Od czasu mojej ostatniej, prezentowanej na blogu, wędrówki szlakiem Via Regia, w Saksonii byłam już dwa razy. Nie chcę już rozwodzić się nad rzeczami oczywistymi dla Niemców, czyli nad krasnalami w ogrodzie, czyściutkimi, wypielęgnowanymi domami i całym ich otoczeniem, bo ile można. To powinno być normą dla wszystkich, nie tylko dla Niemców. Oczywiście nie mówię tu o krasnalach, ale o wypielęgnowanych domach, straży pożarnej w każdej pipidówie, cudnie odnowionych przydrożnych kapliczkach, wyeksponowanych zabytkach.
Nie chce mi się nawet myśleć o tym, czy dożyję czasów, kiedy Polacy do tego stopnia się ogarną i czy to jest w ogóle dla nas możliwe. Staram się natomiast sama podpatrzeć pewne rozwiązania i wykorzystać je u siebie.
Ostatnie dwie wędrówki przebiegły (może bardziej przeszły :) dla mnie pod znakiem kontemplacji i poszukiwania słowiańskich korzeni na tych ziemiach. Oczywiście, wiedziałam, że za Nysą rozciągają się ziemie należące niegdyś do Serbołużyczan, plemion przybyłych w VI wieku ze wschodu, naszych bardzo bliskich kuzynów. Nie umiałam sobie jednak zobrazować dzisiejszego stanu rzeczy. Około 50 tysięcy ludzi przyznaje się do pochodzenia słowiańskiego, ale co to w ogóle dla nich znaczy? Czy to jakiś skansen, moda na wyróżnienie się spośród tłumu? Jak można zachować obcą tożsamość nie mając nigdy państwowości i będąc setki lat niemczonym? To, co zobaczyłam na miejscu, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Żadna wiedza z książek, czy internetu nie jest w stanie zobrazować tego wszystkiego, co do mnie dotarło (a zaledwie liznęłam temat). Nie poznacie tego świata ani siedząc za szklanym monitorem, ani przejeżdżając autostradą przez Niemcy. Doświadczyć można tego jedynie dotykając stopami tej ziemi i rozmawiając z ludźmi.
Nie miałam wprawdzie okazji porozmawiać z ludźmi, ale przeszłam do tej pory piechotą wszerz kawał Saksonii.
Najpierw rzuciły mi się w oczy podwójne nazwy miejscowości i ulic- niemieckie i łużyckie. Z czasem, a szczególnie za Budziszynem (Bautzen) język łużycki zdominował niemiecki. Podchodząc pod pomniki najpierw rzucały się w oczy swojsko wyglądające i brzmiące słowa, a potem dopiero gdzieś odnajdywaliśmy ich niemieckie tłumaczenia:
Historycznym centrum kultury łużyckiej jest Bautzen, czyli po słowiańsku mówiąc- Budziszyn. Pewnie pamiętacie z lekcji historii temat "pokój w Budziszynie", na mocy którego Bolesław Chrobry w 1018 roku objął swoim panowaniem te tereny. Epizod "polski" trwał tam tylko 18 lat, potem ta część Łużyc przeszła w ręce czeskie, a potem niemieckie. Serbowie łużyccy zachowali przez te stulecia swoją tożsamość, nadal pielęgnują ją i dbają o wszystko, co jest z nią związane. A ja za każdym kolejnym krokiem czułam, że coraz bardziej wkręcam się w ten klimat.
Bautzen jest piękne urodą inną niż Goerlitz. Wymieniając uwagi z uczestnikami wycieczki, którzy częściej niż ja goszczą w tych miejscach, uświadomiłam sobie, że Goerlitz, którym jestem oczarowana, postrzegane jest jako makieta, natomiast Bautzen jest prawdziwe. Goerlitz to miasto martwe, podczas gdy Bautzen tętni życiem. Za mało czasu spędziłam w Bautzen, aby potwierdzić lub zaprzeczyć tym słowom, niemniej jednak rozumiem ów punkt widzenia. Dla mnie oba miasta są cudne, każde na swój inny sposób.
