pracy na portierni.
Natomiast mama Mamy mieszkała wśród lasów, z czego część była własnością Dziadków, i wielokrotnie widziała z okien czarny dym unoszący się nad płonącym lasem. W odległości mniej więcej kilometra od Ich domu przebiega linia kolejowa, tzw. magistrala śląska pobudowana w latach międzywojennych, łącząca Śląsk z Gdynią, i pożar najczęściej wywoływały iskry wydobywające się z jadącego pociągu.
Babcia do samej śmierci wspominała, że boi się pożarów i ciągle żyła w strachu, że pożar dotrze aż do domu... Nie wiem dlaczego, ale zawsze palił się las po tej stronie torów... Raz nawet kiedyś byłam na miejscu tuż po ugaszeniu ognia.
Pamiętam do dziś ten widok.

Mam ogromny szacunek dla strażaków i ich pracy, i pałam wprost wściekłością gdy widzę, przepraszam za wyrażenie, idiotów na drogach. Teraz częściej bowiem straż jest wzywana do wypadków, niż do pożarów...

środa, 7 sierpnia 2013

"Kicia Kocia poznaje strażaka"


Autor: Anita Głowińska
Tytuł: "Kicia Kocia poznaje strażaka"
Ilustracje: Anita Głowińska
Wydawnictwo i rok wydania: Media Rodzina, 2012
Stron: 24
Wiek dziecka: 2-6 lat

Cytat z tylnej okładki:
"Kicia Kocia" uwielbiana przez dzieci i wysoko oceniana przez rodziców, w 2011 r. znalazła się na liście "10 wspaniałych" według Krystyny Romanowskiej z kwartalnika RYMS.
I oprawa książeczki, i same przygody kotki są przemiłe. Towarzyszą im rysunki-malunki w wykonaniu autorki opowiastek, wykonane z dbałością o szczegóły, pełne ekspresji i kolorów, i naprawdę bardzo ładne.
Kicia Kocia to mała "dziewczynka", która ma swoje humory, jak każde małe dziecko. W tym przedstawianiu żywych reakcji i zachowania książeczka jest naprawdę prawdziwa. Czytając ją, ma się wrażenie obcowania z przygodami dziecka, a nie zwierzątka; na przykład taka scenka:


Do domu Kici Koci przychodzi z wizytą strażak Jacek, ale kotka jest rozczarowana Jego wyglądem, zupełnie nieprzystającym do jej wiedzy i wyobrażeń o strażakach. Postanawia więc udać się na drzewo, z którego niestety nie może zejść. I wtedy do akcji wkracza strażak Jacek, który wzywa swoich kolegów po fachu. O dziwo, strażacy zwracają się do pana Jacka "komendancie" i kiedy Kicia Kocia ma być zdjęta z gałęzi za pomocą drabiny woła, że to Pan Komandant ma po nią wejść.
 

Specjalnie dla strażaka Jacka włożyła czerwoną sukienkę
 Miłość do Kici Koci przypadkowo udało mi się zaszczepić w małej sąsiadce Karolków. A teraz, już świadomie, zarzuciłam sieć na córeczki mojego Brata. Tyle, że uprzednio nawet nie zajrzałam do treści darowanych książeczek, a teraz delikatnie otwierając strony, przeczytaliśmy z synkami, jak to Kicia Kocia poznaje strażaka.

Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".

wtorek, 6 sierpnia 2013

Czekoladowy dla amatorów czekolad

Chciałam się "pochwalić" swoim obżarstwem ;)

Otóż kilka tygodni temu trafiłam przypadkiem (chociaż lepiej byłoby tu użyć określenia wydobyłam, wykopałam, wyłuskałam) w sklepie netto czekoladę z dodatkiem pistacji, bazylii (!) i kawałków czerwonej pomarańczy (chyba grejpfruta?).
Zaciekawił mnie szczególnie dodatek bazylii.

Wówczas też wpadła mi w ręce druga nietypowa ladka Mexico - gorzka czekolada z dodatkami w postaci papaji, guawy i papryczki chili.

Czekolady o gramaturze 80 g, za cenę 5 złotych - dużo -  ale nad oszczędnością zwyciężyła ciekawość. Trzecia sztuka - biała z dodatkiem jagód goji, granatu i chili powędrowała do teściowej w ramach prezentu imieninowego. Jakoś się trochę tych goji boję, szczególnie jak przeczytałam to ;)

Dodatek chili w gorzkiej czekoladzie to coś, co jest tak naprawdę podnosi smak czekolady. Staje się bardziej garbnikowa i zwija język do środka (w trąbkę ;), przynajmniej mój. Wyczuwa się w niej papaję.
Summer venture a la Sicilia to marzenie o słonecznym wybrzeżu Italii. Słodycz i ziołowe klimaty śródziemnomorskie, a bazylia jest wyraźnie rozpoznawalna.

