Impresje

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty

sobota, 8 kwietnia 2017

LUDZIE STAMTĄD

Ekoliteratura nie występuje jeszcze jako osobna kategoria w księgarniach stacjonarnych lub internetowych, ale być może chwila ta jest bliska. Na listach nowości i bestsellerów królują takie tytuły jak: "Sekretne życie drzew", "Rzecz o ptakach" czy "Duchowe życie zwierząt" (duchowe!). Rzeczywiście warto zainteresować się fauną i florą, które w epoce ministra Szyszki tak szybko odchodzą...

A może ten powrót do natury ma jeszcze inne źródło. Wszak przodkowie większości Polaków byli z przyrodą wręcz organicznie związani: rytm ich życia wyznaczały pory dnia i pory roku, pogoda i niepogoda, uprawiali ziemię i hodowali zwierzęta, które bardzo często trzymali w swoich izdebkach, a z niektórymi owadami wręcz się nie rozstawali. Byli mistrzami minimalizmu i recyklingu, przez większość roku pozostawali wegetarianami, a poza tym praktykowali hygge, zanim stało się modne (spędzali mnóstwo czasu z rodziną i sąsiadami, pracując razem lub jedząc, w dodatku często przy świecach albo lampie naftowej).

W praktyce dawniej życie na wsi oznaczało po prostu bardzo ciężką pracę, brud, smród, ubóstwo, brak edukacji i higieny, ale przecież tamci chłopi byli też w końcu ludźmi i mieli swoje życie uczuciowe, namiętności i marzenia, ot, brakowało im tylko słownictwa, którym mogliby je właściwie opisać, i pieniędzy, dzięki którym mogliby je zrealizować. O tym pisała Maria Dąbrowska w "Ludziach stamtąd".

Tytuł: Ludzie stamtąd
Pierwsze wydanie:1926
Autorka: Maria Dąbrowska

Wydawnictwo: Czytelnik 1987
ISBN: 83-07-00151-X
Stron: 149



piątek, 6 marca 2015

PANIE Z CRANFORD

Tytuł: Panie z Cranford (Cranford)
Pierwsze wydanie: 1851
Tłumaczenie: Aldona Szpakowska

Wydawnictwo Świat Książki
Seria Angielski Ogród
ISBN: 978-83-7943-479-4 
Stron: 205


Rzadko piszę tutaj o fizycznych walorach książek, przecież liczy się przede wszystkim treść, ale seria "Angielski ogród" jest naprawdę przepiękna. Gdyby nie to, że na półkach mam już - tylko że w starych, brzydszych wydaniach - prawie wszystkie powieści, które się w jej ramach ukazały, kupiłabym sobie stopniowo całą serię. Jeśli jednak ktoś dopiero zaczyna przygodę z klasyką literatury angielskiej, a właściwie z klasyką angielskiego romansu (z wieloma wątkami obyczajowymi), to proponuję sięgnięcie właśnie po "Angielski ogród".

Ja zdecydowałam się na "Panie z Cranford", bo bardzo mi się spodobał serial BBC będący adaptacją m.in. tej powieści. Właściwie trudno powiedzieć, czy jest to powieść, czy może raczej zbiór opowiadań, skłaniam się ku tej drugiej opcji, zwłaszcza że teksty z tej książki ukazywały się swego czasu w odcinkach w magazynie "Household Words".

niedziela, 16 listopada 2014

PIERWSZY KROK W CHMURACH

Tytuł: Pierwszy krok w chmurach
Pierwsze wydanie: 1956
Autor: Marek Hłasko

Wydawnictwo: Agora 2014
ISBN: 978-83-268-1360-3
Stron: 239




Mogę chyba napisać, trawestując początek "Pierwszego kroku w chmurach", że Polska z opowiadań Hłaski ma pijaną mordę. Ludzie zapijali beznadziejną teraźniejszość, tragiczną przeszłość i brak nadziei na przyszłość. Jeden z bohaterów utworu "Odlatujemy w niebo" w końcu wybucha:
   - Rany jedynego Boga! - powiedział Zawadzki. Wskazał ręką przed siebie i zatoczył nią koło. - Ile czasu będą jeszcze te łączki, te ludzie pod płotem, te hotele, te składki na flaszkę po pięć złotych, te tablice bumelantów, tłok w tramwajach, te kolejki po masło? Ile jeszcze czasu zakochani nie będą mieli gdzie mieszkać, ile czasu jeszcze ludzie będą rozchodzić się z sobą, bo mieszkanie, pranie, sraty-taty? Gdyby nie to, że wiem jak było przedtem, pomyślałbym, że znalazłem się w piekle. Nie wierzę w inne piekło, ale jeśli nawet jest coś takiego, to te flaszki, te faceci pod płotem, te kolejki po mięso, dziewczyny w hotelach - to jest gorszym piekłem. [str. 142]
Projektant okładki najwyraźniej uznał ten cytat za reprezentatywny dla całego tomu opowiadań i ja się z nim zgadzam.

Hłasko pisał swoje teksty w latach 1954-1956, czyli mniej więcej w tym samym czasie, co Tyrmand, ale postrzegał wszystko w znacznie ciemniejszych barwach, może trochę w krzywym zwierciadle. Jego opowiadania nie mają rozmachu "Złego" ani lekkości i blichtru "Dziennika 1954"; opisuje kameralne, osobiste dramaty zwykłych ludzi uwikłanych w tamtą trudną rzeczywistość. Nie spodziewałam się takiego zgorzknienia w prozie dwudziestodwulatka, a właśnie w tym wieku był Hłasko w momencie głośnego debiutu.

Szczerze mówiąc, gdybym dziś natknęła się na informację o tego rodzaju książce napisanej przez współczesnego tak młodego autora, to ominęłabym ją szerokim łukiem, uznając, że taki smarkacz jeszcze nie może mieć nic ciekawego do powiedzenia, ale jednak w tamtych czasach dwudziestodwulatek mentalnie był w zupełnie innym punkcie życia niż jego dzisiejszy rówieśnik. Przeżył wojnę, stalinowski terror, całkowitą zmianę stosunków społecznych, gospodarczych i politycznych. Nie wszystko rozumiał, ale musiał dostosować się do nowej rzeczywistości, na którą przecież nie miał wpływu. Młodemu człowiekowi przychodziło to nawet łatwiej - marchewka jeszcze wydawała mu się atrakcyjna i nie pamiętał czasów, kiedy nie było kija.

Hłasko pochodził z tzw. inteligenckiej rodziny, czym wtedy nie opłacało się chwalić, ale też w jego przypadku nie rzucało się to w oczy - był łobuzem, wyrzucano go z kolejnych szkół, w końcu w wieku szesnastu lat zaczął pracować jako uczeń ślusarski, pomocnik montera, pomocnik kierowcy, kierowca, referent. Jako siedemnastolatek został korespondentem robotniczym "Trybuny Ludu". Zaczął pisać, jego wprawki spotykały się z życzliwym zainteresowaniem ze strony doświadczonych pisarzy. Dostawał kolejne stypendia, a jego drobne utwory ukazywały się w prasie, więc musiały być względnie "prawomyślne". Hłasko na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że posłuszni artyści żyli sobie wtedy w Polsce jak pączki w maśle, ale też chyba rzeczywiście w jakimś stopniu wierzył w obowiązującą wersję komunizmu. Potem wpadł pod zimny prysznic Chruszczowa.

W opowiadaniach z "Pierwszego kroku w chmurach" można zaobserwować trzy postawy: entuzjazm, rozczarowanie, a także coś pośredniego: realistyczną ocenę "błędów i wypaczeń" systemu.

Pierwszym opublikowanym utworem Hłaski było opowiadanie "Baza Sokołowska" (1954), które jednak w tym zbiorze znajduje się dopiero pośrodku. Musiało się spodobać ówczesnym władzom. Wszystko tu jest: harujący w okropnych warunkach, ale z bezgranicznym poświęceniem kierowcy i mechanicy, publiczne zobowiązania z okazji zjednoczenia partii robotniczych, do rany przyłóż sekretarz partii, krytyka bumelanctwa i nadmiernej roszczeniowości. Czyta się to mimo wszystko nieźle, bo osią fabuły są losy młodego kierowcy, nazywanego przez kolegów pogardliwie Studentem, co go już werbalnie odróżnia od reszty - ludzi prawdziwej pracy. Chłopak nie radzi sobie zbyt dobrze, ale sekretarz partii wierzy, że Student się jeszcze wyrobi, i pomaga mu, jak tylko może.

Hłasko, który zdążył już poznać wątpliwe uroki ciężkiej pracy fizycznej w warunkach urągających wszystkim przepisom BHP, pokazuje skrzeczącą codzienność proletariatu - tak różną od hurraoptymistycznych i zakłamanych wizji prezentowanych w prasie i kronice filmowej. Ten kontrast między prawdą i "prawdą oficjalną" świetnie podkreśla groteskowy komunikat puszczany z zakładowych głośników, zapraszający znękanych robotników na pogadankę o lotach na Księżyc (cytowane już wcześniej opowiadanie "Odlatujemy w niebo"). Podobną wymowę ma utwór "Robotnicy". Jest socrealistycznie, ale z naciskiem na realizm.

