Widzieliście to już? jak dla mnie rewelacja!
Jako nastolatka myślałam, że jeśli kiedyś będę miała dzieci to chciałabym mieć dwóch synków; kończąc liceum rzuciłam hasło - "Też będę doktorem", a jedząc samotne niedzielne obiady marzyłam o własnym domku i rodzinie. Marzenia się spełniają.
środa, 31 lipca 2013
sobota, 27 lipca 2013
Mądra Mysz: "Maks nie rozmawia z obcymi" i "Maks zostaje mistrzem świata"
Autor: Christian Tielmann
Tytuł: "Maks nie rozmawia z obcymi"
Ilustracje: Sabine Kraushaar
Tłumaczyła: Emilia Kledzik
Wydawnictwo i rok wydania: Media Rodzina, 2013
Stron: 24
Wiek dziecka: 3 - 8 lat
Autor: Christian Tielmann
Tytuł: "Maks zostaje mistrzem świata"
Ilustracje: Sabine Kraushaar
Tłumaczyła: Emilia Kledzik
Wydawnictwo i rok wydania: Media Rodzina, 2013
Stron: 24
Wiek dziecka: 3 - 8 lat
Seria "Mądra Mysz" ma nowy cykl. Obok "dziewczyńskich" opowieści z Zuzią w roli głównej, pojawiła się seria o Maksie. Pobrzmiewa w nich również edukacyjno-wychowawcza nuta z tym, że bardziej w tej opowieści, w której Maks nie rozmawia z obcymi.
Mama zabiera Maksa na zakupy, a ponieważ załatwianie spraw idzie jej w tym dniu powoli, proponuje synkowi, aby w tym czasie zabawił się na pobliskim placu. Maks z ochotą przystaje na tę propozycję, tym bardziej, że w piaskownicy spotyka swojego dobrego kolegę Mikołaja. Bawią się w najlepsze, aż do momentu kiedy zaczyna padać deszcz. Rodzice zabierają w pośpiechu dzieci do domów, ale Maks zostaje sam w deszczu i czeka tak na powrót mamy. Właśnie w tym momencie zjawia się pan, o którym Maks wie, że mieszka na ich ulicy. Nieznajomy proponuje, że odwiezie chłopca do domu, ale Maks nie zgadza się na tę propozycję, bo przypomina sobie, co mama mówiła mu wcześniej o takiej sytuacji. I mimo, że jest cały mokry, jest mu zimno i boi się, że się przeziębi, zostaje.
Mama wkrótce się zjawia, przeprasza synka, pociesza i chwali za postawę.
Bardzo się cieszę, że trafiliśmy na tę książeczkę, bo w codziennym wirze nie zawsze przyjdzie do głowy przeprowadzenie z dzieckiem pedagogicznej pogadanki o tym, co może je spotkać.
W stosunku do drugiej książeczki, zatytułowanej "Maks zostaje mistrzem świata", początkowo miałam ambiwalentne podejście ze względu na niezbyt grzeczne słownictwo ("ty głupku", "palant") jakim posługują się w niej bohaterowie. Ale przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że dzieci rosną, wkrótce zaczną częściej spotykać się z różnymi epitetami więc muszę potraktować to jako element dorastania. Tym bardziej, że mimo iż kilkakrotnie czytałam to opowiadanie moim synkom, nie zauważyłam jednak, żeby zaczęli używać słówek, które tutaj występują. Zatem chyba nie jest tak źle.
Maks i jego koleżanka Paulina grają w piłkę, ale zostają wyśmiani przez Tomka, kolegę z podwórka, który uważa, że dziewczyny nie umieją grać w nogę. Tym sposobem umawiają się na pojedynek o mistrzostwo świata. Maksowi i Paulinie w przygotowaniach do tego ważnego meczu pomaga starszy brat Maksa, Feliks, który jest bramkarzem.
Początkowo mecz nie przebiega pomyślnie dla naszego małego bohatera. Po pierwsze, Tomek i jego drużyna grają lepiej, a po drugie, wkrótce przeciwnicy obejmują prowadzenie. Ale mimo, że Maks ucieka się do nieuczciwego faulu, po przerwie szczęście uśmiecha się do jego zespołu i ostatecznie wygrywają.
Przeczytane w rama,ch wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".
Tytuł: "Maks nie rozmawia z obcymi"
Ilustracje: Sabine Kraushaar
Tłumaczyła: Emilia Kledzik
Wydawnictwo i rok wydania: Media Rodzina, 2013
Stron: 24
Wiek dziecka: 3 - 8 lat
Zdjęcie okładki pochodzi ze strony wydawnictwa |
Tytuł: "Maks zostaje mistrzem świata"
Ilustracje: Sabine Kraushaar
Tłumaczyła: Emilia Kledzik
Wydawnictwo i rok wydania: Media Rodzina, 2013
Stron: 24
Wiek dziecka: 3 - 8 lat
Zdjęcia okładek pochodzą ze strony wydawnictwa
|
Mama zabiera Maksa na zakupy, a ponieważ załatwianie spraw idzie jej w tym dniu powoli, proponuje synkowi, aby w tym czasie zabawił się na pobliskim placu. Maks z ochotą przystaje na tę propozycję, tym bardziej, że w piaskownicy spotyka swojego dobrego kolegę Mikołaja. Bawią się w najlepsze, aż do momentu kiedy zaczyna padać deszcz. Rodzice zabierają w pośpiechu dzieci do domów, ale Maks zostaje sam w deszczu i czeka tak na powrót mamy. Właśnie w tym momencie zjawia się pan, o którym Maks wie, że mieszka na ich ulicy. Nieznajomy proponuje, że odwiezie chłopca do domu, ale Maks nie zgadza się na tę propozycję, bo przypomina sobie, co mama mówiła mu wcześniej o takiej sytuacji. I mimo, że jest cały mokry, jest mu zimno i boi się, że się przeziębi, zostaje.
Mama wkrótce się zjawia, przeprasza synka, pociesza i chwali za postawę.
Bardzo się cieszę, że trafiliśmy na tę książeczkę, bo w codziennym wirze nie zawsze przyjdzie do głowy przeprowadzenie z dzieckiem pedagogicznej pogadanki o tym, co może je spotkać.
W stosunku do drugiej książeczki, zatytułowanej "Maks zostaje mistrzem świata", początkowo miałam ambiwalentne podejście ze względu na niezbyt grzeczne słownictwo ("ty głupku", "palant") jakim posługują się w niej bohaterowie. Ale przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że dzieci rosną, wkrótce zaczną częściej spotykać się z różnymi epitetami więc muszę potraktować to jako element dorastania. Tym bardziej, że mimo iż kilkakrotnie czytałam to opowiadanie moim synkom, nie zauważyłam jednak, żeby zaczęli używać słówek, które tutaj występują. Zatem chyba nie jest tak źle.
Maks i jego koleżanka Paulina grają w piłkę, ale zostają wyśmiani przez Tomka, kolegę z podwórka, który uważa, że dziewczyny nie umieją grać w nogę. Tym sposobem umawiają się na pojedynek o mistrzostwo świata. Maksowi i Paulinie w przygotowaniach do tego ważnego meczu pomaga starszy brat Maksa, Feliks, który jest bramkarzem.
