"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

piątek, 26 lutego 2010

"Sto odcieni bieli" - Preethi Nair

Nie jestem wielką znawczynią sztuki kulinarnej w ogóle. Bo natura nie wyposażyła mnie w ten talent, ani w jakąkolwiek miłość do garnków. Owszem, coś tam ugotować potrafię, ale wielką kucharką nie byłam i nigdy nie będę. Wstyd się przyznać, że walory estetyczne potraw doceniam tylko na blogach kulinarnych, kiedy spoglądam na fotki z pysznościami. Ja mam dwie lewe ręce do gotowania, pieczenia, smażenia, marynowania, faszerowania, duszenia i każdej innej czynności, związanej z tą jakże smakowitą sztuką. Ale jest jedno ale! Lubię jeść, a najbardziej lubię jeść to, co najmniej zdrowe. Smażone, ciężkostrawne, w gęstym sosie i dobrze przyprawione. I w tym cały jest ambaras, że ja kuchnię lubię, ale ona mnie nie. Tak już pozostanie, więc nie trudzę się już, by szkolić się w tej sztuce, bo szkoda przypalonych garnków lub spalonego na węgiel ciasta. Z moją miłością do kuchni jest tak, jak z miłością do tańca: ja taniec mam we krwi, tylko ta krew nie zawsze do nóg dochodzi. No!

Piszę o kuchni i sztuce kulinarnej a przyczyną tego pisania jest pewna lektura. Nie jest to bynajmniej książka kucharska! Ani tym bardziej żaden poradnik dobrego żywienia. Jest to książka „Sto odcieni bieli” pochodzącej z Indii pisarki Preethi Nair. Książka pełna zapachów kuchni indyjskiej, w której odpowiedni zestaw przypraw stanowi o istocie i o właściwościach potrawy.

Dawno nie czytałam książki, która dosłownie uruchamiała mój zmysł powonienia i pozwalała mi rozkoszować się zapachami imbiru, pieprzu, kminku, cynamonu, goździków, gałki muszkatołowej i wielu, wielu innych przypraw, które nadają specyficzny smak i poniewierają kubki smakowe wrażliwych smakoszy. Ja nie żartuję. Ja mówię poważnie. Podczas lektury „Stu odcieni bieli” cały czas miałam wrażenie, że zapachy kuchni indyjskiej wyłaniają się gdzieś z pokoju obok i łechcą moje nozdrza. Zmysł smaku również odbierał wszystkie bodźce, które wysyłała Preethi Nair świadomie, lub nie. Ja rzadko mam okazję kosztować smaki inne, niż nasze polskie. Ale najdziwniejsze jest to, że ja, osoba cierpiąca na permanentną alergię, kichająca na wszelkie zapachy, odczuwałam zapachy rozsiewane przez „Sto odcieni bieli” bez uszczerbku na własnym zdrowiu. Byłoby to raczej nie do pomyślenia w rzeczywistości. Więc mogę się cieszyć, że przynajmniej podczas lektury tej książki mogłam nacieszyć się zapachami, bez ani jednego kichnięcia. Jak widać, mam zdolność odbioru działa literackiego dodatkowymi zmysłami: węchem i smakiem.

Nie powinnam jednakże skupiać się tylko i wyłącznie na sferze kulinarnej książki Preethi Nair. Bo jest to niezmiernie ciepła i wzruszająca opowieść o relacjach między matką a córką. A przede wszystkim jest to książka o poszukiwaniu własnej tożsamości i o odnajdywaniu własnych korzeni.

Bohaterkami „Stu odcieni bieli” są dwie kobiety, matka i córka. Nalini i Maja. Dwie Hinduski, które opowiadają jedną historię. Historia ta rozpoczyna się w południowych Indiach, a kończy w Londynie. Jest pełna emocji i uczuć, z którymi kobiety nie radzą sobie i dlatego oddalają się od siebie, tłumiąc w sobie potrzebę szczerości, bliskości i miłości. I obie niesamowicie cierpią. Nalini jest mistrzynią w kuchni, potrafi umiejętnie połączyć przyprawy i nadać każdej przygotowanej potrawie głębię smaku, która nie tylko wpływa na apetyt, ale przede wszystkim leczy rany duszy i oczyszcza duszę z tego, co ją gnębi. Ten dar otrzymała od swojej matki, ale jej córka Maja nie potrafi tego docenić. Wybiera jedzenie typowo zachodnie, pełne konserwantów. W ich życiu zdarzają się chwile, które każdą rodzinę mogą doprowadzić do rozpadu. Wtedy tylko przebaczenie i prawda mogą na nowo scalić pęknięte serca. A serca Nalini i Maji mają ten sam odcień. Choć czasem jedna z nich dryfuje z dala od drugiej, życie nie oddala ich jednak od siebie. Umiejętność pokornego przyjęcia od losu wszelkich trudności i zaakceptowania własnej tożsamości, to nadrzędne wartości, o które powinniśmy dbać. Nalini i Maja muszą przejść przez wiele mniejszych, czy większych tragedii, by się zbliżyć do siebie i docenić to, co jedna drugiej chce dać.

