Pamiętacie naszego domowego pieszczocha, zwanego Syf? Kto go
jeszcze nie poznał, zapraszam TUTAJ. No dobrze, przyznam się szczerze, że na co
dzień jest to jedynie pieszczoch Chłopa, ja podczepiam się pod niego tylko wtedy,
kiedy Syf jest podziwiany, jest w centrum zainteresowania i kiedy ktoś nam go
zazdrości. Puchnę wtedy z dumy, co
najmniej, jakbym sama go młotkiem wyklepała. Tymczasem, choć to moja domena,
nie machnęłam przy nim nawet pędzlem, gdyż kolor farby do Syfa, jaką nabył
Chłop, nazwałam „kupą” i się po prostu obraziłam, że nie skonsultował zakupu ze
mną. Tudzież jeśli nawet się skonsultował, nie przyjął był do wiadomości zdania
mego.
Zdradzę Wam jednak tajemnicę, że tak naprawdę Syf jest mój,
bo papiery są na mnie. Zatem, jakby Chłop już stracił do mnie cierpliwość i
wystawił mnie za drzwi, zabieram manatki, wsiadam do Syfa i odjeżdżam w siną
dal zgodnie z prawem, choć bez prawa (jazdy). Mam większe szanse, że ktoś mnie
przygarnie razem z Syfem, niż z samym tylko tobołkiem. Ale do rzeczy.
Działalność, jaką prowadzimy sobie na tym naszym odludziu ma
wiele dobrych stron. Jedną z nich jest możliwość poznawania i spotykania się z
niebanalnymi ludźmi, czy to przy okazji ich wizyt w celach turystycznych, czy
podczas poszukiwania domów dla naszych
szczeniąt. Czasem ktoś też uwiesi się ni z gruszki ni pietruszki na naszym
płocie przypadkiem i pozostaje już przyjacielem domu. Ale do rzeczy, bo coś mi
dziś za bardzo przeszkadzają różnego rodzaju dygresje.
Dzięki jednemu z takich spotkań doszło do niezwykłej w
Tuskulum sesji. Do tej pory obfotografowywaliśmy (boże, jakie to trudne słowo!)
Tuskulum w sposób mniej lub bardziej amatorski. Ja to akurat mniej, bo mam taki
aparat, że trochę wstyd, ale co zrobić, jak mam pilniesze potrzeby, niż kupno
wypasionego sprzętu. Z chęcią więc przyjęłam propozycję zrobienia w Tuskulum
małego zamieszania, sprowadzenia modelek i urządzenia sesji z pieskami na tle
naszego rustykalnego, klimatycznego miejsca.
Troszeczkę Was w tytule oszukałam, powinien on brzmieć „Jak
modelki załapały się na Syfa w Tuskulum”. Znając ludzkie instynkty i odruchy
wiem, że tamten tytuł zaintryguje i przyciągnie czytelników bardziej, a poza
tym jest krótszy i bardziej treściwy, nawet jeśli odrobinkę mija się z prawdą.
Ale do rzeczy, zacznijmy wreszcie od początku.
Pewnego sierpniowego poranka dzień zapowiadał się
przepięknie. Od kilku dni świeciło słońce. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest lato.
Jak było z latem w tym roku, każdy wie, bo to świeża sprawa. Zadzwonił telefon,
a ja oderwana od pysznego śniadania, w którego skład wchodził domowy
tuskulański chleb i twarożek (swoje nie tuczy!), odebrałam wiadomość.
-Przyjedziemy, jak się umawialiśmy, chcemy skorzystać z
pięknej pogody. Nie przestraszcie się, jest nas trochę dużo.
My nie tacy znowu strachliwi, ja to się boję tylko wariatów.
No to zapowiada się wesoły dzień- pomyślałam spoglądając na śpiące szczeniory-
Ciekawe, jak one zniosą te macanki. Mają już siedem tygodni, czas najwyższy,
aby zafundować im małą dawkę pozytywnego stresu związanego z obecnością obcych
ludzi.