Początkowo mecz nie przebiega pomyślnie dla naszego małego bohatera. Po pierwsze, Tomek i jego drużyna grają lepiej, a po drugie, wkrótce przeciwnicy obejmują prowadzenie. Ale mimo, że Maks ucieka się do nieuczciwego faulu, po przerwie szczęście uśmiecha się do jego zespołu i ostatecznie wygrywają.
Przeczytane w rama,ch wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".
Moda na opalanie - uwagi wścibskiej baby
Dzisiaj się poddaję. Nie mam siły na nic. Jest gorąco jak w piekarniku, powietrze uszło ze mnie już wczoraj, chwilami kręci mi się w głowie. Siedzę na górze i myję podłogi. Na tyle mnie stać. Nadlul wyjdę jak będzie wieczór.
Widok z okna w łazience powoduje, że się pocę.
O 12:45 z patelni zeszła sąsiadka....
Na litość wentylatora! siedziała tyłem do słońca na tarasie, wzrok wbity w kant stołu...
Upodobanie do opalania w stylu na kotleta (15 min jeden boczek, 15 drugi) minęło mi jakieś 10 lat temu. Sąsiadka mimo, że dzieci ma mniej wiecej 3-4 razy starsze od moich, może być w moim wieku. Blondynka, jasna karnacja.
Niecałe pół godziny później krzesło objął w panowanie małżonek. Opala się z przodu.
O Dżesusie z Borji, już nie mogę.
Jako wyposażenie kuchni mają otwartego laptopa. I często z niego gotują.
Pssssss, obwody mi się smażą....
PS 13:24 sprawdziałam temperaturę na sterowniku - 31 stopni w cieniu. W domu 26,5. Sąsiad zniknął. Wysublimował...? ;)
Widok z okna w łazience powoduje, że się pocę.
O 12:45 z patelni zeszła sąsiadka....
Na litość wentylatora! siedziała tyłem do słońca na tarasie, wzrok wbity w kant stołu...
Upodobanie do opalania w stylu na kotleta (15 min jeden boczek, 15 drugi) minęło mi jakieś 10 lat temu. Sąsiadka mimo, że dzieci ma mniej wiecej 3-4 razy starsze od moich, może być w moim wieku. Blondynka, jasna karnacja.
Niecałe pół godziny później krzesło objął w panowanie małżonek. Opala się z przodu.
O Dżesusie z Borji, już nie mogę.
Jako wyposażenie kuchni mają otwartego laptopa. I często z niego gotują.
Pssssss, obwody mi się smażą....
PS 13:24 sprawdziałam temperaturę na sterowniku - 31 stopni w cieniu. W domu 26,5. Sąsiad zniknął. Wysublimował...? ;)
poniedziałek, 22 lipca 2013
Zabawa śmieciowa
Panie marszałku, wysoka izbo,
w Hong Kongu...
tak się zaczyna jeden filmików z Okrągłego Domu.
Skojarzyło misie tak około ustawy śmieciowej i ustawowego segregowania odpadów na do utylizacji i nie.
To, że społeczeństwo polskie zawsze znajdzie wyjście z sytuacji, czuć w powietrzu. Jak informowali ostrzegali, przestrzegali w słuchanym przeze mnie radiu, śmieci idą chyba kominami, no bo kto to widział, żeby w pełni lata nad mieściną unosił się dym? I nie towarzyszy mu zapach węglącej się karówki, tudzież kiełbasy grillowej. Ha!
Wczoraj odkrylim ze śwagierką Hameryke, gdy okazało się, że na opakowaniu od żelków z pingwinami (w wyobraźni Karolków i Ich Kuzyna, oczywiście z Madagaskaru...) znajduje się znaczek, o taki:
w Hong Kongu...
tak się zaczyna jeden filmików z Okrągłego Domu.
Skojarzyło misie tak około ustawy śmieciowej i ustawowego segregowania odpadów na do utylizacji i nie.
To, że społeczeństwo polskie zawsze znajdzie wyjście z sytuacji, czuć w powietrzu. Jak informowali ostrzegali, przestrzegali w słuchanym przeze mnie radiu, śmieci idą chyba kominami, no bo kto to widział, żeby w pełni lata nad mieściną unosił się dym? I nie towarzyszy mu zapach węglącej się karówki, tudzież kiełbasy grillowej. Ha!
Wczoraj odkrylim ze śwagierką Hameryke, gdy okazało się, że na opakowaniu od żelków z pingwinami (w wyobraźni Karolków i Ich Kuzyna, oczywiście z Madagaskaru...) znajduje się znaczek, o taki:
co wedle mego nieoświeconego umysłu oznacza, że sie nadawa do recyklingu.
Ale wedle mężowego oświecenia, które wyczytało, że PP nie należy wrzucać do zbiorników z plastikiem SIE NIE NADAWA I JUŻ!
Panie marszałku, wysoka izbo, to ja się pytam: kto tę ustawę napisał i wytyczne, czy rozporządzenia zwane ogólnikami rozesłał, że co lista informacyjna to mówi, że od jogurtów, kefirów, serków i takiego nabiału to się nie utylizuje selektywnie, co?
To przeważnie polipropylen jest, czyli PP oznaczenie ma, taki PET (politereftalan etylenu) ma si, ale już z HDPE (high-density polyethylene - polietylen o wysokiej gęstości) czy LDPE (low-density polyethylene - analogicznie: o niskiej gęstości) to już się każdy zastanawia czy może go sruu do wora z plastikiem czy nie...
Paranoja.
A na karteczce stoi napisane - "np. typu PET", a nie tylko PET.
...lub czasopisma...
Pójdę na całość - głupia jezdem, myję i segreguję śmieci od 1999 roku kiedy przyjaciółka ma zaprosiła mnie w odwiedziny i pojechałam, jak mawia Większy K., w Niemiec. A był to ten daleki Niemiec - prawie pod granicę z Austryją - stare akademickie miasteczko Ulm - miejsce narodzin takiego to Alberta Einsteina i wogle. Już w tamtych czasach segregowali tam wszystko - papier, metale, plastik, i osobno odpadki organiczne surowe i ugotowane. Do tego stopnia, że z tzw. flaka czyli herbaty w torebce, jeśli torebka przypięta była do nitki minizszywaczykiem, należało go wyłuskać i oddzielić na stosowaną kupkę...
Bardzo mi się to spodobało.
Tak daleko jak oni jednak nie poszłam w zmianie swojego śmiecioglądu, ale po tych biednych serkach jogurtach zawsze kubeczki myłam przed włożeniem do reklamówki z plastikiem. W czym problem - wrzucałam do zlewu z garami i jak się gary moczyły, to kubek też się wymoczył. Bez zbędnej czułości...
No dobrze, panie marszałku wysoka izbo, to mamy to europejskie podejście do segregowania śmieci czy nie mamy?
Najlepiej zrobili w sobotę Karolkowie. Latali wokół domu a Mały O. nosił ulotkę z pizzerii, ale nosił się z zamiarem jej wyrzucenia, więc podpowiedziałam Mu, żeby do makulatury. A mały sru - do kubła 120 l (tu uwaga: odkupionego od poprzedniego dostawcy, za śmiszne piniondze). Zorientowałam się, że ulotka nie poleciała we właściwy strumień śmiecio-świadomości, więc zawołałam, żeby ją stamtąd wyciągnęli.
