O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

niedziela, 18 września 2011

Jak modelki złapały Syfa w Tuskulum.


Pamiętacie naszego domowego pieszczocha, zwanego Syf? Kto go jeszcze nie poznał, zapraszam TUTAJ. No dobrze, przyznam się szczerze, że na co dzień jest to jedynie pieszczoch Chłopa, ja podczepiam się pod niego tylko wtedy, kiedy Syf jest podziwiany, jest w centrum zainteresowania i kiedy ktoś nam go zazdrości. Puchnę wtedy z dumy,  co najmniej, jakbym sama go młotkiem wyklepała. Tymczasem, choć to moja domena, nie machnęłam przy nim nawet pędzlem, gdyż kolor farby do Syfa, jaką nabył Chłop, nazwałam „kupą” i się po prostu obraziłam, że nie skonsultował zakupu ze mną. Tudzież jeśli nawet się skonsultował, nie przyjął był do wiadomości zdania mego.
Zdradzę Wam jednak tajemnicę, że tak naprawdę Syf jest mój, bo papiery są na mnie. Zatem, jakby Chłop już stracił do mnie cierpliwość i wystawił mnie za drzwi, zabieram manatki, wsiadam do Syfa i odjeżdżam w siną dal zgodnie z prawem, choć bez prawa (jazdy). Mam większe szanse, że ktoś mnie przygarnie razem z Syfem, niż z samym tylko tobołkiem. Ale do rzeczy.

Działalność, jaką prowadzimy sobie na tym naszym odludziu ma wiele dobrych stron. Jedną z nich jest możliwość poznawania i spotykania się z niebanalnymi ludźmi, czy to przy okazji ich wizyt w celach turystycznych, czy podczas poszukiwania domów dla naszych szczeniąt. Czasem ktoś też uwiesi się ni z gruszki ni pietruszki na naszym płocie przypadkiem i pozostaje już przyjacielem domu. Ale do rzeczy, bo coś mi dziś za bardzo przeszkadzają różnego rodzaju dygresje.

Dzięki jednemu z takich spotkań doszło do niezwykłej w Tuskulum sesji. Do tej pory obfotografowywaliśmy (boże, jakie to trudne słowo!) Tuskulum w sposób mniej lub bardziej amatorski. Ja to akurat mniej, bo mam taki aparat, że trochę wstyd, ale co zrobić, jak mam pilniesze potrzeby, niż kupno wypasionego sprzętu. Z chęcią więc przyjęłam propozycję zrobienia w Tuskulum małego zamieszania, sprowadzenia modelek i urządzenia sesji z pieskami na tle naszego rustykalnego, klimatycznego miejsca.

Troszeczkę Was w tytule oszukałam, powinien on brzmieć „Jak modelki załapały się na Syfa w Tuskulum”. Znając ludzkie instynkty i odruchy wiem, że tamten tytuł zaintryguje i przyciągnie czytelników bardziej, a poza tym jest krótszy i bardziej treściwy, nawet jeśli odrobinkę mija się z prawdą. Ale do rzeczy, zacznijmy wreszcie od początku.

Pewnego sierpniowego poranka dzień zapowiadał się przepięknie. Od kilku dni świeciło słońce. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest lato. Jak było z latem w tym roku, każdy wie, bo to świeża sprawa. Zadzwonił telefon, a ja oderwana od pysznego śniadania, w którego skład wchodził domowy tuskulański chleb i twarożek (swoje nie tuczy!), odebrałam wiadomość.
-Przyjedziemy, jak się umawialiśmy, chcemy skorzystać z pięknej pogody. Nie przestraszcie się, jest nas trochę dużo.
My nie tacy znowu strachliwi, ja to się boję tylko wariatów. No to zapowiada się wesoły dzień- pomyślałam spoglądając na śpiące szczeniory- Ciekawe, jak one zniosą te macanki. Mają już siedem tygodni, czas najwyższy, aby zafundować im małą dawkę pozytywnego stresu związanego z obecnością obcych ludzi.

