Tytuł: Pierwszy krok w chmurach
Pierwsze wydanie: 1956
Autor: Marek Hłasko
Wydawnictwo: Agora 2014
ISBN: 978-83-268-1360-3
Stron: 239
Mogę chyba napisać, trawestując początek "Pierwszego kroku w chmurach", że Polska z opowiadań Hłaski ma pijaną mordę. Ludzie zapijali beznadziejną teraźniejszość, tragiczną przeszłość i brak nadziei na przyszłość. Jeden z bohaterów utworu "Odlatujemy w niebo" w końcu wybucha:
- Rany jedynego Boga! - powiedział Zawadzki. Wskazał ręką przed siebie i zatoczył nią koło. - Ile czasu będą jeszcze te łączki, te ludzie pod płotem, te hotele, te składki na flaszkę po pięć złotych, te tablice bumelantów, tłok w tramwajach, te kolejki po masło? Ile jeszcze czasu zakochani nie będą mieli gdzie mieszkać, ile czasu jeszcze ludzie będą rozchodzić się z sobą, bo mieszkanie, pranie, sraty-taty? Gdyby nie to, że wiem jak było przedtem, pomyślałbym, że znalazłem się w piekle. Nie wierzę w inne piekło, ale jeśli nawet jest coś takiego, to te flaszki, te faceci pod płotem, te kolejki po mięso, dziewczyny w hotelach - to jest gorszym piekłem. [str. 142]
Projektant okładki najwyraźniej uznał ten cytat za reprezentatywny dla całego tomu opowiadań i ja się z nim zgadzam.
Hłasko pisał swoje teksty w latach 1954-1956, czyli mniej więcej w tym samym czasie, co Tyrmand, ale postrzegał wszystko w znacznie ciemniejszych barwach, może trochę w krzywym zwierciadle. Jego opowiadania nie mają rozmachu
"Złego" ani lekkości i blichtru
"Dziennika 1954"; opisuje kameralne, osobiste dramaty zwykłych ludzi uwikłanych w tamtą trudną rzeczywistość. Nie spodziewałam się takiego zgorzknienia w prozie dwudziestodwulatka, a właśnie w tym wieku był Hłasko w momencie głośnego debiutu.
Szczerze mówiąc, gdybym dziś natknęła się na informację o tego rodzaju książce napisanej przez współczesnego tak młodego autora, to ominęłabym ją szerokim łukiem, uznając, że taki smarkacz jeszcze nie może mieć nic ciekawego do powiedzenia, ale jednak w tamtych czasach dwudziestodwulatek mentalnie był w zupełnie innym punkcie życia niż jego dzisiejszy rówieśnik. Przeżył wojnę, stalinowski terror, całkowitą zmianę stosunków społecznych, gospodarczych i politycznych. Nie wszystko rozumiał, ale musiał dostosować się do nowej rzeczywistości, na którą przecież nie miał wpływu. Młodemu człowiekowi przychodziło to nawet łatwiej - marchewka jeszcze wydawała mu się atrakcyjna i nie pamiętał czasów, kiedy nie było kija.
Hłasko pochodził z tzw. inteligenckiej rodziny, czym wtedy nie opłacało się chwalić, ale też w jego przypadku nie rzucało się to w oczy - był łobuzem, wyrzucano go z kolejnych szkół, w końcu w wieku szesnastu lat zaczął pracować jako uczeń ślusarski, pomocnik montera, pomocnik kierowcy, kierowca, referent. Jako siedemnastolatek został korespondentem robotniczym "Trybuny Ludu". Zaczął pisać, jego wprawki spotykały się z życzliwym zainteresowaniem ze strony doświadczonych pisarzy. Dostawał kolejne stypendia, a jego drobne utwory ukazywały się w prasie, więc musiały być względnie "prawomyślne". Hłasko na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że posłuszni artyści żyli sobie wtedy w Polsce jak pączki w maśle, ale też chyba rzeczywiście w jakimś stopniu wierzył w obowiązującą wersję komunizmu. Potem wpadł pod zimny prysznic Chruszczowa.
W opowiadaniach z "Pierwszego kroku w chmurach" można zaobserwować trzy postawy: entuzjazm, rozczarowanie, a także coś pośredniego: realistyczną ocenę "błędów i wypaczeń" systemu.
Pierwszym opublikowanym utworem Hłaski było opowiadanie "Baza Sokołowska" (1954), które jednak w tym zbiorze znajduje się dopiero pośrodku. Musiało się spodobać ówczesnym władzom. Wszystko tu jest: harujący w okropnych warunkach, ale z bezgranicznym poświęceniem kierowcy i mechanicy, publiczne zobowiązania z okazji zjednoczenia partii robotniczych, do rany przyłóż sekretarz partii, krytyka bumelanctwa i nadmiernej roszczeniowości. Czyta się to mimo wszystko nieźle, bo osią fabuły są losy młodego kierowcy, nazywanego przez kolegów pogardliwie Studentem, co go już werbalnie odróżnia od reszty - ludzi prawdziwej pracy. Chłopak nie radzi sobie zbyt dobrze, ale sekretarz partii wierzy, że Student się jeszcze wyrobi, i pomaga mu, jak tylko może.
