Czasem mam przemyślenia. Dopadają mnie między innymi wtedy,
gdy własna rodzina pociąga mnie na dno moich lęków, a ja każde słowo odnoszę do
siebie. Wzorem szczęścia dla większości ludzi (pewnie tych, co uważają się za
normalnych i zapewne tacy są) jest bowiem pełen portfel, choćby miało się to
wiązać z nudnym życiem i harówką od rana do nocy. Stała, dobrze płatna praca,
najlepiej taka, że po powrocie człowiek nie wie, jak się nazywa, nudny mąż,
który nawet sypia w garniturze i pod krawatem, prawnik lub lekarz, który dzień
w dzień przynosi w zębach plik pieniędzy, dom pod miastem i wakacje w
egzotycznych krajach- oto szczyt marzeń, gdzie nie ma miejsca dla siebie.
Nigdy nie zabiegałam o takie wartości. Nie jestem bogata,
mam stary dom na wsi, od osiemnastu lat nie byłam na wakacjach, a mój mąż nie
jest nudziarzem, na którego widok człowiek ma ochotę puścić pawia. Chłop
codziennie mnie rozśmiesza, codziennie zaskakuje czymś nieoczekiwanym, zawsze
mamy nowe tematy do dyskusji i w domu nigdy nie jest nudno, ani cicho.
Nic dziwnego, że w oczach rodziny funkcjonuję, jako uboga
krewna, której się w życiu nie udało. Kto normalny wyprowadza się z miasta na
wieś, ma tylko dwa pokoje do wynajęcia i to wtedy, jak jest pogoda, a w ogóle,
to co to za zajęcie-
handel psami. Myślę, że po takiej reklamie, jaką robią mi
najbliżsi, dalszej rodzinie nie zechce się zerknąć na
moją stronę domową, czy
na bloga i wniknąć w mój świat. To, że nigdy nie miałam wsparcia ze strony
rodziny, wiem od dawna, dziwię się tylko temu, że cały czas o nie zabiegam. To,
że dostaję tyle pozytywnej energii od obcych ludzi wciąż mnie zdumiewa. Nie
spodziewałam się, że liczba obserwatorów bloga może kiedykolwiek dobić do
setki, co właśnie się stało. Chciałam w tym miejscu bardzo Wam podziękować.
Wasza pozytywna energia pomaga mi iść moją wytyczoną drogą i nie wątpić w to,
co robię.

Mimo wszystko wczoraj wieczorem poczułam, jak mój świat
nieco się rozjeżdża, pęcznieje i zgrzyta, jakby chciał popękać tu i ówdzie.
Przez chwilę chciałam zamienić się miejscem z kimś komu się udało złapać
bogatego, nudnego do bólu męża, po którym niczego nowego nie można się
spodziewać, może prócz tego, że na dyżurze posuwa pielęgniarki lub asystentki w
swojej kancelarii prawniczej.
Mój kochany Chłop, który codziennie mnie zaskakuje i
rozśmiesza, dzięki któremu życie moje nie jest nudne, przyjechał wczoraj z
miasta i oznajmił:
-Jutro jak będziemy w mieście, podejdziemy do R. po wypiek.
-Jaki wypiek?- pytam zdziwiona, bo to ostatnio ja
podarowałam koledze chleb z pieca chlebowego. Czyżby chciał się czymś
odwdzięczyć?
-Ciasto z ziołem.
-Co???
Chyba nie usłyszałam
„ciasto z ziołem”???- pomyślałam.
-To co słyszysz. Ciasto z ziołem.
-Co ty mówisz, z jakim ziołem?- dopytuję się nadal i uszom
nie wierzę, to chyba nie jest TO zioło!?
-No chyba nie z pokrzywą- mówi z dezaprobatą Chłop.
-To zioło? Ciasto z gandzią?!
-No. To jest przecież wypiek regionalny.
-No chyba cię pogięło!- nie dostrzegłam dowcipu, ale za to robię się bardzo zdenerwowana –
człowieku, ty masz prawie 40 lat. Na co ci ciasto z gandzią w tym wieku?
-Mam kryzys wieku średniego- odpowiada Chłop i oczy błyszczą
mu podejrzanie.
Czuję, że rośnie we mnie jakiś potężny huragan, który za
chwilę eksploduje. Nie wiem, jaka będzie jego siła rażenia, być może rozpieprzę
swój długo układany świat na drobne kawałeczki.
Mam bardzo złe doświadczenia z „zielarzami” i
„grzybiarzami”. Póki trzymają się z daleka ode mnie, nie mam nic przeciwko
temu. Ich sprawa, co robią w swoim domu i jakie są tego konsekwencje. Uważam
nawet, że mają prawo zaćpać się na śmierć, byle tylko nie wciągali w to osób
trzecich. Niestety, jeden z owych znajomych odwiedził mnie pewnego dnia, a był
w odmiennym stanie świadomości. Niestety, byłam sama w domu. Przyszedł okutany
w jakieś szmaty, z arafatką na głowie i złowieszczo oświadczył, że... jest
Talibem. Siedział trzy godziny, a ja się zastanawiałam czy pod szmatami nie ma
jakiegoś talibskiego artefaktu, który umożliwi mi za chwilę osobistą wizytę u
Allaha.