I przyjechali, a w międzyczasie popsuła się pogoda. Front przyszedł do nas wcześniej, niż zapowiadają go zawsze dla Wrocławia. Z trzydziestu stopni zrobiło się w ciągu godziny osiemnaście. Na wstępie zatem trzeba było całą ekipę odziać, gdyż wszyscy mieli na sobie minimalną ilość ubrania, stosowną na graniczące z obłędem upały.

Po odzianiu i napojeniu ekipy ciepłymi trunkami, fachowcy zabrali się za robotę, gdyż co to jest dla profesjonalisty trochę deszczu? Ano nic. Dla mnie było to spore utrudnienie, bo fotki robione z ciemnych kątów (aby nie przeszkadzać ekipie) po prostu kiepsko wyszły.









Wizażysta miał do pomalowania ze cztery, albo i pięć modelek, półtorej godziny siedział nad pierwszą.
Ech, faceci- pomyślałam sobie- Jak się już za coś zabiorą, to porażka. Ja makijaż robię sobie w 3 minuty..


To jest żarcik, oczywiście, makijaż do fotografii musi być wycyzelowany i dopracowany w każdym szczególe, trzeba poświęcić mu tyle czasu, ile to jest niezbędne.
A potem z pokoju, który udostepniłam ekipie, dochodziły takie wrzaski:
-Co to ma być? Nie mogę dopiąć sukienki! Jesteś gruba, musisz schudnąć o cztery numery! -krzyczał stylista do którejś z eterycznych modelek.
Może to był i żart, ale na ten temat nie mam poczucia humoru. Tego typu wymagania powodują, że dziewczyny wpadają w anoreksję i nawet wziętym modelkom zdarza się umierać z powodu niedożywienia. Złośliwie zatem i bez wyrzutów sumienia pomyślałam sobie, że stylista zapewne zaprojektował i uszył sukienkę dla piętnastoletniego, szczupłego chłopca i zrobiło mi się lepiej. Postanowiłam też przy najbliższej okazji kupić sobie i pożreć pączka, albo i dwa z najlepszej na świecie cukierni w Gryfowie Śląskim (nie, cukiernia nie płci mi za reklamę). Tego typu uwagi bowiem powodują u mnie napady wilczego głodu. Ale do rzeczy.

Ekipa uwijała się jak w ukropie, a tymczasem deszcz padał coraz bardziej.

Do zdjęć potrzebne były różnego rodzaju rekwizyty. Żywymi rekwizytami były zachwycone maluchami modelki oraz lekko zadziwione szczenięta. Za martwymi rekwizytami zrobiliśmy pieszy rajd po wnętrzu domu. Po kilku nietrafionych pomysłach, na ten przykład z wpakowaniem modelek do przepastnej skrzyni stojacej w korytarzu (ech, moja duma- możecie zobaczyć ją TUTAJ), z mieszkania wywleczono kosze ratanowe.  Jeden z nich posłużył do zdjęcia, za które dałabym chętnie autorowi jakieś mistrzostwo świata.


Drugi kosz okazał się niezbyt pomocny, ale nie było w tym jego winy. Naiwnie ekipa myślała, że uda się choć na 3 sekundy utrzymać kilka szczeniąt w kupie razem. Chyba nic z tego nie wyszło, bo nie dostałam gotowca z udziałem tegoż rekwizytu.


Największym zaskoczeniem dla mnie samej było spojrzenie przez mnie na domowe sprzęty świeżym okiem. Te bardzo mocno zniszczone, no powiedzmy, że nie tyle stare, co vintage (ładniej brzmi) fotele ogrodowe miałam właśnie wywalić i spalić. Kilkukrotne próby naprawy nie przyniosły rezultatu. Zobaczywszy je na fotografii uznałam, że może się już nie da na nich siedzieć, ale niech sobie stoją pod ścianą i robią klimat. Z resztą przy takich ujęciach nawet dziury w ścianie wyglądają, jak dzieło sztuki.