Są też w zbiorze opowiadania o innej tematyce. "Dwaj mężczyźni na drodze" to oczywiste nawiązanie do utworu "Myszy i ludzie" Steinbecka. Sympatyczne "Okno" (dedykowane Tyrmandowi) to historyjka o ciekawym świata chłopcu, a "List" - o samotności. Hłasko sporo miejsca poświęca też relacjom damsko-męskim i robi to w tonacji zupełnie aromantycznej: kobiety są z natury zdradliwe, a mężczyźni bezwzględnie je wykorzystują i okłamują. Rzadkie przejawy prawdziwego uczucia są niszczone przez okoliczności (np. problemy mieszkaniowe) albo przez niegodziwość i bezmyślność innych ludzi, jak w opowiadaniu "Pierwszy krok w chmurach", od którego tytuł wziął cały zbiór. Właśnie ten tekst Hłaski omawialiśmy w szkole na polskim i muszę przyznać, że kilkanaście lat później nadal wywiera silne wrażenie. "Kancik, czyli wszystko się zmieniło" to jedyne zabawne opowiadanie - złośliwie zabawne, ale jednak.


Młodemu Hłasce nieźle udawały się opisy miejsc, ludzi, sytuacji, natomiast znacznie gorzej wiodło mu się, kiedy próbował w opowiadaniach zawrzeć wielkie prawdy życiowe.

Pierwszy tekst w zbiorze jest słabiutki, zły. I nie chodzi nawet o treść, ale o styl. "Dom mojej matki" napisany jest tak, jakby Hłasko nagle postanowił tworzyć prozę głęboką, bo metaforyczną, ale mu nie wyszło. "Były to jedyne chwile mego życia, kiedy czułem się zupełnie bezsilny, tak bezsilny jak tylko może się czuć bezsilny człowiek, który uprzytomni sobie, że zawsze może iść z czasem naprzód, lecz nigdy go powstrzymać" [str. 7]. "O, mamo - myślałem - łatwiej chyba zbudować sobie nieśmiertelność, niż porozumieć się z drugim człowiekiem" [str. 9]. Itd. Po prostu Coelho. Styl szwankuje też w opowiadaniu "Finis perfectus", no i zakończenie to taki wymuszony, banalny morał.


Hłasko miał skłonność do emfazy, to widać było w "Listach", ale w opowiadaniach na ogół się jej wystrzegał. Bohaterami jego tekstów są zresztą na ogół zwykli ludzie, klasa robotnicza, więc górnolotne metafory w dialogach wypadłyby co najmniej śmiesznie. Siłą prozy Hłaski jest jej skondensowany realizm podkreślony surowością stylu, uwiarygodniony ówczesnym slangiem. Nie wiem, czy dokładnie tak mówili mieszkańcy hoteli robotniczych, ale to wysoce prawdopodobne.

Dla odmiany bohaterem ostatniego i zarazem najlepszego utworu z tego zbioru, "Pętli", jest inteligent. O Kubie niewiele powiedziano wprost poza tym, że pije już od dawna, ale właśnie postanowił przestać. Przekonał się jednak, że samo postanowienie nie wystarczy, bo jeśli nawet rzeczywiście skończy z alkoholem, to przez innych ludzi nadal będzie postrzegany jako były pijak, potencjalny pijak, wieczny pijak. 
Nie wiadomo, dlaczego popadł w nałóg, ale można się domyślać, że miał coś na sumieniu, a wódka pomagała mu o tym zapomnieć. Trzeba się naprawdę sobą brzydzić, żeby pić aż tak. Może chodziło o sprawy polityczne, jakąś światopoglądową, oportunistyczną woltę? Mimochodem dowiadujemy się, że kiedyś siedział w więzieniu, ale potem musiał jakoś odbić się od dna, skoro dorobił się w tamtych czasach mieszkania w Warszawie, i to z telefonem. I paradoksalnie właśnie ten telefon, o który wcześniej może długo zabiegał i z którego był prawdopodobnie kiedyś dumny, stał się bezpośrednią przyczyną jego ostatecznego upadku, ale też wyjściem z sytuacji. Sporo w tym utworze niedopowiedzeń, więc możliwe są różne interpretacje. 


Hłasko debiutował, kiedy przez chwilę "wiatr odnowy wiał", więc pozwolono mu opublikować opowiadania, z których wyłonił się bardzo nieprzyjemny obraz kraju siermiężnego i biednego oraz Polaków wiecznie pijanych, niegodziwych i zawistnych. Polacy są jak wiadomo masochistami, więc pierwszy nakład szybko sprzedano i konieczne były kolejne wydania. Hłasko nie odnosił się w swoich utworach do spraw politycznych wprost, ale wiadomo było, kto za sytuację w państwie odpowiadał. Myślę, że ludzie chcieli po prostu poczytać o kimś takim, jak oni; upewnić się, że wbrew oficjalnej propagandzie społeczeństwo nie dzieli się na przodowników pracy, zaplutych karłów reakcji i bikiniarzy; chcieli wierzyć, że nie tylko oni przeżywają swoje małe prywatne dramaty, których nie rozwiąże nawet sekretarz partii ani udział w czynie społecznym. 

środa, 29 sierpnia 2012

KRONIKI JAKUBA WĘDROWYCZA

Tytuł: Kroniki Jakuba Wędrowycza
Pierwsze wydanie: 2001
Autor: Andrzej Pilipiuk
Wydawnictwo: Fabryka Słów
ISBN: 978-83-7574-047-9
Stron: 296

Ocena: 2/5


Rzadko sięgam po polską fantastykę, nie dlatego, że uważam, że nasi autorzy piszą gorzej, tylko dlatego, że trudniej wyłowić dobre książki spośród mnóstwa woluminów o łudząco do siebie podobnych okładkach. Nie mogłam jednak nie słyszeć o Andrzeju Pilipiuku - jego nazwisko widnieje na wielu z nich. Ba, kilka lat temu postanowiłam sprawdzić, skąd się bierze popularność tego autora. Przeczytałam pierwszy tom trylogii "Kuzynki", ale wydał mi się słaby nawet jak na  powieść czysto rozrywkową i na kolejne nie miałam już ochoty. Słyszałam jednak dużo dobrego o cyklu o Jakubie Wędrowyczu, więc wypożyczyłam sobie pierwszą część. Kolejne rozczarowanie, tym większe, że autor miał niezły pomysł na tytułową postać, ale nie wykorzystał tkwiącego w niej potencjału.

Ów bohater to Jakub Wędrowycz, który mimo osiemdziesiątki na karku pozostaje najlepszym cywilnym (tzn. nie duchownym) egzorcystą w Polsce. Mieszka we wsi Stary Majdan, w okolicy Wojsławic, na wschodnich rubieżach naszego kraju, ale jeśli trzeba, potrafi cofnąć się w czasie i jako carski kurier dotrzeć pocztowymi końmi wszędzie tam, gdzie jest potrzebny. Na skutek aktywności ruchów New Age i desakralizowania cmentarzy poprzez grzebanie na nich doczesnych szczątków komunistów popyt na jego usługi stale wzrasta

Szkoda tylko, że opowiadania Pilipiuka w niewielkim stopniu traktują o przygodach egzorcysty, który walczy ze zjawami i potworami na zabitej dechami prowincji. Dotyczą raczej przypadków wiecznie zapitego żula o wybitnie odpychającej aparycji, który uważa alkohol (zwłaszcza własnoręcznie pędzony bimber) za najlepsze remedium na wszelkie zło: niebezpiecznego dżina ukrywającego się w dywanie czy wszy na własnej głowie, wszystko jedno.
Na Wędrowycza nie ma mocnych, z łatwością radzi sobie z każdym przeciwnikiem, co, niestety, sprawia, że akcję każdego kolejnego opowiadania śledziłam się z coraz mniejszym napięciem. Przyczyniła się też do tego bardzo szkicowa konstrukcja bohaterów i niekiedy zbyt szczątkowa fabuła - wydawałoby się, że wszystko dopiero się rozkręca, a tu szast-prast i finał.

Od znużenia nie uchroniły mnie pseudozabawne wstawki, które pojawiają się między niektórymi opowiadaniami, np. przepis na hot doga zaczynający się tak: "za pomocą pętli z linki hamulcowej łapiemy średnio wyrośniętego psa". To nie mój typ poczucia humoru i nie ten rodzaj absurdu, który mi odpowiada. Zresztą może w tym przypadku "absurd" to zbyt daleko idący eufemizm, fabuła "Głowicy", "Świńskiej rebelii" czy "Przeciw pierwszemu przykazaniu" to nie tyle absurd, ile nonsens i bzdura.