Preethi Nair udało się opowiedzieć prostą historię o poszukiwaniu tożsamości i pojednaniu bez naiwnego patetyzmu, bez mędrkowania i sztucznych sentymentów. Myślę, że nie jedna osoba czytając „Sto odcieni bieli”, zastanawiała się nad własnym życiem i relacjami, jakie łączą ją z własną matką. Czy ta powieść wystarczy, bym ja spróbowała dokonać jakiegoś podsumowania i wyciągnąć wnioski na przyszłość? Na pewno dała mi sporo do myślenia i skłoniła do refleksji.

Ech. Chyba wszyscy już czytali „Sto odcieni bieli”. I chyba każdy zgodzi się ze mną, że warto po tą książkę sięgnąć. Ja w każdym razie gorąco polecam. Bo mnóstwo w niej nie tylko smaków i zapachów, ale przede wszystkim ciepła i mądrości.

Zauważyłam, że moje literackie wędrówki ostatnio przenoszą mnie na kontynent azjatycki. Przyznam, że znajduję w tych podróżach pewne ukojenie i pocieszenie. I odczuwam olbrzymią tęsknotę za spokojem i pojednaniem ze światem. Ja, która w swojej naturze mam dużo niepokoju, przeżywając na co dzień tysiące dylematów, wzruszeń, załamań, chwil niepewności i zwątpienia, czytając opowieści z obcego mi kulturowo rejonu, zaczynam się zastanawiać, gdzie jest moje miejsce, gdzie jest sens, gdzie jest cel. Błądzę trochę po omacku i mam takie dziwne wrażenie, że jeszcze nie czas na odpowiedź. Jeszcze zdążę znaleźć zapach, który zaprowadzi mnie do mojego miejsca... A tymczasem będę się rozkoszować zapachami przypraw, które muszę bardziej doceniać!

piątek, 19 lutego 2010

varia


Dziś dotarła do mnie wygrana książka a wraz z nią dodatkowe papierowe gadżety w postaci broszurek reklamowych. Cieszę się, a jakże! Zanim sięgnę po „Zeszyty don Rigoberta” Mario Vargasa Llosy, muszę najpierw przeczytać „Pochwałę macochy”. Od dawna mam zamiar znów sięgnąć po literaturę iberoamerykańską. Będąc młodą studentką zaczytywałam się w G. G. Marquezie, poznałam też wtedy J. L. Borgesa i J. Cortazara. Ale potem nastąpiła zmiana kierunku w podróżach literackich i już nie było mi po drodze do Ameryki Łacińskiej. Czas na zmiany!

Przy okazji dziękuję Elenoir za wyróżnienie „Kreativ Blogger Award” i Holdenowi za wyróżnienie „I love your blog”. Miło mi dostać ponownie takie wyróżnienia. Jednakże ja nie będę dokonywać żadnych wyborów, już kiedyś pisałam dlaczego. Napiszę jeszcze raz. Wszystkich, których mam w zakładce „czytam, lubię, szanuję” czytam, lubię i szanuję i nie chcę wybierać, kto zasługuje, a kto nie.

niedziela, 14 lutego 2010

"Groteska" - Natsuo Kirino



Jeśli Natsuo Kirino w każdej swojej powieści bada najmroczniejsze strony ludzkiej duszy i zastanawia się nad wpływem społeczeństwa na psychikę człowieka, to ja w ciemno biorę jej następną książkę, którą Wydawnictwo Sonia Draga wyda w maju tego roku. Na razie muszę poczekać i cieszyć się, że przeczytałam kolejną jej powieść – „Groteskę”.