I pozostałe fotki z pierwszej części sesji:







Kiedy pomysły się już skończyły, a faceci nadal czuli niedosyt, zagaiłam.
-Ale najfajniejsze rekwizyty to my mamy w stodole.
-Taaak...? No to idziemy.
I poszliśmy. I daleko nie uszliśmy, gdyż na samym wstępie wyszczerzył do chłopaków swoje blaszane zębiska Syf.
-O Jezu, co to?- zakrzyknął jeden z fotografów.
-A to coś, coś... tym Ruscy wojnę wygrali!
Tu chłopak mi zaimponował, nie powiem, na oko bowiem ledwo przekroczył dwudziestkę. Nie uważam się za jakiegoś Matuzalema, ale z doświadczenia wiem, że ludzie młodsi o pół pokolenia już nie wiedzą, co to jest gazik. A to nasuwa mi refleksję, iż świadomość ich w dzieciństwie kształtowana nie była już poprzez Czterech Pancernych i Psa, czy porucznika Klossa. Może to i nawet lepiej, bo czekam niecierpliwie, aż minie mit radzieckiego wyzwoliciela podsycany przez tego typu ponadpokoleniowe filmy. Jak sobie jednak pomyślę, że świadomość młodszego pokolenia była kształtowana przez dajmy na to Pokemony, to już sama nie wiem, co jest gorsze. Ale do rzeczy.

Po kilku okrzykach na temat Syfa świadczących o tym, że jeden z członków ekipy ma osobowość afektywną (zwiększenie energii, przymus mówienia), chcąc być miła dla gości zaproponowałam:
-W sumie, to mogę Ci załatwić u Krzysia, możliwość pokierowania Syfem.
-Naprawdę, naprawdę, ach, ach, ach... Krzysiu, Krzysiu, ja ci za to, ja ci, ja ci za to dam... gwiazdkę z nieba!
Przysiadłam. I poczułam się zazdrosna. Na litość boską!!! Dlaczego, dlaczego, DLACZEGO to NIE MNIE chciał obdarować gwiazdką???
-No, no...- powiedział Krzyś zastanawiając się zapewne, z jakiej konstelacji zażądać gwiazdki. A ja skręcałam się z zazdrości i zawiści.
Kiedy już chłopaki nasycili się Syfem wzrokiem i dotykiem, oznajmiłam ukrytym we wnętrzach domu dziewczynom smutną, jak mi się wydawało nowinę.
-Nie chcę Was martwić, ale macie sesję na tym złomie- pokazałam palcem Syfa.
-Super- ucieszyły się wymalowane i wystrojone w piękne suknie modelki, a ja pomyślałam sobie, że przecież Syf, jak jego nazwa wskazuje, jest maksymalnie zasyfiony, gdyż nie przewidzieliśmy jego udziału w imprezie. Żadnej jednak to nie przeszkadzało, co dowodziło, że dziewczyny mają doświadczenie z sesjami w różnych ekstremalnych sytuacjach.








Efekt końcowy, czyli to, co powstało potem z tych fotografii, powaliło mnie na łopatki. Niezbicie dowodzi to faktu, iż również ja mam osobowość afektywną :-)



W jesienny, słotny dzień, oglądając te zdjęcia,  poczuliśmy z Chłopem smagający twarze wiatr pustynny, gorące promienie słońca, piasek i kurz w zębach spod kół Syfa. Na powrót ożyło marzenie wyprawy Syfem na wschód, gdzieś na dzikie stepy azjatyckie

Bardzo dziękuję dziewczynom i chłopakom z PhotoDesign, za miłą sobotę i za możliwość wykorzystania fotografii z sesji.

Dopisek Chłopa:
-A gdzie jest, kurwa, moja gwiazdka z nieba???

wtorek, 13 września 2011

Husyci w Lubaniu



Nie czuję się ekspertem w temacie wojen husyckich, zatem nie napiszę tu nic odkrywczego. Mam jednak wrażenie, że ten epizod w dziejach Dolnego Śląska jest mało znany i w szkolnym programie traktowany po macoszemu. A potem to już mało kto rozwija wiedzę w tego typu tematach, jeśli nie ma ku temu znaczącego powodu. Mam nadzieję, że uda mi się zainspirować chociaż kilka osób, do tego, aby sięgnąć po bardziej szczegółowe opracowania historyczne dotyczące tego okresu.