Gdyby Andrzej Pilipiuk lepiej pilnował proporcji między literackimi i komediowymi walorami swoich opowiadań, "Kroniki Jakuba  Wędrowycza" byłyby daleko przyjemniejszą lekturą.

środa, 14 marca 2012

ŚMIERĆ CZESKIEGO PSA

Tytuł: Śmierć czeskiego psa
Pierwsze wydanie: 2009
Autor: Janusz Rudnicki

Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: Archipelagi
ISBN: 978-83-7414-639-5
Stron: 205


Zastanawiam się czasami, czy to, że tak dużą wagę przykładam do stylu, nie świadczy aby o moim czytelniczym zblazowaniu. Potrafię docenić dobrą fabułę, uważam, że to ona jest istotą prozy (i wcale nie widzę sprzeczności między tym stwierdzeniem i pierwszym zdaniem wpisu), ale oryginalna trafia się rzadko, więc na ogół zadowala mnie już efektowne opakowanie. To się odnosi tylko do książek;).

Na blogu przyklejam stylistom specjalną etykietkę. Po przeczytaniu "Śmierci czeskiego psa" naznaczam nią również Janusza Rudnickiego. Bo bez względu na to, czy jakieś opowiadanie z tego zbioru spodobało mi się czy nie, to prawie w każdym znalazło się zdanie, zwrot lub nawet cały akapit wart zanotowania. Co więcej, w trakcie czytania, rozłożonego na jakiś tydzień, zdarzało mi się myśleć może nie stylem Rudnickiego, ale à la Rudnicki. Oznajmiającym.
Hamburg-Berlin. Pakuję się, sprzątam, chcę wymyć naczynia, maszyna pokazuje czerwone światełko. Wiem, sól się skończyła. Trzeba wsypać nową. Zachwianie ośrodka decyzyjnego, wsypać? Trzeba otworzyć worek z solą, trzeba wysunąć dolną szufladę maszyny, trzeba przechylić się i wsypywać. Precyzyjnie. Tak, żeby cała ta tej soli strużka sypała się do całego tego otworu, a nie na cały ten bok. Trzeba tak stać pochylonym i czekać. Aż cała ta sól się wysypie. A ona sypie się bez końca. Sypie i sypie. Wsypywać? Ten widok mnie pochylonego z czymś, z czego sypie się coś, co jakby w tym sypaniu się zastygło. A ja razem z tym czymś, na wieczność, jak pomnik człowieka sypiącego sól. Nie sypię, pakuję się, wychodzę, zamykam drzwi.
[początek opowiadania "Jeżdżąc", str. 142]
(Ciekawe, jaką faunę zastał w zmywarce po powrocie do domu).

Polubiłam absurd i zgryźliwość w wydaniu tego autora, bo towarzyszy im dystans do siebie i autoironia. Te dwie ostatnie cechy są ważne, bo narratorem większości opowiadań, a niekiedy również ich bohaterem jest Janusz Rudnicki, zapewne sfabularyzowany, ale jednak we własnej osobie. Zawieszony między Niemcami, Polską i Czechami, wyszarpujący przyczynek do literatury z czego się tylko da: z artykułu w gazecie, z filmu dokumentalnego w telewizji, z własnych wspomnień, przeżyć, lektur.

Rudnicki lubi odbrązawiać, to było widać w jego artykule z pierwszego numeru "Książek", w którym "palił lektury", a który wydał mi się dość tanią prowokacją. Tu zabrał się, z właściwą sobie zgryźliwością i czepialstwem, za pisarzy, m.in. Andersena, Heinricha Heinego, Roberta Walsera, Jamesa Joyce'a. Twórczość Joyce'a wciąż jeszcze przede mną, ale teraz już nie podejdę do niej na kolanach;). Niektórzy twierdzą, że żeby wniknąć w istotę czytanego utworu, należy znać dobrze biografię autora i jego czasy. A jednak, czy literatura nie traci wtedy sporo ze swego uroku? Prawie bezzębny Andersen w paryskich burdelach. Joyce żebrzący u wszystkich o pieniądze, rzekomo na jedzenie, a naprawdę głównie na alkohol, skrupulatnie wyliczający swoim adresatom/mecenasom składniki i ceny swoich posiłków oraz częstotliwość (efektownie niską) ich spożywania...

Trudno mi ocenić tę książkę jako całość, bo opowiadania w niej zebrane są bardzo różne. Niektóre podobały mi się szczególnie (tytułowe, "Robaczywy pacierz", "Zawał mam", "Andersen, Andersen", "Jeżdżąc", "Alma", "Księga skarg i zażaleń"), niektóre niezbyt ("Na wyciągu", "Tu stacja Kędzierzyn-Koźle!", "Na barykadzie", "Cierpienia głupiego Augusta"), pozostałe - mogą być.

Zastanawiam się nad interpretacją opowiadania "Na wzgórzu", które Rudnicki uważa (uważał w 2010 roku) chyba za najlepszą swoją krótką formę.
To autentyczna historia policjanta, który zjechał na chodnik i wysłał na tamten świat dwoje dzieci. Zjechał, bo na drogę wyleciał mu pies. Wiedziałem natychmiast, że o tym napiszę, nie wiedziałem, jako kto tym razem mam wystąpić. Napraszał się policjant, ewentualnie matka, za każdym razem byłoby to inne opowiadanie, ale nagle mnie olśniło, zacząłem od "Tym psem byłem ja" i reszta napisała się sama. Czarny i zły, wysoce amoralny, nihilistyczny i perwersyjny skowyt, ale myślę, na swój sposób piękny. O tym tekście myślałem, pisząc na okładce, że jestem prawie pod ścianą. [źródło: Wyborcza.pl]
Może ktoś z Was czytał? Czy to swego rodzaju mowa obrońcy Bogu ducha winnego psa, na którym po wypadku skrupiła się społeczna złość?  Sama nie wiem.

***

Do przeczytania "Śmierci czeskiego psa" zachęcała mnie prawie rok temu Anna, nie zdecydowałam się wtedy na to, ale tytuł sobie zakonotowałam. Specyficzna proza. Nie da się wyrobić o niej zdania na podstawie fragmentów, trzeba się w nią wgryźć, żeby possać szpik.

Zachęcam do lektury wywiadu Jakuba Winiarskiego z Rudnickim (ciekawa rozmowa, kiczowaty baner).

***

Kilka cytatów:

I tak sobie idziemy, lekką nogą przez pożary, bez ognia, i potopy, bez wody. Co rusz słysząc śmiech, bez pokoleń. [str. 69, "Zawał mam"]
Człowiek człowiekowi człowiekiem. [str. 149, "Jeżdżąc"]
A ja, zamiast się przesiąść, to nie, to się nie przesiadam, nie, ja siedzę i napawam się odrazą własną. Napawam, ponieważ im większa moja nienawiść do bliźniego, tym większa moja miłość własna. Z takimi jak ja pokoju nie będzie. [str. 151, "Jeżdżąc"]
Siedziałem więc wtedy pod katedrą i nie wiedziałem, co dalej. Zimno się zrobiło, zaczęło lekko padać, ludzie poznikali, siedziałem sam. I wtedy usiedli obok na ławce oni. Ona i ich dwóch. Ona: jak sztuczny kwiat ze strzelnicy, oni: jak tę strzelnicę obsługujący. [str. 157, "Jeżdżąc"]


środa, 14 grudnia 2011

Matka Joanna od Aniołów

Polecam dyskusję o tym opowiadaniu Iwaszkiewicza na blogu Anny, a tu zanotuję tylko fragment (z kontekstem), który zwrócił mą szczególną uwagę:
   Przez ten czas ksiądz Suryn płakał gorzko, choć cicho, łzy spływały mu po policzkach i wilżyły stół.
   Z przerażeniem spoglądał w swoje wnętrze. Rozumiał teraz, że samo pójście do rabina było już początkiem opętania, i że wpuściło mu pierwszą kroplę jadu do duszy. I właściwie, kiedy teraz rozmyślał o zdarzeniach pierwszych dni, nie wracał do najważniejszych spraw ani do najważniejszych słów, tylko miał przed oczami czarną brodę cadyka Isze z Zabłudowa i w uszach mu brzmiały jego słowa, jak nieustanny szmer wody dobywającej się z ziemi. Nie pamiętał, co się z nim działo przez te kilka dni, miał tylko niejasne wspomnienie czegoś strasznego, a zarazem pełnego okropnej nudy. I teraz, kiedy oprzytomniał, zawezwany został przed oblicze ojca prowincjała, spoglądał na całe swe życie wewnętrzne jak na olbrzymie ruiny, jak na równinę pustą i nagą, gdzie nie kwitnął ani jeden kwiatek. Ze wszyskiego, czym był dawniej, zostały tylko ślady, jak owe nogi posągów w niszach na domu, gdzie mieszkał cadyk. Ślady cnót, ślady modlitw, czarne przepaście na miejscu zamyśleń i powywracane świeczniki na miejscu świateł. Pozostało tylko wielkie pomyślenie o matce Joannie, która bez przerwy przytomna była jego wspomnieniom. [str. 208, Kolekcja Gazety Wyborczej, tom 21]

piątek, 9 grudnia 2011

SONATA KREUTZEROWSKA

Tytuł: Sonata Kreutzerowska (Крейцерова соната)
Pierwsze wydanie: 1889
Autor: Lew Tołstoj
Tłumaczenie: Maria Leśniewska

Wydawnictwo: Książka i Wiedza
Seria: Koliber
ISBN: 83-05-11683-2
Stron: 135
(W tym tomie znajduje się jeszcze jedno opowiadanie pt. "Albert")

Ocena: 3/5

"Sonata kreutzerowska" była październikową lekturą Klubu czytelniczego, ale nie byłam wtedy w odpowiednim do tej prozy nastroju. I, jak się okazuje, trochę trudno mi czytać na konkretny termin, choć może z "Matką Joanną od Aniołów" jakoś się wyrobię:).