I przyjechali, a w międzyczasie popsuła się pogoda. Front
przyszedł do nas wcześniej, niż zapowiadają go zawsze dla Wrocławia. Z
trzydziestu stopni zrobiło się w ciągu godziny osiemnaście. Na wstępie zatem
trzeba było całą ekipę odziać, gdyż wszyscy mieli na sobie minimalną ilość
ubrania, stosowną na graniczące z obłędem upały.
Po odzianiu i napojeniu ekipy ciepłymi trunkami, fachowcy
zabrali się za robotę, gdyż co to jest dla profesjonalisty trochę deszczu? Ano
nic. Dla mnie było to spore utrudnienie, bo fotki robione z ciemnych kątów (aby
nie przeszkadzać ekipie) po prostu kiepsko wyszły.
Wizażysta miał do pomalowania ze cztery, albo i pięć
modelek, półtorej godziny siedział nad pierwszą.
Ech, faceci- pomyślałam sobie- Jak się już za coś
zabiorą, to porażka. Ja makijaż robię sobie w 3 minuty..
To jest żarcik, oczywiście, makijaż do fotografii musi być
wycyzelowany i dopracowany w każdym szczególe, trzeba poświęcić mu tyle czasu,
ile to jest niezbędne.
A potem z pokoju, który udostepniłam ekipie, dochodziły
takie wrzaski:
-Co to ma być? Nie mogę dopiąć sukienki! Jesteś gruba,
musisz schudnąć o cztery numery! -krzyczał stylista do którejś z eterycznych modelek.
Może to był i żart, ale na ten temat nie mam poczucia
humoru. Tego typu wymagania powodują, że dziewczyny wpadają w anoreksję i nawet
wziętym modelkom zdarza się umierać z powodu niedożywienia. Złośliwie zatem i
bez wyrzutów sumienia pomyślałam sobie, że stylista zapewne zaprojektował i
uszył sukienkę dla piętnastoletniego, szczupłego chłopca i zrobiło mi się
lepiej. Postanowiłam też przy najbliższej okazji kupić sobie i pożreć pączka,
albo i dwa z najlepszej na świecie cukierni w Gryfowie Śląskim (nie, cukiernia
nie płci mi za reklamę). Tego typu uwagi bowiem powodują u mnie napady wilczego
głodu. Ale do rzeczy.
Ekipa uwijała się jak w ukropie, a tymczasem deszcz padał
coraz bardziej.
Do zdjęć potrzebne były różnego rodzaju rekwizyty. Żywymi
rekwizytami były zachwycone maluchami modelki oraz lekko zadziwione szczenięta. Za martwymi rekwizytami
zrobiliśmy pieszy rajd po wnętrzu domu. Po kilku nietrafionych pomysłach, na
ten przykład z wpakowaniem modelek do przepastnej skrzyni stojacej w korytarzu
(ech, moja duma- możecie zobaczyć ją TUTAJ), z mieszkania wywleczono kosze
ratanowe. Jeden z nich posłużył do
zdjęcia, za które dałabym chętnie autorowi jakieś mistrzostwo świata.
Drugi kosz okazał się niezbyt pomocny, ale nie było w tym
jego winy. Naiwnie ekipa myślała, że uda się choć na 3 sekundy utrzymać kilka
szczeniąt w kupie razem. Chyba nic z tego nie wyszło, bo nie dostałam gotowca z
udziałem tegoż rekwizytu.
Największym zaskoczeniem dla mnie samej było spojrzenie przez mnie na domowe sprzęty świeżym okiem. Te bardzo mocno zniszczone, no powiedzmy, że nie tyle stare,
co vintage (ładniej brzmi) fotele ogrodowe miałam właśnie wywalić i spalić.
Kilkukrotne próby naprawy nie przyniosły rezultatu. Zobaczywszy je na
fotografii uznałam, że może się już nie da na nich siedzieć, ale niech sobie
stoją pod ścianą i robią klimat. Z resztą przy takich ujęciach nawet dziury w
ścianie wyglądają, jak dzieło sztuki.
