"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 30 września 2012

"Sonety" - William Shakespeare

„Cóż, miłości jest w masce pozorów do twarzy,
A metryk studiowanie przynosi jej szkody.
Ślemy więc sobie wzajem kłamliwe posłanie,
Nieznajomi, choć jedno dzielimy posłanie.”
(Sonet 138)

Chyba każdy słyszał o "Sonetach" Shakespeare’a. Jest ich 154. Ale pewnie nie każdy słyszał o wątpliwościach, czy aby na pewno Shakespeare jest ich autorem, czy brał udział w przygotowaniu do druku i kto jest adresatem tychże. Wydane po raz pierwszy w 1609 roku do dziś budzą podziw swoim kunsztem. Polski przekład „Sonetów” autorstwa Stanisława Barańczaka oddaje ich piękno. Mamy możliwość czytając je poczuć klimat epoki, cofnąć się w czasie 400 lat i wyobrazić sobie tamtych kochanków i targające nimi emocje. Zresztą sonety Shakespeare’a inspirowały artystów przez wieki, również dziś wzbudzają podziw i stanowią natchnienie dla sztuki.
Ja po lekturze sonetów pomyślałam, jaka szkoda, że dziś nie wyznaje się miłości takimi słowami, z taką namiętnością i lubością. Byłoby zabawnie, pewnie jak w reklamach, gdyby nagle na ulicy albo w jakimś sklepie jakiś mężczyzna zaczął deklamować namiętne wiersze do kobiety. Mógłby jej coś wypominać, albo o czymś przypomnieć. Mógłby zachwycać się jej urodą, albo zapewniać o swoim uczuciu. Zapewne niejeden obserwator takich scen uśmiałby się do rozpuku. Bo, nie ma co ukrywać, byłoby to komiczne. Poezja miłosna może mieć zabarwienie dramatyczne albo erotyczne, ale nie komiczne. Bo wtedy jest to farsa, groteskowe przedstawienie. „Sonety” Shakespeare’a mają w sobie nieco humoru, ale ten humor jest towarzyszem uczucia, a nie jego prześmiewcą. Tu uczucie rządzi i podporządkowuje sobie całą scenę. Ale z drugiej strony inny obserwator wzruszyłby się, dając wyraz swojej wrażliwości.

Zauważyłam, jak ubogi jest nasz dzisiejszy język w mówieniu o miłości, jakimi wyświechtanymi słowami do siebie mówimy, nie ma w nich gracji, szlachetności, delikatności.  Nie ma barokowych epitetów, kwiecistej mowy, wyszukanych metafor. Żal, że pewnie najczęściej używanym przymiotnikiem jest dziś słowo: fajny. (O zgrozo, sama się łapię na nadużywaniu tego słowa!) Ileż tracimy przez niestaranne i szybkie wyrażanie myśli. Dlatego doceniam piękno słowa pisanego, dostrzegam wysiłek autora, chylę czoła przed poetami.
A Shakespeare? Wiadomo, to mistrz słowa, eleganckich porównań i subtelnych metafor.

Stanisław Barańczak we wstępie wskazuje na podział sonetów na te skierowane do męskiego i żeńskiego odbiorcy. Wskazuje również na dwuznaczność niektórych sonetów. Chociażby kilkunastu pierwszych, w których podmiot liryczny kieruje swoją mowę do młodzieńca, który … powinien spłodzić potomka. Czytając te sonety faktycznie dostrzegłam ich pedagogiczną funkcję. Młodzieniec jest pouczany i karcony za to, że trwoni swój czas, młodość i piękno, że jest rozrzutny i samolubny.

„Nie kocha widać innych takie oschłe serce.
Które w sobie znajduje własnego mordercę.”

(Sonet 9)

„Przed kosą Czasu bowiem nic cię nie ustrzeże –
Prócz potomstwa: w nim przetrwasz, gdy Czas cię zabierze.”

(Sonet 12)

Ciekawość moją wzbudził Sonet 20. To szarmancki i pełen aluzji wiersz mający miłosne konotacje. Osoba mówiąca, mężczyzna, jest pod fizycznym urokiem młodego adresata. Ten czar daje się wyczuć, brzmi on lekko, dowcipnie, intrygująco i odważnie. Można się doszukiwać relacji homoseksualnych, a jakże:

„Skoroś zatem rzeźbiony ku niewiast potrzebie,
Miłuj je ową cząstką, mnie zaś – resztą siebie.”

Daje się zauważyć w sonetach poczucie niespełnienia, albo i nawet odtrącenia. Podmiot liryczny wyczuwa swoje położenie, relacje łączące go z adresatem uległy pogorszeniu. Ale nie przeszkadza to marzyć, wspominać i tęsknić. Obiekt tęsknoty jest antidotum na zgryzoty i „niełaskę Fortuny”. Trochę te wzdychania nie przystoją dojrzałemu mężczyźnie, czytając sonety nie raz uśmiechałam się pod nosem. „Jesteś więc dla mych myśli, czym dla życia – jadło” (Sonet 75) Takie porównania należy traktować serio; w ogóle mowa autora „Sonetów” jest momentami wzniosła i patetyczna, i im więcej tam delikatności, subtelności i poważnego tonu, tym bardziej sonety wydawały mi się zabawne. Oczywiście natychmiast brałam poprawkę na czas powstania i swoistą manierę poetycką.

Sporo miejsca osoba mówiąca poświęca czasowi, który jest nieubłagany. Czas zabiera młodość i urodę, czyli te przymioty, które tak cieszyły oko i serce. Są też sonety pełne zazdrości o to, że młody oblubieniec zajęty jest inną osobą, kobietą. Mamy więc do czynienia z miłosnym trójkątem: dwóch mężczyzn i kobieta. Niegdysiejsze społeczeństwo było o wiele bardziej tolerancyjne, takie odnoszę wrażenie. Dzisiejsze swoboda obyczajowa wydaje się pestką w porównaniu z miłosnymi przygodami ówczesnych amantów i ich kochanków oraz kochanek.  Przykładem jest Sonet 42, wyraźnie opisujący takowy trójkąt.

Sonety, które adresowane są do kobiety o kruczych włosach, wydają mi się mniej ciekawe, mniej zawadiackie. Zauważyłam ciągłe napominanie, że czarnowłosa kobieta igra sobie z uczuciami mężczyzny. Co ciekawe ta kobieta żadną pięknością nie jest, ale swoim czarem i urokiem osobistym potrafi wabić mężczyzn. Podmiot liryczny jest wciąż targany uczuciami, nawet jak zauważa zdrady łagodnieje i szuka ich usprawiedliwienia. Jest wyrozumiały dla swojej kochanki, ale ta wyrozumiałość odbija się mu czkawką. Nie może pojąć, jakim sposobem taniegodna władczynitak go omotała, tak nim oporządza. Jest uległym i wiernym poddanym swojej srogiej kochanki.

Z sonetów wyłaniają się nie tylko portrety ich bohaterów: młodego mężczyzny i czarnowłosej kobiety, wyłania się również portret autora – osoby mówiącej, mężczyzny dojrzałego, ale jednocześnie emocjonalnie rozdartego. Ten mężczyzna potrafi uchwycić elegancko i błyskotliwie stany towarzyszące miłości.  Dlatego wśród sonetów jest cały wachlarz emocji, od szczęścia po żal, od radości po smutek. I choć niekiedy sonety nieco nużą monotonią, czyta je się z ciekawością. Szczególnie podczas czytania na głos słychać ich wytworność i piękno. Dlatego polecam czytanie „Sonetów” na głos, najlepiej w samotności, albo w zaufanym towarzystwie, aby nikt nie posądził nas o romantyzm, albo inne szaleństwo.