Przeczytałam to opowiadanie dwa razy: najpierw w urywkach podczas podróży tramwajami, a wczoraj popołudniu w całości. Fabuła jest prosta: jeden z pasażerów dalekobieżnego pociągu opowiada drugiemu historię swojego małżeństwa zakończoną własnoręcznym zabiciem żony, a przy okazji wykłada nieco skonsternowanemu towarzyszowi podróży swoje poglądy na sytuację i rolę kobiet i mężczyzn w społeczeństwie oraz przedstawia mu sens istnienia ludzkości. 
I ja byłam skonsternowana, czytając te wynurzenia, bo z wieloma stwierdzeniami się zgadzałam, ale równie dużo wzbudziło we mnie po prostu odrazę. Szczerze mówiąc, skupiałam się właśnie na tych treściach, ignorując zupełnie konstrukcję utworu, bohaterów, w ogóle warstwę literacką. Potraktowałam "Sonatę" jak pamflet na instytucję małżeństwa. 

Główny bohater, Pozdnyszew, zaprzecza istnieniu miłości, jego zdaniem ludzi popycha ku sobie wyłącznie zwierzęce pożądanie - przyczyna wszelkich nieszczęść. Wprost porównuje kobiety ze swej sfery (klasa wyższa) do prostytutek, ich matki do stręczycielek, a mężczyzn nazywa obłudnymi i okrutnymi rozpustnikami. 
   - (...) Chciałem powiedzieć, że oszukiwane są tylko nieszczęsne dziewczęta, a matki wiedzą o tym, zwłaszcza matki wyedukowane przez swoich mężów wiedzą o tym doskonale. I udając, że wierzą w czystość mężczyzn, w praktyce postępują zupełnie inaczej. Wiedzą, na jaką przynętę należy łowić mężczyzn dla siebie i dla swoich córek.
   Przecież tylko my, mężczyźni, nie wiemy - a nie wiemy dlatego, że wiedzieć nie chcemy - kobiety natomiast wiedzą doskonale, że najwznioślejsza, poetyczna, jak ją nazywamy, miłość zależy nie od zalet moralnych, lecz od bliskości fizycznej, a przy tym od fryzury, od koloru i kroju sukni. Spytajmy wytrawnej kokietki, która postanowiła usidlić mężczyznę, na co się woli narazić: czy na to, żeby w obecności kuszonego osobnika zdemaskowano jej kłamstwo, okrucieństwo, a nawet rozwiązłość, czy też na to, żeby mu się pokazać w źle uszytej, brzydkiej sukni - a każda zawsze wybierze to pierwsze. Ona wie, że my, mężczyźni, wciąż łżemy o wzniosłych uczuciach, a potrzeba nam tylko ciała i dlatego wybaczymy wszelkie paskudztwa, ale nie wybaczymy brzydkiego, niegustownego stroju. Kokietka wie o tym świadomie, ale i każda niewinna dziewczyna wie o tym, nieświadomie, jak wiedzą zwierzęta.
   Stąd te ohydne dżerseje, te podkładki na tyłkach, te gołe ramiona, plecy, prawie gołe piersi. Kobiety, zwłaszcza te, które przeszły przez szkołę mężczyzn, doskonale wiedzą, że rozmowy na wzniosłe tematy swoją drogą, a mężczyźnie potrzebne jest ciało i to wszystko, co je ukazuje w najponętniejszym świetle, i tak właśnie robią. Przecież wystarczy odrzucić przyzwyczajenie do tego bezeceństwa, które stało się dla nas drugą naturą, i spojrzeć na życie wyższej sfery takie, jakie jest w istocie, z całym jego bezwstydem - toż to po prostu od A do Z dom publiczny. Nie zgadza się pan? Pozwoli pan, że dowiodę - zawołał nie dając mi dojść do słowa. - Powiada pan, że kobiety z naszych sfer mają życie wypełnione czym innym niż kobiety w domach publicznych, a ja twierdzę, że nie, i dowiodę tego. Jeżeli ludzie mają różne cele w życiu, odmienną wewnętrzną treść, wówczas różnice te nieuchronnie odbijają się także na wyglądzie, wygląd też się różni. Ale spójrz pan na tamte nieszczęsne, pogardzane kobiety - i na światowe damy z najwyższych sfer: te same stroje, te same fasony, te same perfumy, to samo obnażanie ramion, pleców, piersi i opinanie sterczącego tyłka, ta sama namiętność do kamyków, do kosztownych błyskotek, te same zabawy, tańce, muzyka, śpiew. Jak tamte wabią na wszelkie sposoby, tak i te. Nie ma żadnej różnicy. Mówiąc ściśle, należy to tak sformułować, że prostytutki na krótką metę są zazwyczaj w pogardzie, prostytutki na długą metę - w poważaniu. [str. 84-86]
Pozdnyszew w dużej mierze ma rację: przez wieki celem młodych kobiet było wyjście za mąż, a to dlatego, że mężczyźni praktycznie je ubezwłasnowolnili i nie pozostawało im nic innego. Jaką taką pozycję społeczną osiągały tylko jako żony i matki. Zapewne zdarzały się małżeństwa z miłości, ale o zawarciu związku decydowały przede wszystkim względy praktyczne.
W podobny sposób, choć nieco subtelniej, pisali na ten temat i inni autorzy; polecam cytaty z mojego cyklu Kobieta w literaturze:  VI, VII i IX.
Niewola kobiety przecież na tym tylko polega, że mężczyźni chcą z niej korzystać jako z narzędzia rozkoszy i uważają to korzystanie za coś dobrego. No i wyzwalają kobietę, dają jej wszelkie prawa równe męskim, ale w dalszym ciągu widzą w niej narzędzie rozkoszy, tak ją wychowują od dziecka, a potem przy pomocy opinii publicznej. W efekcie jest wciąż tą samą poniżoną, zdeprawowaną niewolnicą, a mężczyzna wciąż tym samym zdeprawowanym jej właścicielem.
   Wyzwalają kobietę na kursach i w urzędach, a widzą w niej obiekt rozkoszy. Wystarczy nauczyć ją, jak ją u nas nauczono, patrzeć tak na samą siebie, a pozostanie na zawsze niższą istotą. Albo będzie przy pomocy łajdaków lekarzy zapobiegać poczęciu, czyli będzie zupełną prostytutką, zniżającą się nie do poziomu zwierzęcia, lecz do poziomu rzeczy, albo będzie tym, czym jest najczęściej - osobą psychicznie chorą, histeryczną, nieszczęśliwą, taką, jakimi one są właśnie, bez możliwości rozwoju duchowego. [113-114]
Ze stwierdzeniami z pierwszego akapitu nie mogę się nie zgodzić (w odniesieniu do tamtych czasów), ale już anachroniczność drugiego może by mnie i rozśmieszyła, gdyby nie to, że takie poglądy nadal podziela wiele osób: przeznaczeniem i sensem istnienia kobiety jest macierzyństwo, przyjemność płynącą z seksu może usprawiedliwić tylko wydanie na świat potomstwa. Mimo wszystko w XX wieku sytuacja kobiet (przynajmniej w naszym kręgu kulturowym) znacznie się poprawiła. Ciekawa jestem, co miałby na ten temat do powiedzenia Pozdnyszew, czy może raczej sam Tołstoj, gdyby jakimś cudem przeniósł się do naszych czasów. To i owo pewnie by go zaszokowało, ale po obejrzeniu paru przebojów kinowych, teledysków, billboardów i spotów reklamowych doszedłby niewątpliwie do wniosku, że prostytucja pozostaje zjawiskiem powszechnym.