I pozostałe fotki z pierwszej części sesji:
Kiedy pomysły się już skończyły, a faceci nadal czuli
niedosyt, zagaiłam.
-Ale najfajniejsze rekwizyty to my mamy w stodole.
-Taaak...? No to idziemy.
I poszliśmy. I daleko nie uszliśmy, gdyż na samym wstępie
wyszczerzył do chłopaków swoje blaszane zębiska Syf.
-O Jezu, co to?- zakrzyknął jeden z fotografów.
-A to coś, coś... tym Ruscy wojnę wygrali!
Tu chłopak mi zaimponował, nie powiem, na oko bowiem ledwo
przekroczył dwudziestkę. Nie uważam się za jakiegoś Matuzalema, ale z
doświadczenia wiem, że ludzie młodsi o pół pokolenia już nie wiedzą, co to jest
gazik. A to nasuwa mi refleksję, iż świadomość ich w dzieciństwie
kształtowana nie była już poprzez Czterech Pancernych i Psa, czy porucznika
Klossa. Może to i nawet lepiej, bo czekam niecierpliwie, aż minie mit
radzieckiego wyzwoliciela podsycany przez tego typu ponadpokoleniowe filmy. Jak
sobie jednak pomyślę, że świadomość młodszego pokolenia była kształtowana przez
dajmy na to Pokemony, to już sama nie wiem, co jest gorsze. Ale do rzeczy.
Po kilku okrzykach na temat Syfa świadczących o tym, że
jeden z członków ekipy ma osobowość afektywną (zwiększenie energii, przymus
mówienia), chcąc być miła dla gości zaproponowałam:
-W sumie, to mogę Ci załatwić u Krzysia, możliwość
pokierowania Syfem.
-Naprawdę, naprawdę, ach, ach, ach... Krzysiu, Krzysiu, ja
ci za to, ja ci, ja ci za to dam... gwiazdkę z nieba!
Przysiadłam. I poczułam się zazdrosna. Na litość boską!!!
Dlaczego, dlaczego, DLACZEGO to NIE MNIE chciał obdarować gwiazdką???
-No, no...- powiedział Krzyś zastanawiając się zapewne, z
jakiej konstelacji zażądać gwiazdki. A ja skręcałam się z zazdrości i zawiści.
Kiedy już chłopaki nasycili się Syfem wzrokiem i dotykiem,
oznajmiłam ukrytym we wnętrzach domu dziewczynom smutną, jak mi się wydawało
nowinę.
-Nie chcę Was martwić, ale macie sesję na tym złomie-
pokazałam palcem Syfa.
-Super- ucieszyły się wymalowane i wystrojone w piękne
suknie modelki, a ja pomyślałam sobie, że przecież Syf, jak jego nazwa wskazuje,
jest maksymalnie zasyfiony, gdyż nie przewidzieliśmy jego udziału w imprezie.
Żadnej jednak to nie przeszkadzało, co dowodziło, że dziewczyny mają
doświadczenie z sesjami w różnych ekstremalnych sytuacjach.
Efekt końcowy, czyli to, co powstało potem z tych fotografii, powaliło mnie na łopatki. Niezbicie dowodzi to faktu, iż również ja mam osobowość afektywną :-)
W jesienny, słotny dzień, oglądając te zdjęcia, poczuliśmy z Chłopem smagający twarze wiatr pustynny, gorące promienie słońca, piasek i kurz w zębach spod kół Syfa. Na powrót ożyło marzenie wyprawy Syfem na wschód, gdzieś na dzikie stepy azjatyckie
Bardzo dziękuję dziewczynom i chłopakom z PhotoDesign, za
miłą sobotę i za możliwość wykorzystania fotografii z sesji.
Dopisek Chłopa:
-A gdzie jest, kurwa, moja gwiazdka z nieba???