Głupia matka, pomyśli kto, jasne, po chwili myśl moja poleciała hen do kubła i oczami wyobraźni widziałam Małego O. jak nurkuje głową w dół. Nie, nie, śmieci w nim właśnie nie było, bo świeżo opróżniony przez "dostawcę usług" był. Wyskoczyłam w te pędy, ale mnie moi synkowie zadziwili swoim praktycznym podejściem. Obalili kubeł na ziemię i z pozycji poziomej próbowali wyciągnąć biedną ulotkę.
Wyciagnęłam ją sama. Podałam Małemu O. ze słowami "Idź, wrzuć do domu, do makulatury". I dokąd moje dziecię poszło? Mając typowo męski wertykalny sposób widzenia - prosto do śmieci pod zlewozmywakiem (!), mijając obok stojącą papierową torbę zbierajacą papierzyska różne i najróżniejsze...
A po południu zaczęli ganiać się wokół domu, wożąc ze sobą kubeł na śmieci. Skąd im to do tych poczochranych łepków przyszło, nie mam pojęcia. Upał był.
sobota, 20 lipca 2013
Francesca Simon "Koszmarny Karolek jedzie na wakacje"
Autor: Francesca Simon
Tytuł: "Koszmarny Karolek jedzie na wakacje"
Ilustrował: Tony Ross
Tłumaczenie: Maria Makuch
Wydawnictwo i rok wydania: Znak, wydanie I, Kraków 2011
Liczba stron: 80
Wiek dziecka: 4+
I w końcu stało się!
W naszym życiu zaistniał Koszmarny Karolek.
To znaczy, gwoli ścisłości, w moim życiu pojawił się zanim nawet przyszło mi na myśl, że mój pierworodny może otrzymać takie imię...
Aż do teraz pozostawał w niedostępnych obszarach matczynej pamięci, choć w zasięgu ręki, a w zasadzie brzucha, Karolków. Na regale z książkami, w sekcji "Mama przewiduje zainteresowanie w późniejszym czasie". Dziwię się, że książki o Karolku pozostały nietknięte, bo ze stojących obok Mały O. ciągle wyjmuje "Buszującego w zbożu". A ja regularnie go wsuwam na swoje miejsce. Może dlatego, że dzieło Salingera na fuksjową okładkę? Zaś ulubiony kolor Małego O. to "totojowy"...?
Ale pewien etap, powiedziałabym nawet "niewinności", skończył się z chwilą, kiedy koleżanka z pracy przyniosła spory stosik książek po swoich dorastających pociechach, i po ich podziale, książeczka Francesci Simon wpadła do mojej puli.
"Niech stracę", pomyślałam i zaanonsowałam opowiadanie o imienniku starszemu synkowi.
Stracić nie straciłam, ale wpadam po uszy.
Nie wiem, czy opowiadania o Koszmarnym Karolku nie mają jakiegoś negatywnego wpływu na wychowanie dzieci. Nie mam pojęcia, chociaż z taką myślą się biję.
Na pewno są prześmieszne. Moi chłopacy już upodobali sobie kilka fragmentów tej książeczki i każą sobie je odczytywać przed snem. Więcej - znają je już na pamięć. Nawet Mały O.! -jestem w lekkim szoku jak Go slyszę.
Koszmarny Karolek, wielki miłośnik wypoczynku na kanapie przed telewizorem, uwielbiający spanie w czystej pościeli na wygodnym łóżku, wybiera się na wakacje pod namiot na camping do Francji. Początkowo przyjmuje tę wiadomość z entuzjazmem, ale gdy okazuje się, że to nie jest to camping z opowiadań jego koleżanki, Wrednej Wandzi, gdzie namioty są wielkie jak domy,
I czym może skończyć się taka historia, kiedy nawet pogoda sprzyja Koszarnemu Karolkowi, to znaczy: leje i wieje?
Oczywiście! Koszmarny Karolek wraz z bratem i rodzicami ostatecznie lądują na "tamtym" miejscu.
Dużym plusem tej książeczki, w odróżnieniu od tych, które mamy, są liczne kolorowe obrazki ilustrujące bieg zdarzeń.
Nie wiem jak wypadła ekranizacja tych opowiadań, jakiś czas temu można było oglądać przygody Koszmarnego Karolka w telewizji.
Ale z całego serca polecam wersję audio czytaną przez Krzysztofa Globisza. Jest cudowna!!!
I od takiej wspaniałej interpretacji zaczęła się moja znajomość z Koszmarnym Karolkiem. A nawet nie tylko moja, bo słuchaliśmy jej wspólnie z Tatą Karolków (wówczas jeszcze moim narzeczonym), pakując sprzęty przed remontem w moim mieszkaniu. A było to 8 lat temu...
Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".
Tytuł: "Koszmarny Karolek jedzie na wakacje"
Ilustrował: Tony Ross
Tłumaczenie: Maria Makuch
Wydawnictwo i rok wydania: Znak, wydanie I, Kraków 2011
Liczba stron: 80
Wiek dziecka: 4+
zdjęcie pochodzi ze strony wydawnictwa |
I w końcu stało się!
W naszym życiu zaistniał Koszmarny Karolek.
To znaczy, gwoli ścisłości, w moim życiu pojawił się zanim nawet przyszło mi na myśl, że mój pierworodny może otrzymać takie imię...
Aż do teraz pozostawał w niedostępnych obszarach matczynej pamięci, choć w zasięgu ręki, a w zasadzie brzucha, Karolków. Na regale z książkami, w sekcji "Mama przewiduje zainteresowanie w późniejszym czasie". Dziwię się, że książki o Karolku pozostały nietknięte, bo ze stojących obok Mały O. ciągle wyjmuje "Buszującego w zbożu". A ja regularnie go wsuwam na swoje miejsce. Może dlatego, że dzieło Salingera na fuksjową okładkę? Zaś ulubiony kolor Małego O. to "totojowy"...?
Ale pewien etap, powiedziałabym nawet "niewinności", skończył się z chwilą, kiedy koleżanka z pracy przyniosła spory stosik książek po swoich dorastających pociechach, i po ich podziale, książeczka Francesci Simon wpadła do mojej puli.
"Niech stracę", pomyślałam i zaanonsowałam opowiadanie o imienniku starszemu synkowi.
Stracić nie straciłam, ale wpadam po uszy.
Nie wiem, czy opowiadania o Koszmarnym Karolku nie mają jakiegoś negatywnego wpływu na wychowanie dzieci. Nie mam pojęcia, chociaż z taką myślą się biję.
Na pewno są prześmieszne. Moi chłopacy już upodobali sobie kilka fragmentów tej książeczki i każą sobie je odczytywać przed snem. Więcej - znają je już na pamięć. Nawet Mały O.! -jestem w lekkim szoku jak Go slyszę.