Tołstoj poruszył w tym opowiadaniu jeszcze jedną ważną kwestię: pokazał, że bycie rodzicem niekoniecznie musi oznaczać sielankę, nawet jeśli ma się do dyspozycji niańki, służbę i pieniądze. Kobieta-matka ma prawo być zmęczona i zniechęcona - takie stwierdzenie i dziś może wzbudzić kontrowersje, a co dopiero wówczas. Oczywiście Pozdnyszew/Tołstoj nie omieszkał nazwać takiej postawy egoizmem, choć po części usprawiedliwionym.
  - Wspomniał pan przed chwilą o dzieciach. Co za niestworzone bzdury wygaduje się na temat dzieci Dzieci to błogosławieństwo boże, dzieci to radość. A przecież to wszystko kłamstwo. Wszystko to było niegdyś, ale teraz nie ma nic podobnego. Dzieci to męka i nic więcej. Większość matek tak to właśnie odczuwa, a niekiedy niechcący mówi to wprost. Spytaj pan większość matek naszej sfery ludzi zamożnych, a powiedzą panu, że z obawy, że dzieci ich mogą chorować i umrzeć, nie chcą w ogóle mieć dzieci, nie chcą karmić, gdy już urodziły, żeby się nie przywiązać i nie cierpieć. Radość, jaką im daje dziecko swym powabem - powabem rączek, nóżek, całego ciałka - przyjemność obcowania z dzie- ckiem, są mniejsze od cierpienia, jakiego doznają - nie mówiąc już nawet o chorobie czy stracie dziecka - z samego strachu przed możliwością choroby i śmierci. Zważywszy dodatnie i ujemne strony, okazuje się, że przeważają ujemne, i dlatego one wolą nie mieć dzieci. Mówią to wprost, odważnie, wyobrażając sobie, że te uczucia wywołane są miłością do dzieci, uczuciem dobrym i chwalebnym, z którego są dumne. Nie widzą, że takie rozumo- wanie jest jawnym zaprzeczeniem miłości, a tylko potwierdzeniem ich egoizmu. Mniej znajdują przyjemności w uroku dziecka niż cierpień ze strachu o nie, i dlatego to ma nie być tego dziecka, które mogłyby kochać. Poświęcają nie siebie dla ukochanej istoty, lecz mającą się zjawić ukochaną istotę dla siebie.
   Jasne, że nie jest to miłość, lecz egoizm. Ale któż podniesie rękę, by potępić matki z zamożnych rodzin za ten egoizm, gdy się przypomni, ile się one namordują w związku ze zdrowiem dzieci dzięki tymże doktorom w naszym wielkopańskim życiu. Skoro tylko przypomnę sobie, nawet teraz, życie i stan żony w pierwszym okresie, kiedy było troje, czworo dzieci i była nimi całkowicie pochłonięta - zgroza ogarnia. To nie było w ogóle życie. Było to jakieś wieczne niebezpieczeństwo, potem wyzwolenie od niego i znów niebezpieczeństwo, znów rozpaczliwe wysiłki i znów ocalenie - stale taka sytuacja jak na tonącym okręcie. [120-121]
Trudno na podstawie tylko tego opowiadania stwierdzić, czego właściwie Tołstoj oczekiwał od kobiet, jaki był jego ideał kobiety. Pozdnyszew potępiał panny, bo uciekały się do wszelkich sposobów, żeby złapać męża; krytykował żony i matki za kłótliwość, finansowe wymagania i bezgraniczne poświęcanie się dla dzieci (w domyśle - kosztem męża), pragnienie podobania się i zdobycia uznania w oczach innych niż najbliższej rodziny. Sugerował, że powinny pozostać czystymi, niewinnymi dziewicami, a marność tego świata nie do końca tłumaczyła, czemu nimi nie są.


Zaskoczyła mnie otwartość i radykalność, z jaką P/T wypowiadał się na tematy - zdawałoby się - tabu. Wydaje mi się, że gdyby w jego poglądach było nieco mniej zacietrzewienia i trochę więcej empatii i współczucia, nie irytowałyby aż tak bardzo.


środa, 30 listopada 2011

DAMY Z GRACE ADIEU I INNE OPOWIEŚCI

Tytuł: Damy z Grace Adieu i inne opowieści (The Ladies of Grace Adieu and Other Stories)
Pierwsze wydanie: 2006
Autorka: Susanna Clarke
Tłumaczenie: Ewa Rudolf
Ilustracje: Charles Vess

Wydawnictwo Literackie
ISBN: 978-83-08-04063-8
Stron: 290

Ocena: średnio 3+/5



Prawie dwa lata temu zauroczyła mnie powieść Susanny Clarke pt. "Jonathan Strange i pan Norrell". Wiedziałam, że wydano u nas również zbiór opowiadań tej autorki, których akcja toczy się mniej więcej w tym samym okresie i w których pojawiają się ci sami bohaterowie, ale jakoś nie mogłam na niego trafić. Aż niedawno wypatrzyłam go na bibliotecznej półce i nie omieszkałam zabrać ze sobą, choć przecież miałam tylko oddać książki...

Opowiadań jest osiem, wszystkie czytało mi się bardzo przyjemnie, ale tak naprawdę podobały mi się trzy: tytułowe "Damy z Grace Adieu", "Pani Mabb" i zwłaszcza "Pan Simonelli lub wdowiec z Faerie"
W pozostałych tkwiło dużo potencjału, ale wydał mi się nie do końca wykorzystany. Dotyczy to zwłaszcza opowiadania pt. "Książę Wellington gubi swego konia" i z wioski Mur (znanej z "Gwiezdnego Pyłu" Gaimana) przypadkowo trafia do Faerie - mogło się tam tyle wydarzyć, a tymczasem cała historia zajmuje ledwo niecałe dziewięć stron i nie jest, łagodnie mówiąc, porywająca. W "Jonathanie Strange'u i panu Norrellu" zdarzały się przypisy podobnej długości i bardziej treściwe. (Nawiasem pisząc, z panem Norrellem nie mamy tu do czynienia, a pan Strange jest tylko drugoplanową postacią w pierwszym utworze).

Oczywiście krótka forma narzuca pisarzowi pewne ograniczenia, ale myślę, że dałoby się tu pomieścić nieco bardziej charyzmatycznych bohaterów i trochę bardziej skomplikowane fabułki. Na końcu Susanna Clarke dziękuje osobom, które namówiły ją do napisania pierwszego opowiadania, choć nie miała na to ochoty. Odnoszę wrażenie, że ten brak chęci rzuca się niekiedy w oczy. 

Mimo wszystko warto sięgnąć po ten zbiór, choćby dla tych trzech wspomnianych opowiadań. I dla lekkiego, eleganckiego stylu autorki, który osobiście bardzo lubię i cenię. 

***

Tym razem Wydawnictwo Literackie bardziej się postarało niż przy powieści Clarke: opublikowało książkę w twardej oprawie i z ilustracjami Charlesa Vessa. 


Karta tytułowa tego opowiadania w tym wydaniu wygląda identycznie, choć tekst jest oczywiście po polsku.

poniedziałek, 28 listopada 2011

TRYLOGIA NOWOJORSKA

Tytuł: Trylogia nowojorska (The New York Trilogy)
Pierwsze wydanie: Szklane miasto (City of Glass) - 1985, Duchy (Ghosts) - 1986, Zamknięty pokój (The Locked Room) - 1986
Autor: Paul Auster
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Wydawnictwo: Rebis
Seria: Mistrzowie Literatury
ISBN: 83-7301-556-6
Stron: 351

Ocena: 2+/5 (plus za "Zamknięty pokój")



Paul Auster jest, jak przeczytałam na skrzydełku okładki, jednym z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy. No cóż, być może inne jego utwory są lepsze niż "Trylogia nowojorska", która nie spodobała mi się wcale.

To zbiór trzech opowieści pt. "Szklane miasto", "Duchy" i "Zamknięty pokój", które łączy miejsce akcji, czyli Nowy Jork, przesłanie, w pewnym stopniu również fabularny schemat oraz część bohaterów. Ta powtarzalność bardzo mnie irytowała - miałam nadzieję, że kolejny utwór skończy się inaczej niż poprzedni i dwa razy srodze się zawiodłam. 

Trudno powiedzieć, do którego gatunku można zaliczyć te utwory. Specjalista powie pewnie, że to literatura postmodernistyczna, ale ja, laik, uważam "Trylogię nowojorską" za niezbyt udany pisarski performance (w moim słowniku to słowo ma pejoratywny odcień). 

Początek dwóch pierwszych tekstów sugeruje, że mamy do czynienia z detektywistyczną nowelą, w trzecim też nie brak elementów śledztwa, ale szybko okazuje się, że wcale nie chodzi o rozwikłanie zagadki w rodzaju "kto zabił". Kryminał zmienia się w rozprawkę egzystencjalną, psychologiczną, lingwistyczną, socjologiczną. Główny bohater porzuca dotychczasowe zajęcia, dotychczasowe życie i poświęca się bez reszty śledzeniu swojego "adwersarza". Izoluje się od otoczenia, skupia się wyłącznie na podążaniu za "tym drugim", z którym coraz bardziej się utożsamia. Samotność sprzyja autorefleksji, autoanalizie (w jednym z utworów przywołany jest "Walden" Thoreau), a ich konsekwencją jest nienawiść protagonisty do samego siebie i poczucie, że jego dotychczasowe życie było bezsensowne. Finały wszystkich opowiadań pozostają otwarte.