A oto sonet, który najbardziej przypadł mi do gustu, prosty koncept pojedynku między okiem i sercem. Czytamy na głos! ;)

Sonet 46

Oko i serce w zatarg śmiertelny się wdały
O to, jak dzielić zdobycz twojego widoku:
Oko chce wydrzeć sercu widzialne udziały,
Serce na ów monopol nie pozwala oku.
Serce zeznaje, że cię w swym wnętrzu zamyka,
W swojej nieprzeniknionej dla wzroku szkatule;
Lecz oko przeczy wszystkim racjom przeciwnika,
Twierdząc, że w nim odbijasz się w każdym szczególe.
Aby spór ten rozstrzygnąć, przysięgłych zwołano –
Myśli, mające w sercu źródło i mieszkanie;
Ich werdykt kończy wreszcie sprawę zawikłaną:
Tak serce, jak i oko część ciebie dostanie
Wedle prostej zasady: oku – twoja postać,
Sercu – miłość twojego serca ma się dostać.




poniedziałek, 24 września 2012

From Afar



Wiecie, że lubię mocniejsze granie?
Odkryłam niedawno pewien zespół z mojego miasta From Afar grający intrygującą odmianę metalu vel alternatywnego rocka. I co? I przyznaję, że ogromnie mi się spodobało. Nawet dziś kupiłam od chłopaków płytkę, byli tak mili, że podeszli (oczywiście nie wszyscy) do miejsca mojej pracy, abym mi ją dać. Jestem lokalną patriotką i lubię wspierać ludzi stąd. A From Afar naprawdę gra znakomicie. Życzę chłopakom powodzenia, aby zaistnieli w świecie. Jeśli czyta mnie ktoś z Rzeszowa to powiem, że w Red Zone 18 października br. będą grać. Może wybiorę się na koncert! Może ktoś z Was mnie rozpozna?


"Zgred" - Rafał Ziemkiewicz

 „Dosyć sztywną mam szyję
I dlatego wciąż żyję
Że polityka dla mnie to w krysztale pomyje
Umysł mam twardy jak łokcie
Więc mnie za to nie kopcie
Że rewolucja dla mnie to czerwone paznokcie”

„Autoportret Witkacego” – Jacek Kaczmarski,  1980 r.