Koszmarny Karolek, wielki miłośnik wypoczynku na kanapie przed telewizorem, uwielbiający spanie w czystej pościeli na wygodnym łóżku, wybiera się na wakacje pod namiot na camping do Francji. Początkowo przyjmuje tę wiadomość z entuzjazmem, ale gdy okazuje się, że to nie jest to camping z opowiadań jego koleżanki, Wrednej Wandzi, gdzie namioty są wielkie jak domy,
"z wygodnymi tapczanami, lodówką, kuchenką, toaletą i prysznicem, wielkim telewizorem z 57 programami ",tylko prawdziwy camping - ze spaniem na materacu, jednym kranem, oddaloną maleńką toaletą pod gołym niebem - słowem camping-wyzwanie, zadowolenie mija. Karolek staje się koszmarny.
I czym może skończyć się taka historia, kiedy nawet pogoda sprzyja Koszarnemu Karolkowi, to znaczy: leje i wieje?
Oczywiście! Koszmarny Karolek wraz z bratem i rodzicami ostatecznie lądują na "tamtym" miejscu.
Dużym plusem tej książeczki, w odróżnieniu od tych, które mamy, są liczne kolorowe obrazki ilustrujące bieg zdarzeń.
Nie wiem jak wypadła ekranizacja tych opowiadań, jakiś czas temu można było oglądać przygody Koszmarnego Karolka w telewizji.
Ale z całego serca polecam wersję audio czytaną przez Krzysztofa Globisza. Jest cudowna!!!
I od takiej wspaniałej interpretacji zaczęła się moja znajomość z Koszmarnym Karolkiem. A nawet nie tylko moja, bo słuchaliśmy jej wspólnie z Tatą Karolków (wówczas jeszcze moim narzeczonym), pakując sprzęty przed remontem w moim mieszkaniu. A było to 8 lat temu...
Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".
piątek, 19 lipca 2013
Jaszczurki kontra kury ;)
Ostatnio na obserwowanych przeze mnie blogach królują kury. Poczynając od "najświeższych", to: u Matki Sanepid i Zakurzonej, i u Mimo-Zy-Moniki. W różnej postaci - do skręcenia, grzebiąco-kroczące i ugotowane, o!
Hmmm, no to ja pochwalę się jaszczurką. I może dla równowagi w trójnasób.
Po pierwsze primo - zanim zmieniliśmy lokum, dostałam od Mojego Najlepszego Kolegi brelok do kluczy z jaszczurką. Wykonany z koralików czarnych i białych, klucz wisi przyczepiony na ogonku a oczka ma czerwone. W pewnym momencie jaszczurka zaczęła mi się rozsypywać od ogona, ale szybka reakcja i mocne wiązanie żyłki nie pozwoliło na ostateczną rozsypkę.
Po drugie primo - przeprowadzaliśmy się dwa lata temu w sierpniu. Wokół szalały chaszcze nieuprawianej działki czyli łąka w pełnej krasie. Ekosystem nieco zaburzony, ale od wybudowania do zamieszkania też upłynął prawie rok więc to, co uciekło mogło wyjrzeć zza winkla, wyniuchać sytuację i wprowadzić się od nowa. Toteż zwierzątka wkrótce przyszły nas przywitać. Jak zobaczyłam pierwszą sztukę to mi się pycho roześmiało (tu breloczek tu żywa sztuka, ładnie prawda?)
A wiosną zeszłego roku można było już rozróżnić i zielone i brązowe jaszczurki. Nie wiem czy to są różne gatunki czy różnią się wiekiem? Wiem tylko, że są pożyteczne.
I ostatnia odsłona. Hakając w zeszłym tygodniu świeży chwaści narybek, wykopałam w pewnym momencie coś dziwnego. Normalnie jakbym UFO spotkała, tak się poczułam (cóż, miastowa jestem nie da się ukryć). Wielkości paznokcia to było, białe, okrągławe, miękkie (dotykałam przez rękawiczki).
O, cóś takiego (przepraszam za kiepską ostrość):
Hmmm, no to ja pochwalę się jaszczurką. I może dla równowagi w trójnasób.
Po pierwsze primo - zanim zmieniliśmy lokum, dostałam od Mojego Najlepszego Kolegi brelok do kluczy z jaszczurką. Wykonany z koralików czarnych i białych, klucz wisi przyczepiony na ogonku a oczka ma czerwone. W pewnym momencie jaszczurka zaczęła mi się rozsypywać od ogona, ale szybka reakcja i mocne wiązanie żyłki nie pozwoliło na ostateczną rozsypkę.
Po drugie primo - przeprowadzaliśmy się dwa lata temu w sierpniu. Wokół szalały chaszcze nieuprawianej działki czyli łąka w pełnej krasie. Ekosystem nieco zaburzony, ale od wybudowania do zamieszkania też upłynął prawie rok więc to, co uciekło mogło wyjrzeć zza winkla, wyniuchać sytuację i wprowadzić się od nowa. Toteż zwierzątka wkrótce przyszły nas przywitać. Jak zobaczyłam pierwszą sztukę to mi się pycho roześmiało (tu breloczek tu żywa sztuka, ładnie prawda?)
A wiosną zeszłego roku można było już rozróżnić i zielone i brązowe jaszczurki. Nie wiem czy to są różne gatunki czy różnią się wiekiem? Wiem tylko, że są pożyteczne.
I ostatnia odsłona. Hakając w zeszłym tygodniu świeży chwaści narybek, wykopałam w pewnym momencie coś dziwnego. Normalnie jakbym UFO spotkała, tak się poczułam (cóż, miastowa jestem nie da się ukryć). Wielkości paznokcia to było, białe, okrągławe, miękkie (dotykałam przez rękawiczki).
O, cóś takiego (przepraszam za kiepską ostrość):
Wkrótce dotarł mąż, więc odkopałam raz jeszcze, żeby Mu pokazać.
I On stwierdził, że to jaja jaszczurki.
No to super ....
Mały O. pokazuje paluszkiem. Zanim się zorientowałam, wyciągnął dwa, z czego jedno gdzieś mu wpadło w trawę, no i po niemowlaku... ;) |
Nie wiedziałam jak tu o tych jaszczurkach zagaić. Ale jak mi kolejny post o kurach wyskoczył, to gady nie mogły dalej czekać na zapomnienie ;)
środa, 17 lipca 2013
U2 w tle i smutne przemyślenia o tym, czy zdążymy
Po powrocie z weekendu u Dziadków w moim rodzinnym mieście mam w sobie jakąś taką nieutuloną tęsknotę.
Przeczytałam tam "Głodną kotkę" Kosmowskiej, pierwszą książkę mojej ulubionej powieściopisarki współczesnej i ciągle myślę o historii opisanej przez Stardust na Jej blogu ("Historia Tatka czyli jak zostałam najlepszą synową", tutaj można znaleźć jej początek).
A książka? To historia popularnej, urodziwej pisarki, która wobec nieodwołalnego wyroku, na który skazuje ją rak piersi postanawia uporać się ze swoimi nieskończonymi sprawami i powrócić do odrzuconej w młodości małej ojczyzny. Załatwia sprawy bezkompromisowo, szczerze, do bólu, ale z wielkim wyczuciem.
Po przeczytaniu pozostał we mnie niedosyt. I smutek.
Myślę o tym, czy uda się wszystkim, których kochamy, którzy są dla nas ważni pokazać, że ich kochamy.
Myślę także, o tych moich znajomych, które lub których, czas i bieg zdarzeń odsunął w jakąś niedostępną przestrzeń. Nieosiągalni. Na pewno?
