Po śmierci mamy nasz dom zasnął. Nie to, że jest martwy, otwiera oko zawsze kiedy wchodzę do pokoju, jak smok podnosi jedną powiekę, przygląda się ruchowi, jego źrenica podąża za mną, a kiedy wychodzę zasypia natychmiast. Głęboko. Staram się go budzić, ale jestem w stanie być na raz tylko w jednym pomieszczeniu, więc biegam to tu to tam, a pod koniec dnia dyszę jak maratończyk. Sprawiam mu kolorowe obrazki, plotę warkoczyki na frędzlach serwet, ustawiam kwiaty, żeby choć kichnął od pyłku albo może się przeciągnął. Najgorsza jest kuchnia, z hałaśliwej kręcioły zmieniła się w szarą pesymistkę, podejrzewam że jest w głębokiej żałobie, może nawet depresji. Robię co mogę, ale to zbyt mało, ciężko jest rozruszać wiekowe cegły, rozbujać leciwe drewno maminego fotela, rozbawić drzwi. Stół kuchenny to obraz nędzy i rozpaczy, cokolwiek bym na nim nie położyła, zawsze wygląda jakby za chwilę miał się wyprowadzić. Wiem jak bardzo tęskni. Czasami zerka na mnie niechętnie, odpychająco, jakby miał mi za złe, ze do tego dopuściłam. Przytulam go wtedy mimo skrzypiących protestów i tłumaczę, że jedziemy na tej samej podłodze. Jeśli wyjadę, po powrocie jest jeszcze gorzej, meble sprowadzają wszystkie pająki i koty z kurzu, a twarze ich matowieją. Powietrze nie drga nawet kiedy otwieram okna, bierny opór. I wiecie? Nie miałam pojęcia, że tak ciężko jest utrzymywać zdrowie psychiczne domu.
percepcja anioła
2 tygodnie temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz