17 sierpnia ( sobota)
Poranek urodzinowy Kurmandżan, naszej kirgiskiej kaczej mamy. Od czasu do czasu, ku jej uciesze, mówię do niej, dobrze mamo, bo choć młodsza ode mnie, matkuje nam przez cały wyjazd. Na śniadanie tort.
Docieramy do wioski Ak-Suu, gdzie ilością bagażu wzbudzamy zachwyt naszych górskich przewodników i kierowcy uaza. Według wesołych prognoz w uazie jest jeszcze miejsce dla jednej, no może dwóch osób, które opadną z sił. Według realiów nie ma miejsca dla kierowcy. Spoko, kierowca się wepchnął i na szczęście nikt nie opadł z sił, bo droga do Ałtyn-Arachan nie jest jakoś szczególnie męcząca. Ot taka nasza warmijska, tylko, że cięgiem pod górę i na inszej niż nasza wysokości. Każdy idzie swoim tempem, trekkingowe harpagany szybciej, nizinne lebiegi, jak ja, wolniej.; i u tych i u tych przyjemnie i pięknie po drodze. Słońce osmala nas po oskarpecone łydki, lasy ześlizgują się ze zboczy, a kiedy spojrzę na przestrzeń, helikopter w mojej głowie zrywa się do lotu.
Na miejscu foto foto na tle dolinki, w której przycupnęło jurtowisko będące wyjściem na szlaki, a później pierwsze z jurtą spotkanie.
Z budowy jurty zapamiętałam cztery słowa: kerege, czyli drewniane ażurowe (składane) ściany, tunduk, czyli stropowa obręcz o symbolice na tyle istotnej, że znalazła swoje miejsce zarówno na fladze narodowej, jak i w wielu pomnikach i miejscach pamięci, uuki - żebra łączące kerege z tunduuk'iem i jeszcze tuurduk, czyli wojłokowe pokrycie.
Do jurty wchodzi się bez butów, niskie wejście do jurty wymusza pokłon szacunku, w górskiej jurcie nocą jest zupełnie ciemno, trochę trzeba nauczyć się obsługiwania jurty zwłaszcza nocą we mgle, kiedy się zapomni czołówki idąc do, no gdzieś tam idąc na przykład. W jurcie jest super.
Nasza czteroosobowa jurta ma na pokładzie Beatę, Lidkę, Barona i mnie, barzo zacna kompania. na pogaduchi przychodzą do nas jeszcze Mariola z Grzesiem, Kuma z dwoma naszymi przewodnikami, Maxem i Timem (Timur) i tak sobie gawędzimy o życiu tu, tam, u nich, u nas, o świecie, zmianach i pięknie przyrody. Jest pysznie, gdyby jakieś zawistne bóstwo w tym momencie zwróciłoby na mnie swe oko i dostrzegło, że jestem tu i teraz w pełni, na pewno jurtę strzeliłby pieron.
A nad nami odsłonięta wyjątkowo Pałatka, jeden ze szczytów Kirgistanu, które mają nazwę. Inne góry są jeszcze nienazwane.
Koniecznie trzeba wspomnieć o skalnym gnieździe. Kuma prowadzi nas przed wieczorem do gorących źródeł. Wędrujemy ścieżką biegnącą wzdłuż stoku i powoli schodzącą nad łoskotliwą rzekę.
Mijamy pierwsze ujęcie źródeł, kamienna "żaba" zatrzymuje ilość wody stosowną dla dwóch osób.
My idziemy nieco dalej, wspinamy się po śliskiej skale i upychamy w ujęciu nazywanym gniazdem ptasim (Kuma wymienia nazwę tego ptaszka, jednak o ulotna pamięci).
Upychamy się, bo miejsce jest dla osób 6, a nam udaje się usadowić w dziewiątkę. No co za pyszność niezwykła, ciepła woda koi mięśnie i relaksuje, w dole szum rwącej rzeki, chłodne powietrze i tylko trudności z wydostaniem się z gniazda (bo zimno, bo ciasno, bo ślisko) są jedynymi w tej frajdzie ziarnami pieprzu. Żyć nie umierać!
Kolacja w dużej jurcie posilkowej z pokazem tańca tutejszych dwóch dziewcząt. Ich dłonie płyną jak łabędzie, nie mam możliwości przypomnieć sobie tańca bez obrazu ich dłoni.
A przez sen przewija się stukot kropel o wojłok jurty i łoskot dążącej w dół rzeki.