Myślę też o mężu.
W duszy gra mi U2: "Pride" i "The Unforgettable Fire".
Ten pierwszy utwór jest dla mnie pełen emocji.
Słysząc drugi, czuję się jakbym miała znowu 13 lat, przenoszę się w czerwcowe deszczowe, ciepłe popołudnie. Na boisko szkolne. Jest sobota.
Video do "The Unforgettable..." powstało dużo później niż piosenka, jest zlepkiem różych klipów zespołu, ale początek i koniec jest tym, co miałam w głowie słysząc ten utwór - tak WYGLĄDA muzyka.
Gitara Edga na początku i część od 3:05 powodują, że mam ciarki na skórze.
Sentymentalnie. Trochę sobie popłakałam. Taka faza księżyca.
wtorek, 16 lipca 2013
Danuta Wawiłow "Rupaki"
Autor: Danuta Wawiłow
Tytuł: "Rupaki"
Ilustracje: Elżbieta Gaudasińska
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1980, wydanie drugie; (Warszawa 1977)
Stron: 44
Wiek dziecka: 4 - 8 lat
Bardzo byłam ciekawa jak zareagują moi chłopcy na wiersze z mojego dzieciństwa - lekturę "Rupaków". Odzew był pozytywny.
Ten tytuł zawsze gdzieś miałam z tyłu głowy. Pochodzi z jednego z wierszyków "O Rupakach", opowiadającego o stworzonkach, które przychodzą do córeczki poetki wieczorem, przed snem. Jest to debiutancki zbiór wierszy Danuty Wawiłow, dedykowany Nataszy. Po krótkim zastanowieniu, doszłam do wniosku, że córka poetki może być w moim wieku lub nieco starsza. Nie pomyliłam się. Mówimy bowiem tutaj o Pani Natalii Usenko, która podążyła śladem swojej nieżyjącej już Matki.
Oprócz stworzeń z pierwszego wiersza tego zbioru pamiętałam jeszcze kilka innych: "Świnka" - o dziewczynce, o której wszyscy myśleli, że w domu hoduje świnkę, a tymczasem była chora na taką chorobę i "O Fabianie" - chłopcu, który wszystko przerabiał. I żeby zachęcić moich słuchaczy, zaczęłam czytać od tego ostatniego, bardzo śmiesznego wierszyka. A potem moi mali panowie już sami wybierali, który wiersz im przeczytać.
Są tu wiersze wesołe i są melancholijne, jak "Wiatr", są o dziecięcych marzeniach ("A jak będę dorosła", "Marzenie") i o sprawach codziennych ("Spacerek", "Drynda"), jest wyliczanka, relacja z wizyty w muzeum, i wyznanie jak trudno oprzeć się zapachowi czekolady.
"Jak jest wiatr, wielki wiatr, to jest smutny cały świat. Drzewa szumią sobie w głos niby gniazda czarnych os, jak jest wiatr..." |
Podmiotem lirycznym tych wierszy jest dziecko - córka poetki, ale są też tu wiersze matki piszącej dla córki i o córce.
Czytając te wiersze po wielu latach, uświadomiłam sobie jedną rzecz. Dopiero mając własne dzieci, lub jak myślę, przez bardzo bliski kontakt z dziećmi, można poznać lub, kto wie, tylko uszczknąć z przebogatej dziecięcej wyobraźni i starać się zrozumieć skąd ten niezwykły dziecięcy świat się bierze.
Będąc samemu dzieckiem, jest się w środku tego świata, bezkrytycznym wobec jego istnienia i żyjącym w nim, i dopiero stając poza nim i będąc świadkiem świadomym (co oznacza wątpiącym w jego realność), jego obserwatorem czy uczestnikiem można dostrzec jego niezwykłość. Ale żeby tak się stało, trzeba się mu naprawdę przyjrzeć z bliska i poświęcić mu swoją uwagę.
Tym sposobem wiersze Danuty Wawiłow wspaniale oddają świat dziecka jego oczami.
Ach, i zapomniałabym dodać - ilustracje w tym tomiku też są niezwykłe. Trochę straszne, trochę dziwne i przerastające możliwości wyobraźni, nawet dorosłej.
Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".
czwartek, 11 lipca 2013
Ekologia pełną gębą
Otóż wiosną tego roku, w niedalekim sąsiedztwie otworzył się nam superekologiczny, wyposażony w najnowsze technologie (żeby nie napisać krótko z angielska, czego nie lubię) i samowystarczalny zapewnie budynek biurowy.
O jego właściwą budowę dbała grupa "Stowarzyszenie Babimojska", która w osobach trzech w podeszłym wieku panów oraz niewysokiej pani z werwą zaglądała za wysoki płot jeszcze na etapie budowy.
Ściana południowa - drewniane okładziny nieco już poblakły, strzyżone żywopłoty we wnękach |
Cud się ziścił. Budynek stoi. Pozazdrościć. Mają własne przedszkole dla pracowniczych dzieci, nie wiem czy dofinansowanie mają tylko matki pracujące czy również ojcowie, ale zważywszy na odsetek żeńskich informatyków podejrzewam, że równouprawnienie mężczyzn jest tu pełną gębą (a dyskusja na ten temat miała miejsce na blogu Zimno).
Na dachu parę tygodni temu, ogrodnik grabił, hmmm, co? trawnik, czy poletko? Tak podejrzewam, że mają tam jakiś kawałek gruntu co wydziela życiodajny O2, bo człowiek wykonywał ruchy typowe dla ludzi pracujących na roli...
Ale to co mają ma poziomie 0, to jest coś!!!
Mają restaurację, w której od wczesnych godzin rannych, teraz gdy już ciepełko daje miło w twarz, ludziska siedzą z laptopami lub bez nad jakiś smacznym śniadaniem tudzież aromatyczną kawą i ... kontemplują. Jak w jakiejś Francji czy Anglii, tudzież Włoszech!
A tuż przed tą wystawioną z wnętrza na powietrze restauracją zasadzone rosną wysmukłe (bo starannie wystrzyżone przez ogrodniczkę na drabinie) drzewa, między którymi w dość specyficznych klombach zasadzone są: uwaga uwaga! sałata, pomidory, ogórki, jakieś zioła, ale też róże i hortensje.
Obawiam się, że jak nie zapylą tych pomidorów to nie będzie efektu ;) bo to raczej nie są pomidorki koktajlowe - te rosną i owocują bez względu na warunki |
Jak patrzę na to idąc obok, to za każdym razem zdziwienie mnie bierze....
W centrum miasta - no prawie - ale w dość ruchliwym miejscu takie to nowalijki rosną.
Chociaż coś słabo...
I druga myśl - chyba tego nie podają potem na talerzu.
Chociaż nie jestem pewna czy zawartości tych dwóch, trudno raczej o nich powiedzieć - klombów nie serwują na talerzu, bo coraz mniej roślin tu widzę |
Jakby kto był ciekawy, to firma jest bardzo znana, internetowa, na A. I od kiedy się tu przeprowadzili, ich strona zaczęła kiepsko, bardzo kiepsko działać. Do tego stopnia kiepsko, że raz nawet jednej transakcji nie zakończyłam, tylko po godzinie patrzenia w kręcące się kółeczko, otrząsnęłam się z hipnotyczego trwania i zadzwoniłam do sklepu, a zakup sfinalizowałam już na własną rękę bez wystawiania opinii i komentarzy ;)
Może mają teraz ekologiczne serwery?