Hłasko, który zdążył już poznać wątpliwe uroki ciężkiej pracy fizycznej w warunkach urągających wszystkim przepisom BHP, pokazuje skrzeczącą codzienność proletariatu - tak różną od hurraoptymistycznych i zakłamanych wizji prezentowanych w prasie i kronice filmowej. Ten kontrast między prawdą i "prawdą oficjalną" świetnie podkreśla groteskowy komunikat puszczany z zakładowych głośników, zapraszający znękanych robotników na pogadankę o lotach na Księżyc (cytowane już wcześniej opowiadanie "Odlatujemy w niebo"). Podobną wymowę ma utwór "Robotnicy". Jest socrealistycznie, ale z naciskiem na realizm.
Są też w zbiorze opowiadania o innej tematyce. "Dwaj mężczyźni na drodze" to oczywiste nawiązanie do utworu "Myszy i ludzie" Steinbecka. Sympatyczne "Okno" (dedykowane Tyrmandowi) to historyjka o ciekawym świata chłopcu, a "List" - o samotności. Hłasko sporo miejsca poświęca też relacjom damsko-męskim i robi to w tonacji zupełnie aromantycznej: kobiety są z natury zdradliwe, a mężczyźni bezwzględnie je wykorzystują i okłamują. Rzadkie przejawy prawdziwego uczucia są niszczone przez okoliczności (np. problemy mieszkaniowe) albo przez niegodziwość i bezmyślność innych ludzi, jak w opowiadaniu "Pierwszy krok w chmurach", od którego tytuł wziął cały zbiór. Właśnie ten tekst Hłaski omawialiśmy w szkole na polskim i muszę przyznać, że kilkanaście lat później nadal wywiera silne wrażenie. "Kancik, czyli wszystko się zmieniło" to jedyne zabawne opowiadanie - złośliwie zabawne, ale jednak.
Młodemu Hłasce nieźle udawały się opisy miejsc, ludzi, sytuacji, natomiast znacznie gorzej wiodło mu się, kiedy próbował w opowiadaniach zawrzeć wielkie prawdy życiowe.
Pierwszy tekst w zbiorze jest słabiutki, zły. I nie chodzi nawet o treść, ale o styl. "Dom mojej matki" napisany jest tak, jakby Hłasko nagle postanowił tworzyć prozę głęboką, bo metaforyczną, ale mu nie wyszło. "Były to jedyne chwile mego życia, kiedy czułem się zupełnie bezsilny, tak bezsilny jak tylko może się czuć bezsilny człowiek, który uprzytomni sobie, że zawsze może iść z czasem naprzód, lecz nigdy go powstrzymać" [str. 7]. "O, mamo - myślałem - łatwiej chyba zbudować sobie nieśmiertelność, niż porozumieć się z drugim człowiekiem" [str. 9]. Itd. Po prostu Coelho. Styl szwankuje też w opowiadaniu "Finis perfectus", no i zakończenie to taki wymuszony, banalny morał.
Hłasko miał skłonność do emfazy, to widać było w
"Listach", ale w opowiadaniach na ogół się jej wystrzegał. Bohaterami jego tekstów są zresztą na ogół zwykli ludzie, klasa robotnicza, więc górnolotne metafory w dialogach wypadłyby co najmniej śmiesznie. Siłą prozy Hłaski jest jej skondensowany realizm podkreślony surowością stylu, uwiarygodniony ówczesnym slangiem. Nie wiem, czy dokładnie tak mówili mieszkańcy hoteli robotniczych, ale to wysoce prawdopodobne.
Dla odmiany bohaterem ostatniego i zarazem najlepszego utworu z tego zbioru, "Pętli", jest inteligent. O Kubie niewiele powiedziano wprost poza tym, że pije już od dawna, ale właśnie postanowił przestać. Przekonał się jednak, że samo postanowienie nie wystarczy, bo jeśli nawet rzeczywiście skończy z alkoholem, to przez innych ludzi nadal będzie postrzegany jako były pijak, potencjalny pijak, wieczny pijak.
Nie wiadomo, dlaczego popadł w nałóg, ale można się domyślać, że miał coś na sumieniu, a wódka pomagała mu o tym zapomnieć. Trzeba się naprawdę sobą brzydzić, żeby pić aż tak. Może chodziło o sprawy polityczne, jakąś światopoglądową, oportunistyczną woltę? Mimochodem dowiadujemy się, że kiedyś siedział w więzieniu, ale potem musiał jakoś odbić się od dna, skoro dorobił się w tamtych czasach mieszkania w Warszawie, i to z telefonem. I paradoksalnie właśnie ten telefon, o który wcześniej może długo zabiegał i z którego był prawdopodobnie kiedyś dumny, stał się bezpośrednią przyczyną jego ostatecznego upadku, ale też wyjściem z sytuacji. Sporo w tym utworze niedopowiedzeń, więc możliwe są różne interpretacje.
Hłasko debiutował, kiedy przez chwilę "wiatr odnowy wiał", więc pozwolono mu opublikować opowiadania, z których wyłonił się bardzo nieprzyjemny obraz kraju siermiężnego i biednego oraz Polaków wiecznie pijanych, niegodziwych i zawistnych. Polacy są jak wiadomo masochistami, więc pierwszy nakład szybko sprzedano i konieczne były kolejne wydania. Hłasko nie odnosił się w swoich utworach do spraw politycznych wprost, ale wiadomo było, kto za sytuację w państwie odpowiadał. Myślę, że ludzie chcieli po prostu poczytać o kimś takim, jak oni; upewnić się, że wbrew oficjalnej propagandzie społeczeństwo nie dzieli się na przodowników pracy, zaplutych karłów reakcji i bikiniarzy; chcieli wierzyć, że nie tylko oni przeżywają swoje małe prywatne dramaty, których nie rozwiąże nawet sekretarz partii ani udział w czynie społecznym.