Opowiadając koleżance w pracy o nietypowych odczuciach (i częstując na próbę kawałkiem) wciągnęłam Ją w mały eksperyment smakowy. Długo to nie trwało i przyniosła gorzką z solą morską:


Lubimy poeksperymentować - drobinki soli na języku w otoczeniu gorzkiej czekolady sprawiają, że czuje się słodycz! To jest moje osobiste odczucie. Oczywiście im większy kryształek soli był zatopiony i teraz nam się rozpuszcza na języku, tym bardziej czuć słoność, ale takie malutkie, maluteńkie są niczym kropelki miodu.

To nie jest post sponsorowany. Ale jakby ktoś chciał żebym testowała nowe smaki czekolad, bardzo proszę, jestem do dyspozycji ;)
Poproszę tylko w pakiecie coś przeciwgrzybiczego, każdy bowiem ma jakiś swój słaby punkt. A mój jest blisko G ;)

Aha, jak odważę się zszamać tą białą z goji, to dam znać!

piątek, 2 sierpnia 2013

Poznań by the very end of July ;)

Środowy wypad z Karolkami do Poznania na "babskie popołudnie" obfitował w różniste atrakcje.

Sabat zwołany pod dachem cafebebe (polecam bardziej dla mam z mniejszymi dzieckami), po zaliczeniu smacznistej tarty z czekoladą i truskisielu (to młodzi), pocwałował uliczkami w stronę poznańskiego Starego Rynku. Ale po drodze atrakcji było co niemiara.

A to pięknie zagospodarowany skwer przy ulicy Zielonej...

Pamiętam to miejsce z pośpiesznego przemierzania 20 lat temu na zajęcia do szpitala na Długiej. Nie było tam nic. A teraz? I fontanna, i ławeczki, rzeźby i zieleń. Urokliwe, a do tego całkiem spokojne miejsce.


zejść, nie zejść...
 Podchodząc do tej dziewczynki myślałam, że to ktoś z taplających się w wodzie lub siedzących obok zostawił buty. Ale nie, po bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że laczki* należą do postaci...


Ciocia Kasia opowiedziała Większemu K., że fontanna spełnia życzenia, tylko trzeba wrzucić do niej pieniążek.
Mama Karolków wyłuskała groszaki z portfela, podała do łapek i wyjaśniła procedurę. Większy K. długo wahał się przed wrzuceniem.  Zagrzewałam Go do męskiego podejścia do sprawy - hop i już. Ale On, pewnie zaskoczony taką niespodzianką jak "fontanna spełniająca życzenia", powtarzał pod nosem:
"Chciałbym dostać kombajna Claasa zabawkowego".
W końcu wrzucił.
- No, i co? - spytał z kwaśną miną.
- Co, co?
- Dlaczego nie ma kombajna?

Dziecko oczekiwało, że jak wrzuci pieniążek do fontanny i wypowie życzenie, to kombajn zjawi się obok jak dżin z lampy...

Prawie nad samymi głowami przeleciał nam samolot:


Do Ławicy jest jeszcze kawałek, ale tędy przebiega korytarz powietrzny. A kiedyś słyszałam taką historię, że jeśli pilotowi uda się przelecieć nad wieżowcami na Piekarach to zdobywa dodatkowe punkty... Hmm

Lubię pozadzierać głowę i popatrzeć na dachy. Można wypatrzeć cudeńka:



Samochód zaparkowałam pod Kupcem Poznańskim, bo nie wiedziałam czy dziki parking na tyłach budynku politechniki nadal funkcjonuje, a nie chciałam jeździć i przekonywać się, a potem błądzić wśród jednokierunkowych uliczek... Działa, i szkoda, że o tym nie wiedziałam, bo za niecałe 3h pod Kupcem zapłaciłam 2 razy tyle niż zapłaciłabym za pozostawienie auta pod chmurką. 3 złote za pół godziny! Ździerstwo jak nic.

Po dojściu na Stary Rynek małe niezbyt miłe zaskoczenie. Jakoś takie te ogródki ubogie.
Dawno, dawno temu, przed erą Karolków i w czasach towarzysko-rozwiniętych bywało się tu i ówdzie i więcej zieleni było. Więcej pelargonii, więcej, więcej. Teraz jakiś taki ascetyzm widać. Brak funduszy? Nawet spacer samą ulicą Wrocławską do smutnych przemyśleń mnie skłonił - same kafeje, puby, kluby i takie tam. Ile tego piwa można w siebie wlać? Małego spożywczaka z pieczywem już nie ma, na szczęście wrócił Świat Książki, no ale tak jakoś mało kulturalnie tutaj. No chyba, że ktoś chwali sobie kulturę jedzenia i picia...
Na szczęście księgarnia Arsenał nadal funkcjonuje więc wpadliśmy tam, Karolki z mamą, na mały łup książkowy. 10% rabatu i zmykamy.

Niestety fontanna u zbiegu ulic Paderewskiego i Szkolnej była wyłączona, ale za to czekała mnie inna atrakcja.
W dzisiejszej Wyborczej na stronach lokalnych jest artykuł o tej kamienicy.
Jak zobaczyłam portrety, to oczy mi się zrobiły jak spodki, ale podpis rozłożył mnie na łopatki...

