Nie jestem wielką znawczynią sztuki kulinarnej w ogóle. Bo natura nie wyposażyła mnie w ten talent, ani w jakąkolwiek miłość do garnków. Owszem, coś tam ugotować potrafię, ale wielką kucharką nie byłam i nigdy nie będę. Wstyd się przyznać, że walory estetyczne potraw doceniam tylko na blogach kulinarnych, kiedy spoglądam na fotki z pysznościami. Ja mam dwie lewe ręce do gotowania, pieczenia, smażenia, marynowania, faszerowania, duszenia i każdej innej czynności, związanej z tą jakże smakowitą sztuką. Ale jest jedno ale! Lubię jeść, a najbardziej lubię jeść to, co najmniej zdrowe. Smażone, ciężkostrawne, w gęstym sosie i dobrze przyprawione. I w tym cały jest ambaras, że ja kuchnię lubię, ale ona mnie nie. Tak już pozostanie, więc nie trudzę się już, by szkolić się w tej sztuce, bo szkoda przypalonych garnków lub spalonego na węgiel ciasta. Z moją miłością do kuchni jest tak, jak z miłością do tańca: ja taniec mam we krwi, tylko ta krew nie zawsze do nóg dochodzi. No!
Piszę o kuchni i sztuce kulinarnej a przyczyną tego pisania jest pewna lektura. Nie jest to bynajmniej książka kucharska! Ani tym bardziej żaden poradnik dobrego żywienia. Jest to książka „Sto odcieni bieli” pochodzącej z Indii pisarki Preethi Nair. Książka pełna zapachów kuchni indyjskiej, w której odpowiedni zestaw przypraw stanowi o istocie i o właściwościach potrawy.
Dawno nie czytałam książki, która dosłownie uruchamiała mój zmysł powonienia i pozwalała mi rozkoszować się zapachami imbiru, pieprzu, kminku, cynamonu, goździków, gałki muszkatołowej i wielu, wielu innych przypraw, które nadają specyficzny smak i poniewierają kubki smakowe wrażliwych smakoszy. Ja nie żartuję. Ja mówię poważnie. Podczas lektury „Stu odcieni bieli” cały czas miałam wrażenie, że zapachy kuchni indyjskiej wyłaniają się gdzieś z pokoju obok i łechcą moje nozdrza. Zmysł smaku również odbierał wszystkie bodźce, które wysyłała Preethi Nair świadomie, lub nie. Ja rzadko mam okazję kosztować smaki inne, niż nasze polskie. Ale najdziwniejsze jest to, że ja, osoba cierpiąca na permanentną alergię, kichająca na wszelkie zapachy, odczuwałam zapachy rozsiewane przez „Sto odcieni bieli” bez uszczerbku na własnym zdrowiu. Byłoby to raczej nie do pomyślenia w rzeczywistości. Więc mogę się cieszyć, że przynajmniej podczas lektury tej książki mogłam nacieszyć się zapachami, bez ani jednego kichnięcia. Jak widać, mam zdolność odbioru działa literackiego dodatkowymi zmysłami: węchem i smakiem.
Nie powinnam jednakże skupiać się tylko i wyłącznie na sferze kulinarnej książki Preethi Nair. Bo jest to niezmiernie ciepła i wzruszająca opowieść o relacjach między matką a córką. A przede wszystkim jest to książka o poszukiwaniu własnej tożsamości i o odnajdywaniu własnych korzeni.
Bohaterkami „Stu odcieni bieli” są dwie kobiety, matka i córka. Nalini i Maja. Dwie Hinduski, które opowiadają jedną historię. Historia ta rozpoczyna się w południowych Indiach, a kończy w Londynie. Jest pełna emocji i uczuć, z którymi kobiety nie radzą sobie i dlatego oddalają się od siebie, tłumiąc w sobie potrzebę szczerości, bliskości i miłości. I obie niesamowicie cierpią. Nalini jest mistrzynią w kuchni, potrafi umiejętnie połączyć przyprawy i nadać każdej przygotowanej potrawie głębię smaku, która nie tylko wpływa na apetyt, ale przede wszystkim leczy rany duszy i oczyszcza duszę z tego, co ją gnębi. Ten dar otrzymała od swojej matki, ale jej córka Maja nie potrafi tego docenić. Wybiera jedzenie typowo zachodnie, pełne konserwantów. W ich życiu zdarzają się chwile, które każdą rodzinę mogą doprowadzić do rozpadu. Wtedy tylko przebaczenie i prawda mogą na nowo scalić pęknięte serca. A serca Nalini i Maji mają ten sam odcień. Choć czasem jedna z nich dryfuje z dala od drugiej, życie nie oddala ich jednak od siebie. Umiejętność pokornego przyjęcia od losu wszelkich trudności i zaakceptowania własnej tożsamości, to nadrzędne wartości, o które powinniśmy dbać. Nalini i Maja muszą przejść przez wiele mniejszych, czy większych tragedii, by się zbliżyć do siebie i docenić to, co jedna drugiej chce dać.
Preethi Nair udało się opowiedzieć prostą historię o poszukiwaniu tożsamości i pojednaniu bez naiwnego patetyzmu, bez mędrkowania i sztucznych sentymentów. Myślę, że nie jedna osoba czytając „Sto odcieni bieli”, zastanawiała się nad własnym życiem i relacjami, jakie łączą ją z własną matką. Czy ta powieść wystarczy, bym ja spróbowała dokonać jakiegoś podsumowania i wyciągnąć wnioski na przyszłość? Na pewno dała mi sporo do myślenia i skłoniła do refleksji.
Ech. Chyba wszyscy już czytali „Sto odcieni bieli”. I chyba każdy zgodzi się ze mną, że warto po tą książkę sięgnąć. Ja w każdym razie gorąco polecam. Bo mnóstwo w niej nie tylko smaków i zapachów, ale przede wszystkim ciepła i mądrości.
Zauważyłam, że moje literackie wędrówki ostatnio przenoszą mnie na kontynent azjatycki. Przyznam, że znajduję w tych podróżach pewne ukojenie i pocieszenie. I odczuwam olbrzymią tęsknotę za spokojem i pojednaniem ze światem. Ja, która w swojej naturze mam dużo niepokoju, przeżywając na co dzień tysiące dylematów, wzruszeń, załamań, chwil niepewności i zwątpienia, czytając opowieści z obcego mi kulturowo rejonu, zaczynam się zastanawiać, gdzie jest moje miejsce, gdzie jest sens, gdzie jest cel. Błądzę trochę po omacku i mam takie dziwne wrażenie, że jeszcze nie czas na odpowiedź. Jeszcze zdążę znaleźć zapach, który zaprowadzi mnie do mojego miejsca... A tymczasem będę się rozkoszować zapachami przypraw, które muszę bardziej doceniać!