630 – stronicowa powieść japońskiej pisarki strasznie mnie przygnębiła. Powód w zasadzie jest jeden: Natsuo Kirino wyciąga z samego dna ludzkiej duszy brudy i niegodziwości, które doprowadzają do upadku człowieczeństwo i tak już mocno zdeprawowane. Pisarka nie pozostawia nadziei, nie próbuje nawet stworzyć namiastki ułudy. Rozprawia się z groteskową rywalizacją między młodością a starością, między pięknem a brzydotą, między dobrem z złem. W „Grotesce” nie ma jasnych punktów, to mapa, na której zaznaczone są mroczne kanały ludzkich dróg.
„Groteska” to obraz upadku japońskiego społeczeństwa, w którym fascynacja pięknem i młodością pachnie absurdem. Z tym, że ten japoński absurd dzieje się naprawdę...
Natsuo Kirino ma wyjątkowy dar pisania o upadłych kobietach. Bo tak, jak w „Ostatecznym wyjściu”, w „Grotesce” również kobiety stanowią pierwszoplanową obsadę. Kobiety nieszczęśliwe, pogrążone we własnych ambicjach, kompleksach i uzależnione od zła. Choć mężczyźni są równie ważnymi postaciami i niejako są współwinni losu kobiet. A los ten jest okrutnie przygnębiający.
Rywalizacja społeczna, kult młodości, wyalienowanie i osamotnienie to piętno dzisiejszej Japonii, którą Natsuo Kirino ukazuje od najgorszej strony. Turysta przybywający do Tokio zobaczy egzotyczny świat pełen harmonii, czystości i piękna. Zobaczy młodych ludzi tłoczących się przy stacjach kolejki, których jednym zmartwieniem jest wygląd i potrzeba akceptacji rówieśników. Zobaczy tętniące życiem i rozrywką modne ulice. Nie zobaczy natomiast tego, o czym pisze Natsuo Kirino: ciemnych zaułków, w których nocą stoją podstarzałe prostytutki, zaśmieconych klatek schodowych i brudnych tanich hoteli na godziny. Nie zobaczy zmęczonych pięćdziesięcioletnich pracowników etatowych, którzy stracili wiarę w sens życia. Nie zobaczy zapracowanych samotnych kobiet łaknących przytulić się i być kochaną. Nie zobaczy moralnego upadku człowieka. W świecie zdominowanym przez wieczną rywalizację życie w dalszym planie to przekleństwo, życie w cieniu to wegetacja. O takim świecie nie wspominają przewodniki turystyczne.
Znowu w świecie Natsuo Kirino pojawiają się kobiety zdesperowane, poszukujące miłości, pragnące cieszyć się życiem. Jednakże los sprawia, że zamiast tego, stają się uosobieniem zła i upadku. A potwory śpiące w ich duszach budzą się i wyciągają macki, by móc nacieszyć się wolnością.
„Groteska” to opowieść o dwóch morderstwach dokonanych na prostytutkach, o których opowiada nam bezimienna narratorka, która jest jednocześnie starszą siostrą jednej z zamordowanych. Ale pierwszoplanową warstwą powieści nie jest sprawa rozwiązania zagadki kryminalnej, lecz wnikliwa psychologiczna analiza życia każdej z kobiet będących bohaterkami „Groteski”. Ich życie, wpływ społeczeństwa na postępowanie i przyczyny upadku każdej z nich, to osobliwe historie, które łączy jeden wspólny mianownik. Uroda Yuriko – młodszej siostry narratorki. Bo Yuriko wprowadziła zamieszanie w życiu osób, które pojawiły się na jej drodze. To przez nią doszło do straszliwych zbrodni na własnej duszy, do jakich dopuściła się Kazue, która z zemsty na samej sobie została prostytutką. To przez Yuriko jej siostra nigdy nie zaznała miłości i pozostała oschłą i wyrachowaną kobietą. To przez Yuriko runął w gruzach świat zasad, które wpajano szlachetnym uczennicom żeńskiego liceum Q. Ale i sama Yuriko stała się potworem i więźniem własnej urody. Współczucie budzi każda z kobiet „Groteski”, mogłabym nawet powiedzieć, że jest to współczucie połączone z pożałowaniem. Ale o ile współczuje się tym upadłym kobietom, o tyle współczucia nie budzą mężczyźni, którzy wyłącznie przez własne żądze stają się ofiarami namiętności. Przynajmniej mnie, kobiecie, łatwiej zrozumieć bohaterki „Groteski”, choć ich motywacja, którą kierują się w życiu, jest mi kompletnie obca. A mężczyźni w powieści Natsuo Kirino nie budzą żadnej litości. Odnoszę nawet wrażenie, że to mężczyzn pisarka oskarża o chory system, jaki przed wiekami stworzono w Japonii, a który do dziś panuje. To społeczeństwo klasowe, które co jakiś czas rodzi potwory, by ukazać groteskową naturę wszelakich podziałów i niszczącej wszystko rywalizacji.
W „Grotesce” może trochę męczyć sposób prowadzenia narracji, wprowadzenie formy dzienników bohaterów i przeplatanie tych różnych relacji, które tworzą pełen obraz opowiadanej historii. Chwilami odczuwałam przesyt i nad wyraz dopieszczanie wątków, które nie wnosiły niczego do treści właściwej. Przez to książkę czytałam dosyć długo. Ale i tak nie mogę odmówić jej urody – mrocznej urody, która mnie porywa, zachwyca i jednocześnie przeraża. Bo świat na granicy światła i cienia ma w sobie coś niepokojąco pięknego i ja właśnie tam szukam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania.