Naprawdę nie rozumiem, po co pisać trzy podobne teksty o tym samym, w tak niewielkich odstępach czasu. W "Zamkniętym pokoju" jest przynajmniej rozwijająca się fabuła, ale dwa pierwsze to jakieś nieporozumienie, zbyt nachalny popis erudycji autora. W ogóle nie zainteresowała mnie próba gry z czytelnikiem: uczynienie siebie jednym z bohaterów "Szklanego miasta", rozważania o stosunku pisarzy do swoich dzieł, bohaterów i czytelników itd.  Jakby Auster chciał w poszczególnych utworach zmieścić zbyt wiele, ale to się nie udało, niektóre elementy wystają, co sprawia, że całość wypada niezbyt estetycznie.

Poza tym skoro już zaczął bawić się konwencją kryminału, to nie powinien jej, ot tak sobie, porzucać w środku utworu. Umberto Eco udowodnił w "Imieniu róży", że można opisać ciekawe śledztwo, a niejako przy okazji wpleść w interesującą historię głębsze treści, refleksje, przesłanie.

Również styl Paula Austera nie wywarł na mnie żadnego wrażenia, zwłaszcza że czytałam "Trylogię nowojorską" po "Autobiografiach" Bernharda.

Rozczarowanie.

niedziela, 23 października 2011

HARFA TRAW

Kiedyż to pierwszy raz usłyszałem o harfie traw? Na długo przed tą jesienią, gdy zamieszkaliśmy na mydłodrzewie; więc może którejś poprzedniej jesieni? I oczywiście powiedziała mi o tym Dolly; nikt inny nie potrafiłby tego tak nazwać - harfa traw. Jeżeli po wyjściu z miasteczka udacie się drogą wiodącą do kościoła, niebawem miniecie wzgórze jaśniejące kościaną bielą nagrobków i porośnięte brunatnymi, spalonymi przez słońce kwiatami; jest to cmentarz babtystowski. Wszyscy nasi bliscy - Talbowie, Fenwickowie - są tam pochowani; matka moja spoczywa obok ojca, a groby dwudziestu lub więcej krewnych otaczają ich niby rozgałęzione korzenie jakiegoś kamiennego drzewa. Poniżej wzgórza jest łan wysokiej indiańskiej trawy, która zmienia barwę wraz z porą roku: pójdźcie obejrzeć ją jesienią, pod koniec września, kiedy staje się tak czerwona jak zachód słońca i kiedy suną po niej cienie szkarłatne niczym odblask ognia, a jesienne wiatry wygrywają na suchych źdźbłach melodię człowieczych westchnień, harfiane głosy. 
  Za łąką rozpoczyna się mrok Lasu Nadrzecznego. Musiało to być jednego z tych wrześniowych dni, gdy zbieraliśmy korzonki w lesie i Dolly zapytała:
  - Słyszysz? To harfa traw, zawsze snuje jakąś opowieść... Zna dzieje wszystkich ludzi leżących na tym wzgórzu, wszystkich, co kiedykolwiek żyli; a jak pomrzemy, opowie także i nasze. [str. 73]



To opowiadanie pełni podobną rolę, co wspomniana harfa traw: narrator, dorosły Colin Fenwick, wspomina szczęśliwe dzieciństwo czy może raczej wczesną młodość spędzoną w niewielkim miasteczku gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych. Pozostali bohaterowie tej historii już nie żyją albo - co wychodzi prawie na to samo - zmienili się i oddalili od siebie, ale żaden z nich na pewno nigdy nie zapomniał tych kilku dni spędzonych wspólnie w domku na drzewie.
Colin miał wtedy szesnaście lat, jego ciotka Dolly i jej przyjaciółka/służąca po sześćdziesiąt, sędzia Cool prawie siedemdziesiąt, a Riley osiemnaście. Nie mieli ze sobą wiele wspólnego poza jednym: nie czuli się dobrze w otoczeniu, w którym żyli, nie potrafili się do niego dostosować, nie chcieli.
Krótki pobyt w domku na drzewie pomógł im się do tego przyznać przed samym sobą, a obecność podobnych do nich outsiderów dodała im otuchy. Miejsce, w którym się zatrzymali, kojarzyć się może z czymś infantylnym, ale wydaje mi się, że oni nigdy wcześniej nie wykazali się taką dojrzałością, jak w ciągu tych paru dni. Dojrzałością rozumianą jako zaakceptowanie siebie.



W 1998 roku wydawnictwo Prószyński i S-ka opublikowało "Śniadanie u Tiffany'ego" i "Harfę traw" w jednym tomie, ale postanowiłam napisać o każdym z tych opowiadań osobno. Zacytowany powyżej początek "Harfy" chyba tłumaczy, dlaczego. Wiele dzieli Alabamę z lat trzydziestych i o dekadę starszy Nowy Jork, inni są bohaterowie i tematyka obu utworów, "Harfa traw" jest bardziej sentymentalna, nostalgiczna - Truman Capote wplótł w utwór wątki autobiograficzne, o czym można sobie poczytać w Wikipedii


Ujął mnie sentymentalizm w wydaniu tego autora i żałuję, że nie cały utwór został napisany w tym właśnie duchu. Relację Siostry Idy skróciłabym o co najmniej połowę, z Rileya nie uczyniłabym rzutkiego przedsiębiorcy, a z sędziego smutnego staruszka nadstawiającego swojej rodzinie drugi policzek.
Ale może to wszystko dodaje opowieści wiarygodnosci, bo przecież nie można całego życia spędzić w domku na drzewie, w końcu trzeba z niego zejść i jakoś się dogadać z otoczeniem.


Tytuł: Śniadanie u Tiffany'ego (Breakfast at Tiffany's), Harfa traw (The Grass Harp)
Pierwsze wydanie: 1958, 1951
Autor: Truman Capote
Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7180-290-0
Stron: 156

Ocena: 4/5

niedziela, 16 października 2011

ŚNIADANIE U TIFFANY'EGO

Tytuł: Śniadanie u Tiffany'ego (Breakfast at Tiffany's), Harfa traw (The Grass Harp)
Pierwsze wydanie: 1958, 1951
Autor: Truman Capote
Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7180-290-0
Stron: 156

Ocena: 3+/5

"Śniadanie u Tiffany'ego" dzięki ekranizacji z Audrey Hepburn w roli Holly Golightly jest chyba najbardziej znanym utworem Trumana Capote*. Twórcy filmu po hollywoodzku tę historię ugrzecznili i uromantycznili - wersja źródłowa wydaje mi się jednak ciekawsza, choć może nie tak urocza. 

Rzecz dzieje się w Nowym Jorku, podczas II wojny światowej. Początkujący pisarz, pełen nadziei na karierę i wiary we własny talent, wprowadza się do starej czynszowej kamienicy i zaprzyjaźnia z Holly, lokatorką mieszkania znajdującego się piętro niżej. Ich znajomość trwa stosunkowo krótko, ale fascynacja jej osobą nie opuści go już nigdy. 

Holly była znana w niezbyt wytwornych kręgach Nowego Jorku - towarzyszyła zamożnym starszym panom i przyjmowała od nich prezenty. O jej przeszłości wiedziano tylko tyle, ile sama zechciała nakłamać. Była młoda, ładna i trochę zwariowana. Świadomie pozowała często na słodką idiotkę, bo to się podobało mężczyznom, ale patrzyła na życie bardzo trzeźwo i realistycznie, choć w sposób zupełnie inny niż większość jej rówieśniczek. Na eleganckiej karteczce na skrzynce na listy umieściła informację: "Panna Holiday Golightly, w podróży", a większość swoich rzeczy trzymała zapakowanych w kufrach - wciąż poszukiwała właściwego dla siebie miejsca i na wszelki wypadek wolała być przygotowana do natychmiastowego opuszczenia dotychczasowego lokum. Porównywała się do dzikiego zwierzęcia, które nie należy do nikogo, korzysta z ofiarowywanej mu miłości, ale jej nie odwzajemnia.

Spodobał mi się sposób, w jaki Capote wprowadza czytelnika w opowieść o Holly, oraz to, że zmusza go do dopowiedzenia sobie jej dalszych losów po swojemu. Nie jest to jakieś wiekopomne dzieło, ale przeczytać na pewno warto - jeśli lubi się ciekawe portrety psychologiczne kobiet w literaturze.