A wiadomo, co ekologiczne, dostosowuje się do rytmu natury...
To na zakończenie tej szpiegowskiej wyprawy, zdjęcie zza krzaka, z widokiem na smaczną kuchnię:
poniedziałek, 8 lipca 2013
Napalmem
W uzupełnieniu poprzedniego posta mój komentarz na komentarz Teścia ;) podczas wczorajszej kawki u szwagierki.
Teściu:
- Wy to DUŻO chorujecie.
Ja, znając teściowe zwyczaje do komentowania jacy to "Wy" jesteście.
- No jaaasne. Chatę napalmem trzeba obrzucić i spokój będzie...
Teściu:
- Wy to DUŻO chorujecie.
Ja, znając teściowe zwyczaje do komentowania jacy to "Wy" jesteście.
- No jaaasne. Chatę napalmem trzeba obrzucić i spokój będzie...
No co? (o tym jak się śpi z nożem w pięści)
Jakoś tak dziś odczułam niełaskawość świata? Dlaczego? Poranek, zasuwam 100km/h, na horyzoncie na ziemi ostry dach pięknego, acz niszczejącego pałacu na sprzedaż... a na niebie wystartowany samolot. Poczułam się tak, hmmm metropolitalnie?
Ale jakoś tak po kilku kilometrach naszła mnie melancholia.
Znowu przysnęłam za długo, budzika ostatnio nie włączam, jak chcę się wyspać w weekend to się budzę, a jak mam iść do pracy, to śpię. Ale w czwartek Zaufany Pan Doktor zalecił mi, żebym dużo odpoczywała i się wysypiała więc staram się dostosować do zaleceń lekarskich. W związku z tym mój piękny, wyrwany naturze przyczółek ogrodu znów zarasta świeżo wykiełkownymi chwastami... Ale wobec dylematu - angina czy anginek wygrywa to pierwsze...
Chorobowego nie wzięłam bo stwierdziłam lekarzowi na głos, że w pracy bardziej odpocznę niż w domu, z tymi dwoma demonami.
Wisienką na torciku medycznym okazała się wymuszona wycieczka w sobotę (!) z Małym O., który w nocy dostał nagle wysokiej gorączki.
Podsumowując: na 6 dni - 4 z eskapadami do różnorodnych lekarzy. Wyjątkowo "zdrowy" tydzień.
A jeszcze przyśnił mi się znowu jakiś duch.
Duch przeszłości.
Jakiś promocyjny (z grupona) wyjazd z koleżanką i jej kuzynem. Kuzyn, do którego nic nie mam. Powiedziałabym nawet, że życzę mu jak najlepiej, bo życie mu się za bardzo nie ułożyło, ale to chyba na własne życzenie. Pogubił się trochę chłopak. Myślę, że pogubił się już dość dawno, zanim zdążył skrzywdzić parę osób. Ale swoją pierwszą decyzją, by iść drogą szóstego sakramentu, przeszedł z realnego życia na stronę abstrakcyjną i niedostępną - jak za szklaną szybę. I mimo, że po niecałym roku, chyba nawet kilku miesiącach "gruchnęło" że wystąpił, samolot odleciał. Hen daleko, nie wiadomo dokąd, w niebiosa...
Życie ułożył sobie z naszą koleżanką, tak to uroczo bywa.
Ale nie na długo spokojnie. Od innych naszych wspólnych znajomych słyszałam, że pochłonęły go finansowe machlojki i złe kobiety.
Cóż. Chyba jednak miękki był.
A tu i teraz mamy spać wspólnie na jakimś wyjeździe. O matko! Zasnęłam uzbrojona w ostry nóż kuchenny - taki nożyk do obierania warzyw. Mały, ale bardzo zaostrzony, z wygłaskanym od ostrzenia ostrzem. W prawej zaciśniętej ręce. W obronie swojej dawno utraconej cnoty.
Przyszedł i pocałował mnie w czoło. Właściwie to nie był pocałunek. On trzymał swoje usta na moim czole długi czas. Długi czas. W końcu w półśnie, półjawie, zaczęłam oddychać ciężko.
Odsunął się. Lewym półprzymkniętym okiem widziałam jego lekko uśmiechnięte usta.
I poczułam dopiero wtedy, że w zacisniętej dłoni mam nóż.
Czy było go widać?
Nie wiem.
Chyba nie.
Ale jakoś tak po kilku kilometrach naszła mnie melancholia.
Znowu przysnęłam za długo, budzika ostatnio nie włączam, jak chcę się wyspać w weekend to się budzę, a jak mam iść do pracy, to śpię. Ale w czwartek Zaufany Pan Doktor zalecił mi, żebym dużo odpoczywała i się wysypiała więc staram się dostosować do zaleceń lekarskich. W związku z tym mój piękny, wyrwany naturze przyczółek ogrodu znów zarasta świeżo wykiełkownymi chwastami... Ale wobec dylematu - angina czy anginek wygrywa to pierwsze...
Chorobowego nie wzięłam bo stwierdziłam lekarzowi na głos, że w pracy bardziej odpocznę niż w domu, z tymi dwoma demonami.
Wisienką na torciku medycznym okazała się wymuszona wycieczka w sobotę (!) z Małym O., który w nocy dostał nagle wysokiej gorączki.
Podsumowując: na 6 dni - 4 z eskapadami do różnorodnych lekarzy. Wyjątkowo "zdrowy" tydzień.
A jeszcze przyśnił mi się znowu jakiś duch.
Duch przeszłości.
Jakiś promocyjny (z grupona) wyjazd z koleżanką i jej kuzynem. Kuzyn, do którego nic nie mam. Powiedziałabym nawet, że życzę mu jak najlepiej, bo życie mu się za bardzo nie ułożyło, ale to chyba na własne życzenie. Pogubił się trochę chłopak. Myślę, że pogubił się już dość dawno, zanim zdążył skrzywdzić parę osób. Ale swoją pierwszą decyzją, by iść drogą szóstego sakramentu, przeszedł z realnego życia na stronę abstrakcyjną i niedostępną - jak za szklaną szybę. I mimo, że po niecałym roku, chyba nawet kilku miesiącach "gruchnęło" że wystąpił, samolot odleciał. Hen daleko, nie wiadomo dokąd, w niebiosa...
Życie ułożył sobie z naszą koleżanką, tak to uroczo bywa.
Ale nie na długo spokojnie. Od innych naszych wspólnych znajomych słyszałam, że pochłonęły go finansowe machlojki i złe kobiety.
Cóż. Chyba jednak miękki był.
A tu i teraz mamy spać wspólnie na jakimś wyjeździe. O matko! Zasnęłam uzbrojona w ostry nóż kuchenny - taki nożyk do obierania warzyw. Mały, ale bardzo zaostrzony, z wygłaskanym od ostrzenia ostrzem. W prawej zaciśniętej ręce. W obronie swojej dawno utraconej cnoty.