Nie oglądam żadnych wiadomości w TV, nie słucham o żadnych politycznych wojenkach, słownych naparzankach i diabolicznych szwindlach. Nie wierzę politykom. Dla mnie oni wszyscy są siebie warci, jedni gorsi od drugich, działają w myśl zasady: umarł król – niech żyje król. Każdy szuka dojścia do koryta, aby się nażreć, aby jak najwięcej zagarnąć pod siebie.  A wszystko w imię dobra, a wszystko w imię sprawiedliwości, a wszystko w imię równości.  Kaczmarski ujął temat znakomicie, polityka to w krysztale pomyje.
Dlatego nie napiszę o politycznej stronie książki Rafała Ziemkiewicza „Zgred”. Nie będę się rozwodzić nad słusznością jego poglądów i stanowiska. Tę warstwę książki pominę. Powiem jedynie, że autor wcale nie jest zajadłym i zacietrzewionym w oglądzie i ocenie naszej polskiej rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, wystawia niekiedy mądre i wyważone, choć niepozbawione subiektywnej oceny, komentarze. Obiektywnym być nie może, bo po to pisze powieść, aby dać wyraz swoim sympatiom i antypatiom.  Dla mnie ciekawszą stroną książki jest ta dotycząca życia prywatnego bohatera, niejakiego Rafalskiego.  I choć Ziemkiewicz zastrzega, że Rafalski to postać fikcyjna, jakoś trudno nie utożsamiać go z autorem.  Nazwisko będące nawiązaniem do imienia, zawód wykonywany przez bohatera, nawet imię żony (córek pewnie też) są identyczne z prawdziwymi. Ziemkiewicz pisze o życiu, które jest mu znajome i bliskie. Rzeczywiste wzorce są łatwo zauważalne.  Zapewne również choroba, z jaką zmaga się bohater „Zgreda”, jest znana Ziemkiewiczowi.  Świetnie sportretował rodzinę Rafalskiego, świetnie oddał to, co czuje mężczyzna po czterdziestce, którego los nagle obdarował drugą młodą żoną i dwójką uroczych małych córeczek. Nie mogę nie napisać, że „Zgreda” czyta się jak pewnego rodzaju pamiętnik, wszak to zapiski z kilku pierwszych miesięcy roku 2010. Czyta się znakomicie, bo Ziemkiewicz warsztatowo jest znakomity. Potrafi wpleść w historyczno-polityczne wywody codzienność, w której ważną rolę odgrywa rodzina. Tymi niekiedy zabawnymi wstawkami o rodzinie ociepla wizerunek dziennikarza, któremu przyklejono łatkę prawicowego.  Nie mam żadnych wątpliwości, że Ziemkiewicz świetnie pisze, ma lekkie pióro i błyskotliwe myśli.  To, że babra się w polityce, to już inna bajka. Nie mam zamiaru pisać, że jego lektura spowodowała we mnie jakąś zmianę, że nagle spostrzegłam, iż jestem przez polityków oszukiwana, że zakłamuje się prawdę, że dokonuje się retuszu na niedawnej historii… Nie! Daleko mi do prawicowego światopoglądu. Ale czasami łapię się na tym, że nikomu ufać nie można. Każdy ma jakiś interes.
Natomiast dla poszerzenia własnych horyzontów z ciekawością sięgnęłam po „Zgreda”.  I wcale tego nie żałuję.

niedziela, 9 września 2012

"Rant" - Chuck Palahniuk

„Rant Casey w radiu dla kierowców Jatka-Gratka: …a jeśli rzeczywistość to nic innego jak choroba?”

Mam dość wdzięcznych recenzji, z których nie wynika nic. Zauważyłam tendencję popularności książek lekkich, łatwych i przyjemnych. Mam inne potrzeby, inną orientację, inne zapatrywanie. Jeśli chcecie błogich treści, to odpuśćcie sobie lekturę moich słów. Ja książek nie streszczam, nie zajmuję się ich analizą. Piszę o tym, co robią z moim mózgiem i z moim sercem. Więc więcej tu o mnie, niż o książce. 

Nie „robię” na co dzień w słowie. Nie silę się na oryginalność. Nie muszę być błyskotliwa, nie muszę mieć rzeszy bijących brawa czytelników. Klakierom mówię stanowcze nie. Nie mam aspiracji do bycia sławną, modną i wygodną blogerką. Jestem, jaka jestem. Nijaka, bezbarwna, za wysoka dla niskich, za gruba dla chudych. Mam to gdzieś, że się mnie nie lubi, że moje słowa ma się w głębokim poważaniu. Pisanie jest dla mnie czymś w rodzaju autoterapii, a nie autopromocji. Nie zarabiam na pisaniu i nie żyję z pisania. Mam prawo do wyrażania własnych poglądów i wcale nie musisz się ze mną zgadzać. Szanuję ludzi z zasadami i mających charyzmę. Rozgoryczonym i próbującym się dowartościować moim kosztem śmiało patrzę w oczy mówiąc gdzie mogą mnie pocałować. Życie to nie głupie pudełko z czekoladkami, tylko równia pochyła. Im więcej czasu za mną, tym większą przyjemność sprawia mi patrzenie nie przed siebie, ale nad siebie. Pragnę wrócić tam, skąd przybyłam.  Albo cofnąć się w czasie, aby coś zmienić.

"Największą pociechą, jaką oferuje nam los, jest to, że możemy spojrzeć przez ramię i zobaczyć długą kolejkę ludzi, którzy mają w życiu gorzej niż my."