Film nie przypadł autorowi do gustu. Przytoczę stosowny fragment "Rozmów z Capote'em", o których jakiś czas temu pisałam:
Lawrence Grobel: A wracając do filmów, czy chciałbyś zobaczyć nową wersję Śniadania u Tiffany'ego?
Truman Capote: Tak, bo pierwsza wersja nie była za dobra.
LG: Cóż w niej było nie tak?
TC: Mój Boże, wszystko. Był to najgorzej obsadzony film jaki kiedykolwiek widziałem. Chciało mi się rzygać. Taki Mickey Rooney grający japońskiego fotografa. Faktycznie, był w książce japoński fotograf, ale z pewnością nie był to M i c k e y R o o n e y. I chociaż bardzo lubię Audrey Hepburn i jest ona moją wielką przyjaciółką, byłem mocno zaskoczony i wściekły, kiedy obsadzono ją w tej roli. To była najzwyczajniejsza zdrada ze strony producentów. Nie spełnili żadnej z obietnic. Miałam w i e l e ofert na kupno tej książki, praktycznie od wszystkich, a sprzedałem ją w tej grupie z Paramount, ponieważ obiecali mi pewne rzeczy, zrobili nawet listę obietnic i żadnej z nich nie dotrzymali. Od dnia, w którym podpisałem kontrakt, odwrócili się do mnie plecami i zrobili wszystko na opak. Wzięli tak beznadziejnego reżysera jak Blake Edwards. Miałbym ochotę na niego splunąć! George Axelrod napisał scenariusz. Powiem tylko, że zaproponowali napisanie scenariusza mnie, ale nie lubię pisać scenariuszy do własnych książek, wolę je pisać do książek innych.
LG: Czy mimo to nie będziesz rozważał napisania nowej wersji Śniadania?
TC: Znajdę kogoś odpowiedniego, żebym mógł z nim blisko współpracować i żeby nie było żadnych nieporozumień co do tego, kim ta Holly jest. N i e j e s t szykowną czy smukłą Audrey Hepburn o wyrazistych rysach twarzy; jest bystrą dziewczyną, lecz bystrą w zupełnie inny sposób.
LG: Bardziej przypomina Jodie Foster?
TC: Ona jest idealna do tej roli. [str. 161-162]
Wcześniej Truman Capote widział w tej roli inną swoją przyjaciółkę - Marilyn Monroe. I chyba rzeczywiście bardziej pasowałaby do tej roli, niektóre wypowiedzi książkowej Holly w jej ustach brzmiałyby wiarygodniej, np. ta:
Oczywiście, ja nie mam  nic przeciwko kurwom. Tyle tylko, że niektóre mogą być uczciwe w gębie, ale wszystkie są nieuczciwe w głębi serca. No, bo nie można podrywać faceta, wyciągać od niego forsy i przynajmniej nie starać się wierzyć, że go się kocha. Ja tak nigdy nie postępowałam. Nawet z Bennym Shacklettem i tymi wszystkimi gryzoniami. Jakoś sama się hipnotyzowałam, żeby myśleć, że ich czysta szczurowatość ma pewien urok. [str. 52]
Podobno istnieją dwa polskie tłumaczenia "Śniadania u Tiffany'ego". Czytałam wersję Bronisława Zielińskiego - nie wiem, z którego roku pochodzi ten przekład, ale fragmenty, w których postaci mówią slangiem, nie wytrzymały próby czasu. Ciekawa jestem, jak sobie z nimi poradził Rafał Śmietana.

*O odmianie tego nazwiska można przeczytać w Poradni językowej PWN

poniedziałek, 19 września 2011

ŻYDÓWEK NIE OBSŁUGUJEMY

Tytuł: Żydówek nie obsługujemy
Pierwsze wydanie: 2005
Autor: Mariusz Sieniewicz

Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: Archipelagi
ISBN: 83-7414-076-3
Stron: 248

Ocena: ?


Przerost formy nad treścią. Sporo trafnych obserwacji, ale odbitych w zbyt krzywym, jak na mój gust, zwierciadle - upstrzonym turpistycznymi opisami, zamazanym nużącymi, niezrozumiałymi (dla mnie) groteskowymi fantasmagoriami. Dotyczy to połowy zamieszczonych w zbiorze tekstów. 

Pozostałe, krótsze, to realistyczne, "życiowe" panoramy lub portrety, trochę podretuszowane ironią. Nieudacznicy, którzy po krótkim, pozbawionym sukcesów życiu szukają ukojenia w śmierci. Żenujące polskie zwyczaje weselne. Obrażony na konsumpcyjne i obojętne społeczeństwo były urzędnik. Niepełnosprawny intelektualnie chłopiec, któremu matka oraz współczesna medycyna odebrały jedyne chwile radości w jego życiu. Stary, wierny pies, który jednak nie mógł się równać z popularnym w pewnych kręgach pitbullem. Ten typ prozy rozumiem i lubię. Szkoda, że w tych dłuższych opowiadaniach autor trochę za bardzo dał się ponieść wyobraźni i (chyba) strumieniowi świadomości. 

Ich motywem przewodnim, o ile dobrze rozumiem, jest podporządkowanie jednostki społeczeństwu, które wszystkie przejawy indywidualizmu szybko rozjeżdża walcem uznanych norm i tradycji oraz preferuje mimetyzm. Na szczęście (lub nie) tzw. szary człowiek rzadko zdaje sobie sprawę ze swojej samotności, z jałowości i przygnębiającej regularności swojej egzystencji, ale kiedy już to do niego dotrze, konsekwencją jest autodestrukcja, szaleństwo lub co najmniej głęboka, nieprzemijająca depresja.
Zostanie sam. Zamiast kontynentu samotna wyspa. Znowu sam, w łóżku, w pokoju, oddzielony od świata ścianami i drzwiami, w których łypie judaszowe okno - jedyny łącznik. Kobieta rozrzedzała się powoli, jej dotyk słabł, aż naraz znikła. Szlafrok upadł na podłogę, Piszczajko chwytał jedynie powietrze. Pokój, sufit, tapety, ogromny, rozdęty brzuch. Samotna wyspa. Nikt się nie zjawi, nie zamajaczy żaden kształt. Potrząsnął brzuchem z całych sił i z gardła wydobył się wielki śmiech. Śmiał się więc Piszczajko, śmiał wesoło, szyderczo, aż w końcu dopadł go pusty śmiech. Bo wiedział, że żyć może dalej, że nie zmieni się nic, że w nieskończonej pustce śmieje się ból. On - tubylec, rdzenny mieszkaniec wyspy, żaden cudzoziemiec czy przybysz. Za oknem zwyczajne życie - dla niego przerażająco spokojny step.  Szary zaciek na suficie w kształcie indyczej grdyki, brązowe ramię półki z książkami - śmiech-step. Życie, cholera, nawet nie egzystencjalny dół, lecz śmiech-step. Rodzina, znajomi, nawet cierpiący Bóg i on w łóżku, na ulicy i w pracy - och, jakże pusty śmiech-step. I jeśli nawet kiedyś dziewczyna z warzywniaka włoży specjalnie dla niej kupiony szlafrok, to będzie tylko pusty śmiech, pusty śmiech. ["Ból brzucha od ucha do ucha", str. 133-134]

W opowiadaniu "Żydówek nie obsługujemy" autor podejmuje również temat niechęci zbiorowości wobec Innych - tu reprezentowanych przez kobietę, w dodatku Żydówkę. Zaznacza, że taki potencjalny odmieniec tkwi w każdym człowieku i w każdej chwili, np. kiedy stoi się w kolejce do kasy w hipermarkecie, może dokonać coming outu.

***

Niby moje klimaty, ale jednak fanką prozy Mariusza Sieniewicza raczej nie zostanę. Niewątpliwie ma własny styl i ja to doceniam, ale wydaje mi się, że jego teksty sporo by zyskały, gdyby je nieco skrócić, chodzi mi zwłaszcza o trzy opowiadania: pierwsze ("Posuń się, posuń! Bo cię posunę!"), przedostatnie ("O, kurna! W głowie wujnia!") i ostatnie ("Żydówek nie obsługujemy"). "Złotą akszyn" zakończyłabym w momencie, w którym nowy Mistrz zasypia. 

Szczerze mówiąc wolę prozę uboższą w metafory, bogatszą w treść i lepiej skonstruowaną. Nie rozumiem, dlaczego wielu autorów uważa interesującą fabułę, na którą składa się logiczny ciąg zdarzeń, za zbyt staromodny, a przez to zbędny składnik swoich utworów. Formalne czy stylistyczne wygibasy pomagają zyskać uznanie w oczach krytyków, ale potrzeba czegoś więcej, żeby książka spodobała się zwykłemu czytelnikowi, takiemu jak ja.

piątek, 3 czerwca 2011

OPOWIASTKI

Tytuł: Opowiastki (Historietter)
Pierwsze wydanie: 1898
Autor: Hjalmar Söderberg
Tłumaczenie: Paweł Pollak

Wydawnictwo: Fundacja Szwedzka
ISBN: 83-918915-1-8
Stron: 106

Ocena: 4/5

Na ogół czytam literaturę polską oraz (w tłumaczeniach) brytyjską i amerykańską. Te mi najbardziej odpowiadają, bo te najlepiej rozumiem. Czasami jednak robię wyjątek i sięgam po - z mojej perspektywy trochę egzotyczne - książki pisarzy pochodzących z innych stron świata. I, ku memu własnemu zdziwieniu, często dobrze na tym wychodzę.

