Za moim oknem minus 10 stopni, a nawet dzisiaj spadł śnieg.
A my wracamy wspomnieniami na Dominikanę. Jest styczeń 2012 roku.
Naszym celem było zwiedzenie kilku miejs na wyspie - śladem Krzysztofa Kolumba oraz Jana Pawła II.
Na wycieczkę o mały włos nie pojechalibyśmy, a to za sprawą pewnego nieporozumienia "międzynarodowo -językowego"...
Ale po kolei...
Poprzedniego dnia mój M. poszedł na spotkanie organizacyjne, by dowiedzieć się, jak będzie przebiegała całodniowa wycieczka, co ze sobą zabrać, jak się odziać etc...
Rezydent był Czechem, M. jednak stwierdził, że bez problemu Go zrozumie i wszystko potem mi przekaże.
M. wrócił dosyć szybko ze spotkania. Na moje liczne pytania odpowiedział krótko:
- Wyjeżdżamy o 9.00 rano, zahaczymy o 3 miejscowości, będzie upał, więc najlepiej załóż jakąś sukienkę .
- To wszystko? - zapytałam - Ale gdzie konkretnie się zatrzymamy?
- Nie pamiętam nazw, jakieś dwa miasteczka a potem stolica.
Pierwszy raz nie wiedziałam kompletnie, jak się przygotować... Sukienkę miałam białą, jakoś na cały dzień wydawała mi się niepraktyczna, więc przygotowałam zestaw: płócienne spodnie i tunikę.
Następnego dnia wcześnie rano poszliśmy na śniadanie. Nagle podczas konsumpcji M. zajęczał:
- O Matko, pomyliłem godziny, wyjazd jest o 7.15...
Nie było czasu na zmianę zestawów, głodna, szybko pobiegłam do pokoju po torbę z dokumentami i jedną butelką wody i pognaliśmy na zbiórkę.
W biegu pytam M.: Czy tak mogę jechać?
- Oczywiście, czemu nie...
Zresztą pytanie było zbędne i tak nie było już odwrotu...
Na miejscu zbiórki kilka osób. Sami Rosjanie.
Pytam (tym razem ja...) Czy też jadą do Santo Domingo...
- Da, da... - odpowiadają...
Uff, zdążyliśmy. Podjeżdża autokar, wchodzą 4 osoby, My nie - okazuje się, że nie ma nas na liście pasażerów. :(
Mija kolejne pół godziny i znów ta sama sytuacja.
Mija następne pół godziny, zostaliśmy My i 2 panie z Litwy:
Mija 9.00! Pierwotny czas odjazdu...
Podjeżdża mały bus. W drzwiach młody Rosjanin wyczytuje nazwiska. Panie zabierają tobołki i zadowolone wchodzą do busika.
M. stoi zrezygnowany. We mnie odzywa się lwica. Teraz mamy zrezygnować? O nie...
Podbiegłam do młodzieńca i tu akurat przydała się moja znajomość języka rosyjskiego.
Wytłumaczyłam panu, że my też jedziemy do stolicy. Pan na to, że nie ma nas na liście i nie może nas zabrać.
A potem zapytał czy dobrze rozumiem i rozmawiam po rosysku.
- A ty gawarisz i panimajesz po rusku?
Mimo że wielu słówek i zwrotów nie pamiętałam, odpowiedziałam dziarsko:
- Da, ja ocień panimaju i ocień haraszo gawariu pa rusku ( pisownia fonetyczna)... I uśmiechnęłam się od ucha do ucha...
Sroga mina młodzieńca zrzedła, uśmiechnął się i gestem zaprosił nas do środka i pojechaliśmy...
Zdjęcia poniżej nie najlepszej jakości, ale złapane w ruchu podczas jazdy busem:
Momentami padał deszcz...
Po kilku godzinach jazdy bardzo niewygodnym busem, rozbolała mnie głowa a żołądek skakał mi do gardła. :(
Przewodnik - Wiktor cały czas opowiadał. M. dopytywał, o czym On tak nadaje. Nie chciało mi się tłumaczyć, więc skwitowałam:
- Wszystko zobaczysz, kiedy dojedziemy.
Gdybym miała pilot wyłączyłabym młodzieńca i przy okazji M. Wszystko mi przeszkadzało: gadanina Rosjanina, zaduch w busie, w którym nie dało się uchylić okna, upał, długa jazda po wyboistych miejscami drogach. Odezwała się moja choroba lokomocyjna...
Nareszcie, pierwszy przystanek.
I tu rozczarowanie. Mamy zwiedzać fabrykę cygar.
Nie lubię zapachu tytoniu, tego dnia wszystkie ostre zapachy mnie drażniły.