O „Rancie” Chucka Palahniuka powiem nie za wiele. Ale za to mocno. A zatem zaczynam:
 Za cholerę nie włożyłabym ręki do jakiejś dziury w ziemi, jakiejś nory w piachu, żeby mnie ugryzł wąż, albo jakiś gryzoń! Nie będę się samookaleczać i zatruwać swojego ciała jadem np. czarnej wdowy! Brzydzę się pająkami. Dla mnie te stworzenia mogłyby w ogóle nie istnieć. Nie jestem masochistką. Przesadną pedantką też nie jestem, ale kogoś takiego jak Rant w życiu bym nie dotknęła. Prędzej pozwoliłabym się zakuć i zakneblować, niż zbliżyć do takiego monstrum jak Rant. Nie mam na tyle odwagi, aby świadomie zarazić się wścieklizną. Nawet, jeśli wyostrza ona zmysły i potęguje wrażenia.  Dziękuję za taką adrenalinę. Wolę pączka z lukrem albo krówki-ciągutki, dzięki nim poziom endorfin rośnie u mnie skutecznie. Absolutnie stronię od takich osobników jak Rant. On jest samym złem, wcielonym złem, chodzącym koszmarem. Obrzydliwym, obleśnym typkiem igrającym z życiem na każdym kroku.

Paradoks polega jednak na tym, że strasznie mi go żal. A to wszystko to wina Chucka Palahniuka, bo igra sobie z czytelnikiem tworząc obrzydliwą historię, która intryguje. Brzydota potrafi czarować i ujmować, to wiem nie od dziś. Jest o niebo ciekawsza od piękna, bo jest nieprzewidywalna, niesymetryczna, nieproporcjonalna. Ale żeby rozczulać się nad kimś takim jak Rant? Oszalałam całkowicie. A jednak. Nie będę opisywać niesmacznych i perwersyjnych historyjek z jego życia, nie będę obrzydzać go wam bardziej, ale uwierzcie mi, że Rant budzi litość i współczucie. Chciałoby się go wziąć do domu i porządnie wyszorować, ubrać w czyste ciuchy, położyć w czystej pościeli. Tylko że następnego dnia Rant z waszego pięknego pokoiku uczyniłby… ech… no niesmaczne, nie powiem….
Rant to nietuzinkowa postać.  Jego umiejętności jednych przerażają, innych zadziwiają.

„Echo Lawrence: Całując mnie w usta, Rant opowiada, że sitko od mojego prysznica jest z mosiądzu, nie z chromowanej stali. Na podstawie mojego zapachu i smaku stwierdza, że śpię na poduszkach wypchanych gęsim puchem. I że mam w sypialni świecę o zapachu kokosa, której ani razu nie zapaliłam.”

Chuck Palahniuk ma wyjątkową manierę tworzenia karykaturalnych historyjek, mocno przejaskrawionych i wynaturzonych. Im więcej u niego brudu, tym większą siłę rażenia ma jego powieść. Po prostu zwala z nóg. Wbija w fotel. Wywołuje grymas odrazy na twarzy. Poważnie. A jednak chłonę jego prozę z lubością. Owszem, są u Palahniuka i słabsze książki, które można sobie odpuścić. Ale jest kilka, które powalają.  „Rant” plasuje się gdzieś po środku.  Fabuła jest bardzo dobra, ale spora część książki mogłaby zostać wycięta bez żadnej szkody dla całokształtu. W zasadzie chyba nie ja jedna po lekturze stwierdzam, że środek „Ranta” to zbędna treść. Wrażenie robi początek: dzieciństwo Ranta i zakończenie powieści: wyjaśnienie zagadki Ranta.

Wątkiem, który zasługuje na szczególną uwagę w najnowszej powieści amerykańskiego pisarza, jest historia „narodzin” tytułowego bohatera. A właściwie mówiąc jego pochodzenie, jego tożsamość i jego genetycznie zmanipulowane DNA. 