Przyszedł i pocałował mnie w czoło. Właściwie to nie był pocałunek. On trzymał swoje usta na moim czole długi czas. Długi czas. W końcu w półśnie, półjawie, zaczęłam oddychać ciężko.
Odsunął się. Lewym półprzymkniętym okiem widziałam jego lekko uśmiechnięte usta.
I poczułam dopiero wtedy, że w zacisniętej dłoni mam nóż.
Czy było go widać?
Nie wiem.
Chyba nie.
sobota, 6 lipca 2013
Seria "To nic strasznego": "Przeprowadzka" i "Przedszkole"
Tytuły: "Przeprowadzka"; "Przedszkole"
Ilustracje: Stephen Cartwrigt
Tłumaczenie: Marta Łukasiak
Wydawnictwo i rok wydania: Book House, 2009
Stron: 16
Wiek dzieci: 3+
Ostatnio na dobranoc czytujemy sobie dwie książki z serii "To nic strasznego": "Przeprowadzkę" i "Przedszkole".
To książki bogato ilustrowane, oprawione w szywne, lecz miękkie okładki, z zaokrąglonymi rogami. Na początku każdej strony powiększonymi literami napisane jest zdanie podsumowujące oglądaną stronę, które może służyć do samodzielnego czytania przez większe dzieci.
Na rysunkach dużo się dzieje, co jest inspirujące dla pociech. Zawsze znajdą coś ciekawego do skomentowania albo dopytania. Patrząc na tytuły jakie ukazały się w serii "To nic strasznego" widać na pierwszy rzut oka, że dedykowana jest ona ważnym i dość stresującym wydarzeniom, które mogą przydarzyć się w życiu maluchów.
"Przeprowadzka" to opowieść o zmianie domu, jaka dokonuje się u rodziny Sikorskich - jest w niej dwójka dzieci siedmioletni Piotruś, dwa lata mlodsza Zosia, rodzice oraz zajączek Kicuś i pies Łatek. Mamy tu opisane kolejne etapy - sprzedaż starego domu, remont nowego, pakowanie rzeczy, przewożenie z pomocą firmy przeprowadzkowej, rozpakowywanie, urządzanie pokojów dzieci, powitanie przez nowych sąsiadów i ... pierwszą noc w nowym domu!
"Przedszkole" z kolei, to historyjka z pierwszego dnia pobytu w przedszkolu bliźniaków, Oli i Janka Jabłkowskich. Opowiedziana w pogodny sposób, może posłużyć do oswajania dziecka z jego własnym przeżyciem związanym z rozpoczęciem nauki w przedszkolu. Tak właśnie wykorzystuję ją teraz w stosunku do młodszego synka. A On ciągle prosi, żeby mu poczytać. Można rozwinąć historyjkę i samemu "doopowiedzieć" dziecku, co je czeka, jak zacznie chodzić do przedszkola. Sposób wykorzystania tej książki zależy tylko od fantazji czytającego. Na kolejnych stronach mamy pokazaną i przedszkolną szatnię i wspólne zajęcia, jest lekcja muzyki z panią Zosią, drugie śniadanie, czytanie na głos bajek, zabawa na podwórku, a na koniec powrót do domu.
Bierzemy udział w wyzwaniu czytelniczym Magdalenadro: "Odnajdź w sobie dziecko".
Ilustracje: Stephen Cartwrigt
Tłumaczenie: Marta Łukasiak
Wydawnictwo i rok wydania: Book House, 2009
Stron: 16
Wiek dzieci: 3+
Ostatnio na dobranoc czytujemy sobie dwie książki z serii "To nic strasznego": "Przeprowadzkę" i "Przedszkole".
To książki bogato ilustrowane, oprawione w szywne, lecz miękkie okładki, z zaokrąglonymi rogami. Na początku każdej strony powiększonymi literami napisane jest zdanie podsumowujące oglądaną stronę, które może służyć do samodzielnego czytania przez większe dzieci.
Na rysunkach dużo się dzieje, co jest inspirujące dla pociech. Zawsze znajdą coś ciekawego do skomentowania albo dopytania. Patrząc na tytuły jakie ukazały się w serii "To nic strasznego" widać na pierwszy rzut oka, że dedykowana jest ona ważnym i dość stresującym wydarzeniom, które mogą przydarzyć się w życiu maluchów.
"Przeprowadzka" to opowieść o zmianie domu, jaka dokonuje się u rodziny Sikorskich - jest w niej dwójka dzieci siedmioletni Piotruś, dwa lata mlodsza Zosia, rodzice oraz zajączek Kicuś i pies Łatek. Mamy tu opisane kolejne etapy - sprzedaż starego domu, remont nowego, pakowanie rzeczy, przewożenie z pomocą firmy przeprowadzkowej, rozpakowywanie, urządzanie pokojów dzieci, powitanie przez nowych sąsiadów i ... pierwszą noc w nowym domu!
"Przedszkole" z kolei, to historyjka z pierwszego dnia pobytu w przedszkolu bliźniaków, Oli i Janka Jabłkowskich. Opowiedziana w pogodny sposób, może posłużyć do oswajania dziecka z jego własnym przeżyciem związanym z rozpoczęciem nauki w przedszkolu. Tak właśnie wykorzystuję ją teraz w stosunku do młodszego synka. A On ciągle prosi, żeby mu poczytać. Można rozwinąć historyjkę i samemu "doopowiedzieć" dziecku, co je czeka, jak zacznie chodzić do przedszkola. Sposób wykorzystania tej książki zależy tylko od fantazji czytającego. Na kolejnych stronach mamy pokazaną i przedszkolną szatnię i wspólne zajęcia, jest lekcja muzyki z panią Zosią, drugie śniadanie, czytanie na głos bajek, zabawa na podwórku, a na koniec powrót do domu.
Bierzemy udział w wyzwaniu czytelniczym Magdalenadro: "Odnajdź w sobie dziecko".
czwartek, 4 lipca 2013
Warto zagaić - podziękowania dla drogowców
Victory!
Wczoraj wracając z pracy, tj. między zrobieniem kolejnej trasy nach Posen i abarotno, zauważyłam różnicę na asfalcie. Jak miło... Dziury załatane. Da się przejechać nie urywając koła, czy czego tam, jak zimą...
A było to tak.
We wtorek rano, jak przydzwoniłam w dziurę, bo nie mogłam uciekać bliżej linii środkowej z uwagi na ciężarówę naprzeciwko, to ze strachem w oczach dojechałam na parking pracowniczy i obejrzałam prawą stronę biedactwa. Była cała.
"Nie podaruję" - stwierdziłam - a wracając nadarzyła się okazja, bo panowie kierujący ruchem zatrzymali naszą stronę i stałam jako druga. Gdy tylko ruszyliśmy, podjechałam, otworzyłam okno i w te słowa:
"Dzień dobry. Mam wielką prośbę. Czy mogliby panowie załatać te dziury, bo już niedługo nie będzie można przejechać?"
Pan młody uśmiechnął się i kiwnął głową.
Z tyłu już oczywiście trąbili. Kij im w oko!
I po 24 h dziury były załatane!!!
Jak wracaliśmy z Karolkami od stomatologa, to nadarzyła się okazja do podziękowania. Podziękowałam - co prawda panu starszemu - ale podziękowałam.
