Jestem pod wrażeniem zespołu
Lao Che. Rewelacyjna muzyka, pełna energii i zaskakujących dźwięków, przenikliwy głos wokalisty i niesamowite zaangażowanie muzyków w to, co robią. Piosenki z płyty "Powstanie Warszawskie" przenoszą w czasy wojny i co najważniejsze budzą zdrowy polski patriotyzm, nie ten pseudorydzykowy, tylko szczery i bezinteresowny. "Gospel" - słucham tej płyty jak zaczarowana. Niestety nie słyszałam ich pierwszej płyty "Gusła", ale w niedługim czasie nadrobię swe braki muzyczne. Ten wstęp, to po to, aby się pochwalić, że właśnie byłam na ich koncercie. Cały koncert stałam w dość bliskiej odległości od sceny i nie mogłam oderwać oczu od zespołu, nie mogłam choć na chwilę wyłączyć sie ze słuchania. Kiwałam się w rytm ich muzyki, choć momentami to ciężkie brzmienia. Piękny kawał rocka. Nie ważne jak go nazwą specjaliści od muzyki. Dla mnie to jest właśnie rock.
Po koncercie zrobiliśmy sobie z mężem długi spacer (o północy) do domu. Nie byłoby w tym spacerze nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wracaliśmy we troje. Mój mąż, ja i ...
Emma ;-). (tak stwierdził mój mąż). Wiatr (orkan) wiał niemiłosiernie, a na dodatek padał deszcz. Nie było sensu otwierać parasolki, bo pewnie po paru chwilach byłaby złamana. Szliśmy po wiatr, zgięci w pół, mokrzy, ale to nie było straszne, bo jeszcze w nas grała muzyka Lao Che. Do domu wróciliśmy przemoknięci, ale zadowoleni z fajnie spędzonego wieczoru.
Na weekendzie objerzałam:
-
"Infiltracja" - południowy Boston, policja stanowa toczy wojnę z przestępczością zorganizowaną, szefa mafii gra Jack Nicholson. A wśród młodych gniewnych Leonardo DiCaprio i Matt Damon, stojący po przeciwnej stronie barykady prawa. Dobre kino.
Mała dygresja: Jest w filmie jedna scena, przezabawna. Nigdy bym nie podejrzewała, że Jack Nicholson zagra taką scenkę. Jack Nicholson w kinie pokazuje swoje ....... przyrodzenie, strasząc przerażonego Matta Damona, a mnie rozśmieszając. Oczywiście to tylko atrapa.
-
"Motór"- polska komedia. Ciepły, wesoły filmik o nie tak dawnych czasach. Akcja filmu odbywa się w 1983 r. w Biłgoraju. Miałam wtedy 6 lat, ale pamiętam tamten okres bardzo wyraźnie. Film ogląda się z przyklejonym do ust uśmiechem. No i ta historyjka, o której już wcześniej słyszałam: goście jadący z Biłgoraja do Warszawy postanawiają wziąść ze sobą śpiącego w lesie pod drzewem pijanego motorzystę, ten budzi się dopiero w pod znakiem drogowym oznajmiającym, że właśnie tu zaczyna się stolica, zdziwienie i przerażenie skacowanego motorzysty (zasypiał w lesie, budzi się w stolicy) jest o tyle zabawne, że to wydarzenie niejako powoduje u niego "nawrócenie", abstynencję. Biedny chłopina drałuje z Warszawy 300 kilomertów do domu.