Husyci powszechnie kojarzą się nam z dzikimi hordami heretyków, odszczepieńców, którzy po spustoszeniu Czech, ruszyli na Śląsk oraz Łużyce grabiąc, gwałcąc i podpalając. Nawiasem mówiąc, ciekawe dlaczego tak ich postrzegamy? Czy przypadkiem nie ma na to wpływu dominująca w naszym kraju mentalność ukształtowana przez doktrynę rzymskokatolicką, z którą tak owi „kacerze” walczyli?
W rzeczywistości ruch husycki jest typową reakcją na gwałt, jaki zadał im papież Marcin V wraz z niemieckim królem Zygmuntem Luksemburskim organizując krucjatę przeciwko owym odszczepieńcom. Jak do tego wszystkiego doszło?

W głębokim i ciemnym pod względem mentalnym średniowieczu (nie mogę oprzeć się dygresji, że niektórzy tkwią w nim po dziś dzień) ziemia czeska wydała na świat niezwykłego człowieka- Jana Husa- filozofa i reformatora, wielkiego patriotę. Czesi zawdzięczają mu między innymi literacką formę języka czeskiego. Wszystko zapewne byłoby w porządku, gdyby Hus nie ośmielił się na publiczną krytykę największej potęgi ówczesnej Europy- instytucji kościoła katolickiego. Na lekcjach historii mówi się nam, że to Marcin Luter jest ojcem reformacji. Czesi sto lat wcześniej bili się o sprawy, które zdołał w późniejszych czasach wywalczyć dla Europy Luter.

Jan Hus był w Czechach bardzo popularną osobą. Miał ogromny wpływ na ludzkie umysły. Dla niego i jego zwolenników przeżytkiem były skostniałe dogmaty kościoła katolickiego. Absurdalna sytuacja na samej górze w kościelnej hierarchii dolała jeszcze oliwy do ognia. Był to czas, kiedy na piotrowej stolicy zasiadało trzech, zwalczających się wzajemnie papieży, każdy przekonany o swojej władzy nadanej przez samego boga. Prości ludzie widzieli degenerację i upadek obyczajów również na niższych szczeblach kościelnej hierarchii. Słudzy boży, którzy ślubowali ubóstwo i czystość, z zapałem oddawali się bachicznym obyczajom, gromadzili w swoich rękach ogromne majątki, władali połową kraju. To stan nieco podobny do obecnego w Polsce po grabieży ziemi i cudzej własności przez kościelną Komisję Majątkową. Bycie kaznodzieją w tamtych czasach oznaczało wieść dostatnie, pełne uciech cielesnych życie.

Uwierało to inteligentnych, nowocześnie myślących ludzi pokroju Jana Husa, który nie tylko narzekał na sytuację, ale miał do zaproponowania gotowe rozwiązanie problemów. Potrafił też zaszczepić swoją ideę prostym ludziom. A ludzie ci nie chcieli w końcu tak bardzo wiele. Chcieli rozumieć co mówi kapłan w kościele oraz nie życzyli sobie oglądać rozpustnych kaznodziei, którzy nauczając moralności, sami zaprzeczali własnym słowom. Do postulatów związanych z religią (było ich więcej, ale nie to jest tematem tego wpisu) dołączyły jeszcze sprawy narodowościowe. Czechy zmagały się z tym, co stało się udziałem Śląska- z postępującym niemczeniem oraz ciążącym im coraz bardziej stosunkom feudalnym. To wszystko wystarczyło, aby papież Marcin V sprzymierzył się z królem, a późniejszym cesarzem Rzeszy Zygmuntem Luksemburskim i zorganizował krucjatę przeciwko walczącym o swoje ludziom, którzy rośli w siłę z tygodnia na tydzień i zaczęli zagrażać ich interesom.