18 sierpnia (koniela)
W pełni na tę nazwę zasługuje. Konie czekają osiodłane, a w powietrzu rozgrywa się mecz między słońcem a deszczem. Na razie wygrywa słońce, więc przewodnicy ładują (sic!) nas na konie (no dobra, ci którzy jeździli wcześniej, wsiedli sami) i po najszybszym instruktażu jazdy konnej w Kirgistanie ("czu", "drrrr" i ciąganie wodzy), ruszamy w górę.
Na poniższym obrazku możemy zobaczyć dwie dzielne dżokejki przed. Zdjęcia po z poniżej wyjawionych względów względów nie posiadamy
W rzeczy samey
Jeśli ci ktoś w Kirgistanie powie w górę, to to na pewno w górę jest, więc przez rzeczkę, po skałach, po błocie, znowu po skałach, pod świerkami, przy świerkach, czasem bardzo nawet przy, czasem przy, że jasna cholera i kurewmać, po skałach i w górę i w górę. Konie podbiegają, czasem się któryś potknie, oj tam przecież nic takiego, toż wytrwany jeździec da sobie radę. A kiedy ostatni koń, z którym weszliście w porozumienie, że się nie spieszymy, według naszych przewodników idzie za wolno, to ekhm, no musi prędziutko prędziutko. I tu muszę użyć kolokwialnego zwrotu, srałam żarem. Pierwszy raz na koniu (za wyjątkiem na oklep na starej kobyłce państwa Gasińskich w dziecięctwie) i ten, matkojedenastko!.
Mój koń nie miał imienia, nazwałam go Marchand i chyba nawet pod koniec już się trochę dogadaliśmy, mniej więcej po tym, jak się wkurzyłam na niego, kiedy mi obdarł kolano o świerk.
Kiedy mam czas i odwa
gę (czyli kiedy koń idzie mniej więcej po suchym i równym) popatrzeć wokół siebie, widzę przepiękną, z naszej perspektywy, pnącą się w górę dolinę górskiej rzeki. Świstaki drwią z nas na całego, a oburzone porannym ignorem chmury, umawiają się na spotkanie
Wjeżdżamy do punktu wyjściowego trasy Keldike,
odpoczynek i przegryzka i niestety smutna wiadomość, że na przełęcz już pieszo
nie wejdziemy (na koniach też, żeby nie było). Zaczyna padać i sroży się
pogoda, na nic tajemnicze zamawiania Ani, przewodnicy nie decydują się nas
wypuścić na szlak. Wracamy. Nie decyduję się na Marchanda, pójdę pieszo z
Kazikiem, Grzegorzem i za chwilę okazuje się, ze też z Lidką, która nie
dogadała się z moim koniem.
Na poniższym obrazku widzimy dzielną dżokejkę Justynę, jak wyrusza w dół
Schodzimy, coraz bardziej siąpi, coraz mocniej siąpi, coraz
przebieglej, trzy razy turlam się po zboczu, z tego jeden raz rzycią na kamień
(pamiątka w postaci siniola na owej części ciała nie jest jedyną w tej grupie),
za trzecim razem turlam się i myślę - a co tam, nawet nie próbuję się
zatrzymać, sturlam się i będę niżej, po prostu wstanę i pójdę dalej. jak
powiedziane, tak zrobione, jeno Grześ mi musiał kijek zrzucić. Parę razy
wchodzę w potok łamane przez błoto łamane przez wszystko na raz
A droga zdaje się wydłużać i wydłużać. I skąd nagle tyle tej rzeczki się
zrobiło!? Po drodze ryjemy (dobra, to eufemizm, mamy jedynie siłę by wymienić
spostrzeżenie) z Lidką, bo okazuje się, że dziewczyny dały jej klucz do
kłódki broniącej wstępu w naszej jurcie, zatem zanim dotrzemy na piechotę,
Justa i Bea będą musiały koczować przed. Lub za, lub obok. Lub znaleźć dobre
dusze, które je przygarną (przygarnęły)
Upieprzona jak nieboskie stworzenie docieram przez błota żywota, na progu
pozbywam się wszystkiego, mokrość do tzw gaci, plecak pomimo zachwalań firmy,
okazuje się mało odporny. Nadziewam na siebie co tam mam suchego i ciepłego i
rozgrzewam dopiero przy kolacji.
Na obrazku widzimy wnętrze jurty ozdobionej wszystkim. Wszystkim mokrym