Jest za co!
Mój Najlepszy Kolega, bo właśnie Mu się tym pochwaliłam, stwierdził, że następne wybory i stanowisko wójta należą do mnie ;)
Prossszszz bardzo. To może ja poprawię makijaż ?.... ;-D
Wczoraj wracając z pracy, tj. między zrobieniem kolejnej trasy nach Posen i abarotno, zauważyłam różnicę na asfalcie. Jak miło... Dziury załatane. Da się przejechać nie urywając koła, czy czego tam, jak zimą...
A było to tak.
We wtorek rano, jak przydzwoniłam w dziurę, bo nie mogłam uciekać bliżej linii środkowej z uwagi na ciężarówę naprzeciwko, to ze strachem w oczach dojechałam na parking pracowniczy i obejrzałam prawą stronę biedactwa. Była cała.
"Nie podaruję" - stwierdziłam - a wracając nadarzyła się okazja, bo panowie kierujący ruchem zatrzymali naszą stronę i stałam jako druga. Gdy tylko ruszyliśmy, podjechałam, otworzyłam okno i w te słowa:
"Dzień dobry. Mam wielką prośbę. Czy mogliby panowie załatać te dziury, bo już niedługo nie będzie można przejechać?"
Pan młody uśmiechnął się i kiwnął głową.
Z tyłu już oczywiście trąbili. Kij im w oko!
I po 24 h dziury były załatane!!!
Jak wracaliśmy z Karolkami od stomatologa, to nadarzyła się okazja do podziękowania. Podziękowałam - co prawda panu starszemu - ale podziękowałam.
Jest za co!
Mój Najlepszy Kolega, bo właśnie Mu się tym pochwaliłam, stwierdził, że następne wybory i stanowisko wójta należą do mnie ;)
Prossszszz bardzo. To może ja poprawię makijaż ?.... ;-D
środa, 3 lipca 2013
Uroczysta kolacja - fajnie jest
W poniedziałek stuknęło nam z Tatą Obe siedem lat. Ho ho ho, cóż to jest wobec wieczności...
A poniewóż Karolki miały zarezerwowaną wizytę kontrolną u Pani Psor od chorób płucnych, która się przedłużyła z racji mojej szczegółówej litanii chorób, które wraz ze stosownym leczeniem wymieniałam przy każdym z Nich, godzina zrobiła się słuszna i kolacyjna, zatem pojechaliśmy jeszcze wykupić zbliżone recepty dla obu. Większy K. miał dostać wieczorem syrop, a w planach jeszcze były zakupy, bo chleba w domu już nie było. Sąsiedztwo sklepu i restauracji samo nasunęło rozwiązanie i poszliśmy na frytki do McD. I mimo, że obaj między regałami z pieczywem a kasą, wtrząsnęli po bule, nadal obstawali, że chcą iść zjeść. Zastanawiałam się więc, czy znajdą miejsce na frytku i skrzydełku.
Znaleźli.
Usiedliśmy przy wysokim stole - Karolki oba w wyjściowych strojach vel duo "Lewandowski-Błaszczykowski". Wtrząsnęłi po frytkach, popili soczkami, Mały O. nakarmił mnie jednym czikenem i w sumie został jeden niezjedzony.
Na koniec Mały O. pochylony nad blatem wyszeptał mi:
- Ale tu jest fajnie.
- Co mówisz ?
- Ale tu jest fajnie.
- A dlaczego tu jest fajnie?
- Bo są frytki...
I tu miał być skecz Bałtroczyka o językach reliktowych, ale go znaleźć nie mogę :(
A poniewóż Karolki miały zarezerwowaną wizytę kontrolną u Pani Psor od chorób płucnych, która się przedłużyła z racji mojej szczegółówej litanii chorób, które wraz ze stosownym leczeniem wymieniałam przy każdym z Nich, godzina zrobiła się słuszna i kolacyjna, zatem pojechaliśmy jeszcze wykupić zbliżone recepty dla obu. Większy K. miał dostać wieczorem syrop, a w planach jeszcze były zakupy, bo chleba w domu już nie było. Sąsiedztwo sklepu i restauracji samo nasunęło rozwiązanie i poszliśmy na frytki do McD. I mimo, że obaj między regałami z pieczywem a kasą, wtrząsnęli po bule, nadal obstawali, że chcą iść zjeść. Zastanawiałam się więc, czy znajdą miejsce na frytku i skrzydełku.
Znaleźli.
Usiedliśmy przy wysokim stole - Karolki oba w wyjściowych strojach vel duo "Lewandowski-Błaszczykowski". Wtrząsnęłi po frytkach, popili soczkami, Mały O. nakarmił mnie jednym czikenem i w sumie został jeden niezjedzony.
Na koniec Mały O. pochylony nad blatem wyszeptał mi:
- Ale tu jest fajnie.
- Co mówisz ?
- Ale tu jest fajnie.
- A dlaczego tu jest fajnie?
- Bo są frytki...
I tu miał być skecz Bałtroczyka o językach reliktowych, ale go znaleźć nie mogę :(
poniedziałek, 1 lipca 2013
Zamiast koncertu
Wczorajsza pogoda trochę pokrzyżowała plany Tacie Karolków i Jego kopiom.
Wstępnie, już tydzień wcześniej wiadomo było, że w niedzielę w Międzyrzeczu ma występ Luxtorpeda.
Młodzi nagrzali się jak szczerbaty na sucharka, ale aura okazała się wyjątkowo niełaskawa na wieczorne nadjeziorne harce na świeżym powietrzu. W południe słupek rtęci osiagnął magiczne 15 stopni, ale wiatr jak na Pomorzu ;) Na dodatek oba małe smarkają się na zielono. No to było w planach, ale znikło ;) Pospaliśmy sobie troszku popołudniem za to...
Ale młodzieńcy nie odpuścili tak łatwo i zrobili sobie koncert puszczając płytę i przywdziewając koszulki, które Tata Im kupił 2 tygodnie wcześniej sam będąc (i w towarzystwie Wujków) na koncercie w Swarzędzu. Taki charytatywny był.
A tak wyglądał tamten koncert oczami Większego K:
Hans w kasku, Litza w czerwonej czapeczce. Z tyłu, z boku perkusista.
Podobieństwo uderzające :D
Wstępnie, już tydzień wcześniej wiadomo było, że w niedzielę w Międzyrzeczu ma występ Luxtorpeda.
Młodzi nagrzali się jak szczerbaty na sucharka, ale aura okazała się wyjątkowo niełaskawa na wieczorne nadjeziorne harce na świeżym powietrzu. W południe słupek rtęci osiagnął magiczne 15 stopni, ale wiatr jak na Pomorzu ;) Na dodatek oba małe smarkają się na zielono. No to było w planach, ale znikło ;) Pospaliśmy sobie troszku popołudniem za to...
Ale młodzieńcy nie odpuścili tak łatwo i zrobili sobie koncert puszczając płytę i przywdziewając koszulki, które Tata Im kupił 2 tygodnie wcześniej sam będąc (i w towarzystwie Wujków) na koncercie w Swarzędzu. Taki charytatywny był.
A tak wyglądał tamten koncert oczami Większego K:
Kto był, ten pozna ;) |
Podobieństwo uderzające :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)