Zanim jednak do tego doszło, Czechy po śmierci króla Wacława Luksemburskiego i po podstępnym uwięzieniu i spaleniu na stosie Jana Husa w Konstancji, pogrążyły się w chaosie wojny domowej. Oliwy do ognia dolał fakt, że tron czeski po Wacławie miał odziedziczyć jego brat-znienawidzony Zygmunt. Znając poglądy i politykę Zygmunta Luksemburskiego Czesi nie mieli złudzeń, że zostaną wciągnięci do Rzeszy i zniemczeni w ciągu kilku pokoleń.

Miarka się przebrała, a kielich goryczy rozlał. Kiedy niemiecki król wraz z papieżem ruszyli z krucjatą na „niewiernych” odpowiedź husytów była podobna. Ruszyli na ziemie kontrolowane przez wiernych Zygmuntowi i papieżowi poddanych czyniąc to samo, co im uczyniono. Przemoc bowiem zawsze zradza przemoc niezależnie od tego, że wiara obu odłamów chrześcijaństwa nakazuje nadstawiać drugi policzek i kierować się w życiu miłosierdziem i przebaczeniem.


W swojej wędrówce na północ husyci zawędrowali do Lubania i to dwa razy. Lubań to było małe, niewiele znaczące wówczas miasteczko z klasztorem i murami obronnymi, których częścią była stojąca po dzień dzisiejszy wieża Bracka. Husyci zdobywali je dwa razy, ale nie znajdziecie tego epizodu w wielu opracowaniach, gdyż na swojej drodze najeźdźcy plądrowali setki takich przysiółków. Nie miały one znaczenia dla wyniku samej wojny, stały po prostu na drodze do bardziej spektakularnych zwycięstw. Trzeba było je zdobyć ot choćby po to, aby poprawić sobie samopoczucie i troszkę się hm… zabawić.

Niejednokrotnie pisałam już o potrzebie poszukiwania tożsamości przez nas- ludzi urodzonych na Dolnym Śląsku. Nie mamy tutaj ciągłości historycznej, nasi rodzice, dziadkowie pochodzą z wszystkich stron Polski. My, urodzeni w pierwszym, drugim czy już nawet trzecim pokoleniu po wojnie na poniemieckich terenach chcemy się wreszcie poczuć jak u siebie i odczarować „złego Niemca”, którym straszyło się nas w dzieciństwie, a czasem straszy się i dziś. Odarci z kompleksów, uprzedzeń, sięgamy po tradycję i nawiązujemy do historii tych terenów traktując ją, jako własną.
Jednym z takich przejawów lokalnego patriotyzmu była inscenizacja zdobywania wieży Brackiej w Lubaniu przez husytów. Była to pierwsza tego typu impreza po wojnie, zatem sama w sobie historyczna. Nie było to zorganizowane z jakimś wielkim rozmachem i gdzież tej imprezie do bitew i potyczek, jakie odbywają się chociażby na zamku Kliczków, że nie wspomnę o bitwie pod Grunwaldem, jednak była nasza własna, lokalna, poruszająca wyobraźnię, dająca nadzieję na konsolidację mieszkańców wokół swojej małej ojczyzny.

Upłynęło już kilka setek lat od inscenizowanych wydarzeń zatem mamy do nich spory dystans. Gospodarze imprezy wykazali się sporym poczuciem humoru, nie ukrywam zatem, że krwawe i dramatyczne w swym założeniu wydarzenia mną mało wstrząsnęły, a raczej wraz ze stojącymi obok ludźmi, śmialiśmy się do rozpuku. Ze wszystkiego. Z tego, że dowódca husytów siedzący na koniu, w którego rolę wcielił się słynny rycerz Czarny Wiesław z Grodźca (w husytę się wcielił, nie w konia :-), próbował wyglądać bardzo groźnie, a stał obok końskiej kupy. 


Z tego, że łucznicy mieli strzały owinięte na końcach gałganami (i dobrze, bo nie chciałabym oberwać taką strzałą w czoło) oraz z przekleństw, jakie wychodziły z ust obu zwalczających się grup wojów. Husyci krzyczeli: „Poddajcie się psie syny!”, a papiści: „Niedoczekanie wasze, psy niewierne!”. I to by było na tyle. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to wyglądało w rzeczywistości. Chyba zasób słownictwa był większy. Bardziej realnie obrazuje to Andrzej Sapkowski w trylogii o Rainmarze z Bielawy uwikłanemu w wojny husyckie.