sobota, 13 lutego 2010

dobra passa

Czy wypada mi się chwalić, że coś wygrałam? A co mi tam. Pochwalę się. Dawno nie miałam dobrej passy. U Krzysztofa wygrałam “Firmina” Sama Savage’a. Książka dotarła do mnie i już czeka na swoją kolej. Przyznam, że nazbierało mi się książek do czytania. A ostatnio utknęłam w pewnej „cegle”. Ale „Firmin” to nie jedyna wygrana. Dostałam e-maila z Wydawnictwa Znak, że wygrałam w comiesięcznym konkursie na recenzję. Znakowi spodobał się mój tekst o książce Kiran Desai „Brzemię rzeczy utraconych”. Oczekuję zatem na wygraną książkę, mają to być „Zeszyty don Rigoberta” Mario Vargasa Llosy. Szczęście mi sprzyja. Cieszę się bardzo. A biorąc pod uwagę fakt, że w marcu mam urodziny, liczę na to, że los będzie dla mnie szczodry i łaskawy jeszcze nie raz.

Zdradzę jeszcze, że oczekuję na dwie przesyłki. Obie z muzyką. Jedną płytę zamówiłam sama, a ponieważ czas realizacji zamówienia wynosi około 14 dni, więc cierpliwie czekam. A druga płyta to niespodziewany prezent z wytwórni pewnej znanej polskiej artystki. Mam nadzieję, że obie oczekiwane płyty będą piękne. Bo dobrej muzyki nigdy dość.

wtorek, 9 lutego 2010

Mono "Hymn To The Immortal Wind"

Nie napiszę, że ta muzyka mi się podoba. Napiszę, że słuchając tej muzyki przeżywam duchową ucztę. Rozpływam się w tych dźwiękach. Nie pamiętam, jak trafiłam na Mono. Pewnie buszując w sieci natrafiłam na ich muzykę. I przepadłam. Bez zastanowienia zamówiłam ostatnią płytę "Hymn To The Immortal Wind". I choć czytam różne recenzje, że ta płyta nie dorównuje brzmieniom poprzednich płyt Mono, to ja w tej muzyce dostrzegam piękno. Niech będzie, że te rozbudowane postrockowe instrumentalne kompozycje są nieco pretensjonalne. Niech będzie, że są przewidywalne i nieskomplikowane. Ale mają w sobie ładunek emocji, których brakuje w codzienności. Muzyka Mono przenosi do innego wymiaru. Każdy utwór to inna opowieść. Delikatne i spokojne dźwięki zmieniają się w pełne dramatyzmu i napięcia tony, w których słychać rosnący ból, strach i niepokój. Muzyka Mono hipnotyzuje, czaruje każdą następną nutą. Pozwala oderwać się od rzeczywistości i zatopić w bajkową muzyczną przestrzeń, jaka się przed nami otwiera.
Udało mi się również znaleźć poprzednie płyty tego japońskiego kwartetu, za co jestem wdzięczna pewnej osobie. I słucham tych wszystkich albumów, ale nie mam zamiaru oceniać, który jest najlepszy, bo każdy niesie ze sobą coś fantastycznego. Mono ma swój specyficzny i rozpoznawalny styl.
W muzyce Japończyków dostrzegam poezję i magię, którą dostrzegłam w prozie Harukiego Murakamiego. Podobne odczuwanie piękna i wrażliwość na detal, na najdrobniejszy element dzieła. Podobne spojrzenie na duszę człowieka, w której toczą ze sobą bój anioły z demonami. Podobne rozdarcie, podobny ból samotności i pragnienie miłości. Ta sama magia, ta sama tęsknota, ta sama wrażliwość. Myślę, że muzyka Mono idealnie oddaje atmosferę, jaka panuje w powieściach tego japońskiego pisarza.
Płyta Mono „Hymn To The Immortal Wind” jest nastrojowa i tak piękna, jak tylko piękne potrafią być najprostsze uczucia, których się często wstydzimy. Ta wzruszająca muzyka przyciąga od pierwszej do ostatniej nuty. I fascynuje prostotą dźwięków zaklętych w muzyczne opowieści.
Na długie zimowe wieczory muzyka Mono pasuje, jak ulał. Jest absolutnie wyciszająca, relaksująca i pozwalająca na zadumę.