To się nazywa prosty przekaz.

Tymczasem "młodzież" analizowała makietę Starego Rynku ufundowaną przez Stowrzyszenie na Rzecz Rehabilitacji Niewidomych i Słabowidzących. Bardzo ciekawa pozycja do zobaczenia - polecam:




Tutaj jesteśmy
Warto się rozejrzeć dookoła i przyjreć się kamieniczkom.


Osobiście uważam, że poznański Stary Rynek jest jednym z ładniejszych. Nie sądzę tak ze względów sentymentalnych. Widziałam Starówkę w Warszawie, która zaskoczyła mnie swoją wielkością (telewizja jednak powiększa...), we Wrocławiu, która też jest ciekawa w swojej różnorodności, w Gdańsku, której układ jest bardzo nieklasyczny bo portowo-targowy, ale też jest piękna, bogata i interesująca. Słyszłam, że Lublin ma bardzo ładne Stare Miasto, miałam okazję zobaczyć tylko budynek dworca PKP i byłam nim zauroczona.

Chmury nad Ratuszem były bardzo malownicze:

Bardzo lubię widok Ratusza z tej strony Starego Rynku
 
Jaki ładny bucik stoi koło Arsenału
A wędrówka zakończyla się w bolidzie Formuły 1 stojącym w Kupcu Poznańskim:




No to spokojnej nocy!


* nie lubię tego słowa, wywodzi się z gwary poznańskiej, ale jakoś tak misie nieciekawie kojarzy

czwartek, 1 sierpnia 2013

Puknij się pan w ...

Czasami dobrze jest przypalić sobie z rana czółko lokówką...
To w poniedziałek rano.

Potem człowiek trochę wyhamowuje, chociażby na trasie, kiedy widzi jak bus pełen pracowników MUSI wyprzedzić tuż przed nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem. A za parę metrów na jezdni ślady ostrego hamowania i rozryte pobocze. W zeszłym tygodniu tego nie było.



Lubię Chrisa Rea'ę. Jego piosenki mają taką drogową melodykę.


Potem wjeżdżam na szybką trasę w mieście. Taka nasza "autostrada". Radyjko wyczuwa moje klimaty i się dostraja.



Ostatnie metry po mieście i wjazd na parking przy australijskich rytmach Midnight Oil:





Na zakończenie samochodowo-muzycznego kącika anegdota z niedzieli, kiedy to ksiądz po mszy święcił pojazdy (świętego Krzysztofa było). Zdążyliśmy doskoczyć do naszego bumbuma, ministrant rozdał obrazki i wyjeżdżamy z parkingu. Ksiądz w tym czasie już zrównał się z nami i patrzył, czy ma użyć kropidła, ale uśmiechem i skinięciem głowy daliśmy znak, że już jesteśmy poświęceni. Przepuściliśmy go do wyjścia, do strażaków, a Większy K. na to:
- A ksiądz nas już pochlapał?

Taaaa.
I gdy potem słyszysz od Najlepszego Kolegi, że on już nie wytrzymuje i ma dość, a dopiero co wrócił z urlopu, myślisz "Nie jest dobrze".
Pracuję nad Nim.
Dziś za przykład dałam mu profesora Bartoszewskiego, który stwierdził: "motłoch nie będzie ograniczał mojej swobody". Brawo, to jest Człowiek.

Nie wiem co się dzieje, ale zastanawiam się, gdzie współcześnie podziały się szlachetne wartości i szacunek dla drugiego człowieka. "Szlachetne wartości" - pomyślałby kto... Wystarczyłby sam szacunek. Ale tego nie uczą na szkoleniach z "efektywności", "relacji interpersonalnych","wywierania wpływu", "delegowania obowiązków", "coachingu", "mentoringu" i innych ingów.
Założę się, że w większości absolutnych liderów rynkowych na cel-ownik-u jest człowiek. Ale Ci którzy do tego wyznaczonego celu dążą, zapominają, że po drodze też są ludzie. Nie narzędzia.
Jak ja mogę starszą od siebie osobę, od której oczekuję jakiegoś elementu do mojej pracy we wspólnym celu, i która teoretycznie mogłaby być moją matką/ojcem postraszyć?
Przepraszam bardzo: czym miałabym ją postraszyć? Nie jest moim podwładnym. A straszyć, to już krok do mobbingu.
Straszenie, czy może raczej "straszonko" to taki modny sposób wywierania presji teraz...
W różnych dawnych historiach i opowieściach z życia mniej lub bardziej sławnych ludzi, można znaleźć motyw tyrana, despoty, ale inteligentnego, wyjątkowego człowieka. Styl przywództwa genialnego tyrana można jakoś uzasadnić, ale styl despoty-miernoty, wybaczcie...


"Ten tydzień dziwnie się ciągnie" - chciałam napisać we wtorek. Tymczasem już czwartek i zleciało tak, jak zwykle.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...