A niektórym się wydaje, że na wsi jest nudno.
Nie dziwcie się zatem, że po oznajmieniu Chłopa miałam przez
chwilę ochotę pieprznąć to wszystko i poszukać sobie jakiegoś bogatego
biznesmena.
-Czy z powodu kryzysu wieku średniego po ciasteczku z
zielem, pójdziecie z kolegą na dziwki? – pytam symulując święty spokój.
-No może, może... –zastanawia się Chłop.
-Ale dlaczego, powiedz mi, dlaczego akurat zioło?- syczę już
nieźle wkurzona.
-Nie zioło, tylko ciasteczko z ziołem. Bo nigdy nie
próbowałem.
-Nie wystarcza ci moje ciasteczko z gruszką?- pytam pokazując
dzisiejszy wypiek, który zrobiłam zmuszając się do jakiejkolwiek aktywności.
Jestem bowiem w fazie użalania się nad sobą i póki nie dostanę kopa w zadek z
jakiejś strony, póty będę chodzić taka rozlazła.
-Dobre ciasteczko -przytakuje Chłop oblizując się
zamaszyście.
Po chwili zauważa totalną furię w moich oczach i próbuje
załagodzić sytuację.
-Tak się niefortunnie wyraziłem. Kolega coś mówił o wypieku
z zielem i powiedziałem tak, żeby podtrzymać konwersację, że chciałbym
spróbować. I on dziś dzwoni, że ma dla mnie ciasteczko.
-I co my z tym zrobimy?- pytam. Nie pozwolę ci tego zjeść,
bo nie wiadomo, jak organizm zareaguje. Do szpitala cię nie zawiozę, bo nie mam
prawa jazdy, pogotowie do ćpunów nie przyjeżdża i dobrze. W najlepszym wypadku
będziesz rzygał, w najgorszym wyskoczysz radośnie przez okno, bo dostaniesz
wizji. I jak sobie to wyobrażasz, co ja niby potem zrobię? Psom ciasteczka nie
damy, bo się potrują. Weźmiesz, wyrzucisz i co powiesz koledze, że ci smakowało
tak? To ci kolega następne upiecze, bo serce ma dobre. Paranoja jakaś!
-No to co mam zrobić? Ja myślałem, że chciałabyś spróbować,
jesteś taka tolerancyjna przecież.
Tak, jestem tolerancyjna. Doświadczenia z gandzią mam już
dawno za sobą, z czasów liceum. Smród i odór wywołujący mdłości i zarzygani
koledzy leżący pod ławkami na jednej czy drugiej szkolnej dyskotece. Taki był
obraz w latach 90- tych mojego wrocławskiego liceum. Rozumiem, że na prowincję, gdzie do
szkół uczęszczał Chłop, gandzia nie dotarła, a jeśli nawet, to miała smak
oregano, czy majeranku. Uważam, że jeżeli ktoś ma ochotę ćpać, nikt nie
powinien mu tego uniemożliwiać, dopóki jest to tylko i wyłacznie sprawą ćpającego. Inaczej rzeczy się mają, kiedy ćpun, podobnie, jak pijak, upierdliwia
życie swojej rodzinie. Wtedy, to nie jest już jego własna sprawa. Jak widać
zakaz związany ze środkami odurzającymi niczego nie zmienił. Kto ma ochotę,
dostęp do ziela znajdzie. Prawo umożliwia jedynie możliwość bogacenia się
dilerom, a nie ochrania przed narkomanią.
Nie mam ochoty, po prostu nie mam ochoty obudzić się na drugi
dzień i zastać obraz, jak w pokoju hotelowym w filmie „Las Vegas Parano”.
-Powiedz koledze, żeby zostawił wypiek dla syna. Synek na
pewno się ucieszy, a tata będzie dumny, że przekazuje synowi swój system
wartości i styl życia.
-Hm, hmm... -mruczy coś pod nosem Chłop.
Wydaje mi się, że rozumiem sedno problemu. Może to nie o
zioło jednak chodzi a...
-A powiedz mi, czy gdyby kolega upiekł ciasteczko z gównem,
to też byś chciał spróbować?
-Ciasteczko zawsze- mówi mój Ciasteczkowy Potwór uśmiechając
się przy tym szeroko.
******
Nie potrzebuję używek, aby wprawić się w stan odmiennej
świadomości. Umożliwia mi to muzyka. Zawsze poruszałam się po krawędziach
muzycznych światów. Nie dla mnie komercja w stylu Nirvany, Metallicy, czy innej
Adele. Nawet wtedy, kiedy wynurzyłam swój nos z hermetycznego świata death
metalu, chwytałam się nieprzeciętności.
Oprócz psychodelicznego, ponurego i destukcyjnego klimatu,
jaki funduje fanom zespół Nine Inch Nails, dodatkowo, w utworze „Closer”,
Trent Reznor
nieskromnie i bezczelnie wdziera się pod naskórek, szarpiąc zmysły i pobudzając
instynkty. Niegrzeczne dziewczynki i jeszcze bardziej źli chłopcy łapią się na
tym, że pod koniec teledysku, chcieliby zamienić się miejscem z mikrofonem
Reznora.