Przebiegłam się zaledwie po Budziszynie i mam nadzieję, że będzie mi kiedyś dane tam wrócić.
krzywa wieża
kamienice przy rynku
poczta
ratusz
teatr na terenie pierwotnego Budziszyna (Ortenburg)
Język łużycki jest bardziej podobny do polskiego niż czeski.
Nie rozmawiałam z ludźmi, ale myślę, że nie miałabym wielkich trudności ze zrozumieniem sensu.
Zwróćcie uwagę na nazwę i pisownię, niemal polską, słowa "dziwadło".
To takie moje prywatne odkrycia z wędrówki.
Katedra św.Piotra. Jedyny dwuwyznaniowy kościół w Niemczech.
Korzystają z niej zarówno katolicy, jak i ewangelicy.
Kościół św. Mikołaja sprawia niesamowite wrażenie,
kiedy chodzi się dookoła jego szkieletu.
Zostawiamy Bautzen za sobą.
Od tej pory, na każdym kroku, bombardują nas ślady słowiańskości tej, która wciąż żyje i tej, której tu nigdy nie było, ale jest bardzo ważna dla zachowania i podkreślenia związków i tożsamości mieszkańców.
Niedaleko za Budziszynem, w szczerych polach wita nas instalacja, ponoć artysty z Lublina, której myślą przewodnią jest... no właśnie, nie bardzo wiem, co. Myślę, że każdy postrzega to na swój sposób.
Te postaci to Cyryl i Metody. Nigdy tak naprawdę nie dotarli do Saksonii, ale są tutaj symbolem jednoczącym tę enklawę Słowian, zagubioną w germańskim substracie, z całą resztą plemion.
Te krzyże wyrastające spod ziemi dla mnie oznaczają opokę, na której niby owa słowiańszczyzna trwa i osnowę, wokół której się rozwija.
W Polsce taki obrazek by mnie po prostu załamał. Jeszcze jeden monumentalny świątek do naszej narodowej kolekcji. 70 km w głębi Niemiec taki widok wzrusza, rozczula, ujmuje, chwyta za serce, zadziwia i skłania do refleksji.
W kościele pod wezwaniem Serca Jezusowego (słowo daję, że było tam napisane Wutroby Jezusa!) wita nas znowu Cyryl i Metody.
Na początku było słowo...
Obok kościoła dom zapewne należący niegdyś do parafii.
Dziś przyjmuje tu dentysta.
W tym kontekście ten napis nabiera szczególnego znaczenia :-)
Tablica upamiętniająca wizytę słowiańskiego papieża,
jeszcze jako kardynała.
W ostatnią sobotę dane mi było przejść prawdziwą, żywą lekcję historii. Znów powtórzę, to nie jest to samo uczyć się, czy czytać o tragicznych wydarzeniach związanych z naszą historią, a dotknąć stopami tych miejsc i poczuć ich energię. Szliśmy "doliną śmierci"pomiędzy Crostwitz a Panschwitz-Kukau, gdzie w kwietniu 1945 roku, na tydzień przed zakończeniem wojny, na pewną śmierć zostali wysłani żołnierze 26 Pułku Piechoty 2 Armii Wojska Polskiego dowodzonej przez gen.Świerczewskiego. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do opracowanego w wikipedii tematu:
Bitwa pod Budziszynem.
Pomnik w Crostwitz (Chroscicy):
Serbowie łużyccy opiekują się tymi miejscami.
W tym kontekście jeszcze bardziej mi wstyd,
jak patrzę na stare zdewastowane poniemieckie cmentarze w Polsce.
Saksonię pożegnałam kilka kilometrów na zachód od klasztoru Marienstern.
Jeśli nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, wrócę tam w połowie października już na ostatni etap związany z projektem
Via Regia: poznać Europę od historii do przyszłości.