"I przyszłość, która cię czeka jutro, nie będzie tą samą przyszłością, która czekała cię wczoraj."

Jeśli ktoś wnikliwie przeczyta powyższy cytat, to zauważy, że czas wcale nie jest linią prostą, której nie da się zakrzywić. Czas to równie tajemnicze zjawisko, jak czarne dziury w centrum galaktyki.  Pomyślcie, co by było gdybyście mogli cofnąć się w czasie i spotkać się z własnym dziadkiem, albo babką. Co gorsze, co by było, gdybyście z własnym dziadkiem, albo babką spłodzili dziecko?  Czasem lepiej nie wiedzieć, co by było gdyby. Nie będę tłumaczyć, jaki to ma związek w powieścią Palahniuka, przeczytacie książkę, znajdziecie odpowiedź.

Ostrzegam, że Palahniuk nie jest grzecznym i ckliwym pisarzyną, nie znajdziecie u niego prostych treści, tworzy on skomplikowane portrety ludzi z marginesu. W jego świecie człowiek zmaga się z własnym demonem. A wokół nas są tysiące demonów, mitów, zabobonów, schematów i wzorców, od których chcemy się uwolnić, aby skosztować prawdziwego życia. Czasem, by się od tego uwolnić wystarczy party crashing. Rant w swojej obrzydliwości jest szczwanym lisem rozumiejącym więcej, niż niejeden z was!

„Tina Jakaśtam (party crasher): Olewka. Nikt wam nie powie, co jest prawdziwym celem party crashingu. Śmiało, wmawiajcie sobie, że po prostu wszyscy się wygłupiamy. Gromada odmóżdżonych pacanów, których podnieca to, że rozbijają własne wozy, wjeżdżając w inne.
Zresztą większość tych kretynów działa w oparciu o plotki. Zasłyszane opowieści. Nikt tak naprawdę nie wie, na czym to dokładnie polega. Nikt wam nie powie, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi.
Ale paru z nas zostanie bogami.” 

Za naukowe teorie na temat czasu i możliwości manipulowania życiem Chuckowi Palahniukowi należy się nagroda. Choć, fakt, nie on pierwszy porusza te tematy. Ale sposób, w jaki to robi, z pewnością zasługuje na uznanie. Mnie „Rantem” przekonuje do siebie, ale wiadomo, ja nie podniecam się jakimiś cukierniami czy rozlewiskami.



„Neddy Nelson: Chcę was spytać: czy zamiast „paradoksu dziadka” nie mógłby istnieć „paradoks babci”? Nie twierdzę, że ktoś tego dokonał, ale gdyby ktoś cofnął się w czasie i pomajstrował przy własnej przeszłości? Nie mówię o jakichś zasadniczych zmianach, chodzi o drobną kosmetykę, która mogłaby zagwarantować lepszą teraźniejszość.  To znaczy, gdybyście się znaleźli – przez przypadek w odległej przeszłości i spotkali swoją własną praprababkę, zanim chodzenie z nią okazałoby się grzechem? A gdyby była żyletą? I powiedzmy, że zeszlibyście się ze sobą? A gdyby urodziła wam córkę, która byłaby zarówno waszą córką jak i waszą prababką? Czy widzicie, jakie to otwiera możliwości przed jakimś zboczonym, chorym umysłem? Hybryda obdarzona supermocami? I gdybyście żyli sobie dalej, uwodząc kolejne wylaszczone przodkinie, własną babkę i matkę, ulepszając swoje własne geny, żeby móc w przyszłym wydaniu – a nawet i teraźniejszym – zaistnieć jako ktoś silniejszy, mądrzejszy, bardziej szalony… załatwić sobie jakieś ekstra coś?
 

poniedziałek, 3 września 2012

...

„Błogosławieni ci, którzy nie mając nic do powiedzenia,
nie oblekają tego faktu w słowa.” 

Julian Tuwim