Machiny wojenne

Jaki był przebieg bitwy w Lubaniu opowiem posiłkując się zdjęciami, gdyż rekonstrukcja wiernie oddała prawdę historyczną. Rzecz ma miejsce w roku 1431 aktorzy stoją dokładnie w tym samym miejscu, gdzie rozgrywała się akcja.
Najpierw zdobyto i spalono klasztor, w którym ukrył się burmistrz i mieszczanie. Klasztoru w rekonstrukcji nie ujęto, gdyż już go nie ma. Na jego miejscu po wojnie stanęły bloki mieszkalne.



W tle bloki mieszkalne, które stanęły na miejscu klasztoru.



Narada przed bitwą

Wóz, który służył narratorowi za mównicę. 
Miał nawiązywać do sposobu walki husytów, którzy często wykorzystywali wozy w swojej taktyce.

Strzał z hakownicy


Po zdobyciu klasztoru, broniący miasta ukryli się w Wieży Brackiej i postanowili bronić jej do ostatniej kropli krwi. Nie mieli szans na utrzymanie się tam, gdyż przewaga wroga była miażdżąca.
Wymieniono ostatnie obelgi i ruszono do ataku.


Wódz husytów przystępuje do pertraktacji z papistami i wzywa ich do poddania się bez walki.

W jego imieniu (zapewne z przyczyn technicznych- koń)  przemawia herold.

Najpierw rozlega się huk z działa. Aż przysiadłam z wrażenia :-)

Potem do boju ruszają "pikownicy" i łucznicy.

A tu leją się, ile wlezie :-)



Husyci podeszli pod samą wieżę. Opór mieszczan zostaje złamany. Mieszczanie w desperacji zrzucają na głowy husytów kamienie z wieży. Niestety, nie udało mi się ująć tego w kadr.
W końcu husyci podpalają wieżę i ten punkt rekonstrukcji mnie podobał się najbardziej :-)


Rycerze i mieszczanie broniący miasta zostają wzięci do niewoli.

niektórzy zostają straceni na miejscu.

Umarli

Nadal nie żyją, podczas gdy ich kobiety są gwałcone w tym namiocie
 (rekonstrukcja tego epizodu została mocno okrojona)


A potem wstali i udali się każdy w swoją stronę. My ubawieni po pachy również wróciliśmy w domowe pielesze.
Jak przed wojną upamiętniano te wydarzenia możecie przeczytać TUTAJ


wtorek, 6 września 2011

Piec chlebowy. Renowacja i rekonstrukcja.

Niektórzy czytelnicy mojego bloga pamiętają zapewne post o tym, w jaki sposób staliśmy się posiadaczami starego, poniemieckiego, zapomnianego przez boga i ludzi pieca chlebowego. Tych, którzy nie doczytali, a temat ich interesuje, zapraszam  tutaj, pod koniec posta.


Jeszcze na starym miejscu. Przestałam mieć wyrzuty sumienia, że zabraliśmy go z jego pierwotnego miejsca. Właściciele nie szanowali prawdziwego skarbu i chętnie się go pozbyli.

Piec dwukomorowy, o wymiarach: szerokość 80 cm, długość 138 cm, wysokość 113 cm (bez nóżek 74 cm) ważył chyba z tonę, zatem aby go przewieźć nie wynajmując lawety, trzeba było rozebrać go na czynniki pierwsze. Tak przyjechał do Zapusty: blaszana obudowa osobno na przyczepie, a cegły szamotowe luzem w bagażniku.







Jak już stanął w stodole, obeszliśmy go kilka razy dookoła i zdecydowaliśmy, że jak już go poskładamy, to na całe życie, warto w takim razie zrobić to porządnie. Piec zatem pojechał do piaskowania.

W międzyczasie zastanawialiśmy, gdzie nasz piękny piec stanie? Marzyło mi się, aby zainstalować go w części mieszkalnej domu. Już oczyma wyobraźni widziałam, jak podczas pieczenia chleba wygrzewamy się korzystając z jego ciepła w długie mroźne wieczory. Niestety, nie znaleźliśmy miejsca, gdzie piec o takich rozmiarach miałby rację bytu. Jedynym rozsądnym miejscem wydało się nam pomieszczenie gospodarcze, które znajduje się pod gabinetem, zwane futrownią. Być może miejsce to zostanie przemianowane na „piekarnię”, ale pewnie nie, bo nasze pomieszczenia i pokoje mają nazwy historyczne.
Dygresja: mamy pokój, który jest wybudowany specjalnie na potrzeby szczeniąt. Wydawało się nam, że maluszki będą się tam rodzić i wychowywać. Pokój od początku zatem funkcjonował pod nazwą „porodówka”. Guzik prawda! Po remoncie nie urodziło się tam żadne szczenię, rodzą się i mieszkają z nami w gabinecie. Pokój wykorzystujemy na potrzeby szczeniąt dopiero od 3 tygodnia ich życia, ale nazwa „porodówka” pozostała. Koniec dygresji.

Instalując piec w futrowni pod gabinetem, mam nadzieję, że będzie zimą zgodnie z prawami fizyki, nakazującymi ruch ogrzanego powietrza ku górze, oddawał nieco ciepła do naszego centrum dowodzenia.

Aby piec złożyć w oryginalny sposób, Chłop przed rozbiórką ponumerował wszystkie cegły i zrobił zdjęcia. Przydały się one podczas rekonstrukcji pieca.






Kiedy obudowa wróciła wypiaskowana, zabrałam się za czynność, którą lubię najbardziej- machanie pędzlem. Specjalną żaroodporną farbą do pieców, która jednocześnie konserwuje stal, pomalowałam obudowę i detale.
Zanim zabrałam się za obudowę, konieczne okazało się poprawienie stanu blach za pomocą migomatu:







Można zacząć malowanie:





 Wstawiliśmy piec na miejsce przeznaczenia:




Po zakupie 40 kilo zaprawy szamotowej, Chłop zabrał się za mozolne odtwarzanie pieca. Robotę tę można porównać do układania przestrzennych puzzli. Niektóre cegły były popękane. Trzeba było poskładać je z kawałków i zalepić zaprawą. Kiedy każda warstwa była już ułożona, trzeba było założyć fugi.


sklepienie pierwszej komory

wnętrze pierwszej komory

wnętrze drugiej komory



sklepienie drugiej komory

Gotowy piec
 Trochę mamy tam bałagan, ale będzie pretekst do posprzątania.
 Mamy wobec tego miejsca poważne zamiary. 
A i piec zasługuje na to, aby znaleźć się w jakimś fajnym kontekście.

I pozostało już tylko wypróbować piec :-)






Pierwszy wypiek wypadł idealnie. Zgraliśmy się z temperaturą pieca i ciastem. Pękłam z dumy, że tak od razu wszystko potrafię :-) Później życie utarło mi nosa. Albo wsadzam ciasto do zbyt ciepłego pieca, w związku z tym skórka się przypala, albo do zbyt zimnego i chleb wychodzi blady. Jestem zatem nadal w fazie eksperymentów. Znam teorię- piec ma nie mieć już żaru, a mąka wsypana do paleniska ma się przyrumienić, nie spalić. I cóż z tego, jak teoria teorią, a praktyka kuleje...

Jeszcze nie jestem na etapie, kiedy mogłabym oferować chleb z pieca chlebowego, jako atrakcję gospodarstwa. Mimo to, gościom, którzy korzystają z naszej oferty agroturystycznej, chętnie udostępnimy piec do własnych wypieków bez pobierania dodatkowej opłaty. Osobom z okolicy, którzy mają ochotę wpaść i również z pieca skorzystać, także możemy go udostępnić w ramach na przykład jakiegoś barteru. Rzecz do obgadania indywidualnie.