Ale idziemy...
Jakoś mi głupio było obstrykiwać pracujących ludzi w halach. Jeśli już, to za Ich zgodą.
Rosjanie rzucili się jak paparazzi, oj szkoda słów.
A my mamy tylko kilka fotek. Współczułam tym ludziom, praca w tym zaduchu dla mnie wydawała się okropna. Ale może się mylę i Ci ludzie są szczęśliwi, bo w ogóle mają jakąś pracę...
Zastanawiałam się, ile ta dziewczyna może mieć lat?
Nie ukrywam, że źle się tam czułam, głowa nadal mnie bolała i było mi niedobrze, w powietrzu unosił się duszący zapach tytoniu. Ale musieliśmy trzymać się grupy i niestety być tam, gdzie i Oni...
Ruszamy dalej, kolejna niespodzianka... Przed nami zwiedzanie jaskiń.
Patrzę na M.
- Nic mi nie mówiłeś o żadnych jaskiniach...
- Chyba nie dosłyszałem... :( albo nie zrozumiałem do końca...
- Pięknie, jeszcze nigdy w takim stroju nie byłam w jaskini, ale co mi tam... - zasyczałam.
Na szczęście miejsce było dosyć urokliwe, nawet z wrażenia nie zdjęłam korali... :)
Rosjanki i tak były lepsze ode mnie, poobwieszane złotem i nawet 2 w szpilkach :). Ja przynajmniej w sandałach :), ale nogi i tak spuchły mi strasznie :(
Tarzan też był:
Iguany i inne zwierzątka również:
A najbardziej urokliwe było to miejsce - w środku jaskini - oczko wodne - małe jezioro, które miejscowi nazywają okiem Boga:
I kilka fotek na pamiątkę...
Ciągle sprawdzałam, czy pod nogami nie plączą się iguany...
No, to można pozować...
M. pilnował, żebym nie wpadła do jeziorka...
A te 2 zdjęcia zrobił nam Wiktor :)
Po tych emocjach wracamy do busu. Jedziemy na obiad.
Wiktor, w holu restauracji powiedział - oczywiście po rosyjsku - do grupy:
- A teraz możecie umyć ręce, a potem zjemy obiad. Następnie czeka nas jeszcze dosyć długa jazda do stolicy.
M. niczego nie zrozumiał, a był już okrutnie głodny, pojechaliśmy przecież bez prowiantu i z jedną małą butelką wody...
Postanowiłam się trochę zemścić... Byłam zła, że M. kompletnie nie wiedział, co czeka nas podczas wycieczki. Niech Was nie zmyli torba na zdjęciu. Tam był sprzęt, bo M. lubił każdego dnia po śniadaniu filmować zwierzęta... W przeciwnym wypadku w ogóle nie mielibyśmy zdjęć, a tak przynajmniej są dzięki kamerze.....
Przetłumaczyłam M, że teraz musimy iść się wykąpać po trudach podróży, potem Wiktor zaprowadzi nas na basen, a za 3 godziny będzie obiad.
M. jęknął:
- Za trzy godziny??? ... i pochłonął ostatniego mentosa.
A potem przerażony dodał:
- Ale my przecież nie mamy bielizny na zmianę ani kąpielówek!
- Trudno- odpowiedziałam - jakoś musimy sobie poradzić. Trzeba było słuchać na spotkaniu organizacyjnym, co mamy ze sobą zabrać i o której dokładnie wyjeżdżamy. Zdążyłabym się przebrać i wszystko nam spakować...
Mąż milczał... A ja kontynuowałam grę :)
- Idź do toalety, a potem zapytamy, gdzie są te łazienki i basen.
Widziałam rozpacz w oczach męża z powodu rzekomej kąpieli, basenu oraz oczekiwania na obiad i parsknęłam śmiechem.
Nie potrafię długo się złościć i po chwili zaprowadziłam M. do restauracji na pyszny obiad. :)
A po posiłku dalsza część wycieczki.
Jednak o dalszych perypetiach opowiem Wam następnym razem.
Pozdrawiam serdecznie wszystkich odwiedzających.
Dziękuję za piękne życzenia noworoczne w poprzednim poście. Jutro odpowiem na zaległe komentarze.
W pracy mam nawał obowiązków, więc wybaczcie mi moje opóźnienie na Waszych blogach.
W blogosferze będę dopiero jutro wieczorem i w środę. .
Zdjęcia pochodzą ze stycznia 2012 roku.
Zestaw absolutnie nie na taką wycieczkę :)
Spódnica: Metro
Top: Bon Prix
Torba: Avon
Korale: lokalny sklep