Jak się tak człowiek rozejrzy po księgarni, to zaczyna mu się wydawać, że w Skandynawii powstają wyłącznie kryminały (dwa nawet przeczytałam: "O krok" i "Mężczyzna, który się uśmiechał" Henninga Mankella), ale przecież nie są to największe osiągnięcia tamtejszej literatury. Kiedyś spore wrażenie wywarły na mnie dramaty Ibsena (powinnam do nich wrócić), "Krystyna, córka Lavransa" Sigrid Undset (noblistki), podobał mi się również "Egipcjanin Sinuhe" Miki Waltariego, a ostatnio - "Opowiastki" Hjalmara Söderberga. Otrzymałam tę książkę od pana Pawła Pollaka, który przełożył ją na nasz język i wydał.

To zbiór dwudziestu opowiadań, króciutkich i króciusieńkich, ale w większości przykuwających uwagę i domagających się ponownego przeczytania. Trudno znaleźć dla nich wspólny mianownik jeśli chodzi o treść, niektóre z nich wydają się zapisem drobnych, wykrojonych z codzienności scenek, inne to miniaturowe portrety zwykłych ludzi, którym przydarzyło się życie, są tu zapisy snów i wystąpienia przeciwko obłudzie.
Naturalnie nie wszystkie opowiadania podobały mi się w tym samym stopniu. Szczególnie przypadły mi do gustu "Rysunek tuszem", "Sen o wieczności", "Futro", "Zapłata za grzech", "Nauczyciel historii", "Rejestrator" i "Trefniś".

Dominuje tu melancholia, spleen, nieco ironiczne poczucie humoru i niechętna, ale stoicka (przynajmniej z pozoru) akceptacja ludzkiego losu. Podoba mi się to, że autor nie narzuca swojej interpretacji i nie szafuje "błyskotliwymi", pretensjonalnymi pointami. Myślę, że nieprzypadkowo zbiór rozpoczyna "Rysunek tuszem" (to opowiadanie można przeczytać TUTAJ), w którym, jak sądzę, Söderberg sugeruje, żeby nie doszukiwać się w jego twórczości (i w codziennym życiu) zbyt wielu den, sensu za wszelką ceną. No właśnie, czy literatura koniecznie musi nieść jakieś przesłanie? Ja tak nie uważam i odnoszę wrażenie, że autor "Opowiastek" również nie.

Słówko o formie. Każde opowiadanie mieści się na co najwyżej kilku stronach. Styl autora jest prosty, precyzyjny, nie ma tu stylistycznych fajerwerków czy oryginalnych metafor, które ja szczególnie cenię, a jednak... czymś mnie Söderberg ujął i właściwie sama nie wiem, czym konkretnie. Na pewno sięgnę po inne jego książki i może wtedy dojdę do jakichś wniosków. Wyczuwam w nim pokrewną duszę, a o niewielu pisarzach (w ogóle o niewielu ludziach) mogę to samo powiedzieć.

Polecam "Opowiastki". W dobie rozwlekłych, wielotomowych powieści dobra, skondensowana (co z tego, że nieco staroświecka) literatura działa naprawdę odświeżająco. 

sobota, 5 lutego 2011

JĄDRO CIEMNOŚCI

Tytuł: Jądro ciemności (Heart of Darkness)
Autor: Joseph Conrad
Tłumaczenie: Aniela Zagórska
Pierwsze wydanie: 1899

Wydawnictwo Literackie
ISBN: 83-08-02597-8
Stron: 135

Ocena: 5/5

To pierwsza lektura w ramach Klubu czytelniczego (od 25 lutego rozmawiamy o "Malowanym ptaku" Kosińskiego), pisałam już sporo o tym utworze na blogu Anny, ale chcę jeszcze i tu o "Jądrze ciemności" wspomnieć, żeby pod koniec roku mi się statystyki zgadzały;).

Miałam na to opowiadanie ochotę już od jakiegoś czasu, choć obawiałam się trochę, że okaże się strasznym nudziarstwem. Kilkanaście lat temu siostra narzekała na przerabianego w szkole "Lorda Jima" i zraziła mnie do twórczości Conrada. Może rzeczywiście w wieku nastu lat trudno docenić jego pisarstwo?

W "Jądrze ciemności" najbardziej podobały mi się: nastrój, relacja między Marlowem i Kurtzem, symboliczność i niejednoznaczność. 

Marlow snuje opowieść o swojej podróży w głąb Afryki, którą odbył jako kapitan rzecznego parowca należącego do firmy handlującą kością słoniową. Wspomnieniami dzieli się z kilkoma przyjaciółmi (?), z którymi wyruszy następnego dnia na jakąś morską wyprawę niewielkim jachtem. Na jego pokładzie czekają na odpływ gdzieś w pobliżu ujścia Tamizy. Za nimi - Londyn, przed nimi - "przestwór oceanu". Po pogodnym dniu zaszło słońce, wokół ścieliła się mgła, zapalono światła na brzegach i na mijających ich statkach. 
Opowieść o afrykańskich tropikach, dzikiej, obezwładniającej dżungli i umierających z wycieńczenia tubylcach musiała się w tych okolicznościach wydać towarzyszom Marlowa nieco egzotyczna. Marlow przypomniał im, że przed wiekami stara, dobrze znana Tamiza musiała się wydawać Rzymianom równie tajemnicza i niepokojąca jak współczesnym Europejczykom rzeka Kongo.

Natomiast Kurtz uchodziłby za osobę niezwykłą w każdych realiach i w każdej epoce. Na blogu Anny napisałam:
"Kurtz był postacią bardzo charyzmatyczną, wszechstronnie uzdolnioną, wywierał na ludziach silne wrażenie nawet na odległość i nawet po śmierci. Do Afryki wybrał się przede wszystkim dla pieniędzy, ale pojechał tam przepełniony szczytnymi ideałami, które zamierzał wcielić w życie.
Marlow uważał, że tylko idea i prawdziwa, “altruistyczna wiara w tę ideę” może odkupić zło wyrządzone przez kolonializm. Sądzę, że zaaplikował sobie taki pogląd, żeby jakoś znosić, jakoś sobie wytłumaczyć codzienność wypełnioną widokiem bezsensownej śmierci, brutalnej przemocy, niekończących się absurdów. Marlow nie mógł się doczekać spotkania z Kurtzem, bo spodziewał się, że na zarządzanej przez niego stacji będzie wreszcie inaczej, będzie normalnie. Nie było, było gorzej niż gdzie indziej.
A jednak nawet po latach uważał go za człowieka wybitnego, choć z obłąkaną duszą. Ostatnie słowa Kurtza zinterpretował w sposób dla umierającego najpochlebniejszy, najlitościwszy, choć było tyle innych możliwości".
Oczywiście możliwe jest, że ja niewłaściwie zinterpretowałam interpretację Marlowa:).

Mnie się ta wyprawa wydała podróżą w głąb ludzkiej natury. Autochtoni przypominali Marlowowi prehistorycznych przodków współczesnych białych ludzi. Gardził ich prymitywizmem. Pociągały go ich rytuały. Czy jednak kolonizatorzy okazali się bardziej cywilizowani? No właśnie że nie. Wieki postępu we wszystkich dziedzinach nauki i kultury nie zdołały przezwyciężyć "dzikiej" natury człowieka. Używanie strzelb i karabinów jest przecież tak samo okrutne jak wypuszczanie z gąszczów zatrutych strzał. Chyba to właśnie przestraszyło Marlowa (a wcześniej może też Kurtza): zło czające się gdzieś w nim samym, ciemność skupiona w zakamarku jego serca.


Poznałam "Jądro ciemności" w tłumaczeniu Anieli Zagórskiej, spokrewnionej z Conradem. Podobało mi się, choć czytałam, że zawiera "nalot młodopolski". Zamierzam jednak sięgnąć  kiedyś w przyszłości po inne przekłady, ciekawa jestem zwłaszcza nowego tłumaczenia Jędrzeja Polaka.


Zacytowałabym tu najchętniej z jedną czwartą utworu, ale ograniczę się z konieczności do jednego zdania:
Żyjemy tak, jak śnimy - samotni... [str. 48]

piątek, 22 października 2010

POŻEGNANIE Z AVONLEA

Tytuł: Pożegnanie z Avonlea
Autorka: Lucy Maud Montgomery
Pierwsze wydanie: 1920
Tłumaczenie: Ewa Fiszer

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
ISBN: 83-10-09616-x
Stron: 143

Ocena: 2/5


Przy innej okazji wspominałam już na tym blogu, że "Ania z Zielonego Wzgórza" to jedna z ukochanych i najważniejszych dla mnie książek. Czytałam ją naprawdę wiele razy, często też wracałam do innych pozycji z tej serii. Oprócz jednej. Wiedziałam o istnieniu "Pożegnania z Avonlea", ale z niejasnego dla mnie samej powodu przeczytałam ten zbiór opowiadań dopiero teraz. W wydaniu, które wypożyczyłam sobie z biblioteki, znajduje się 13 historyjek, podczas gdy w oryginale było ich 15. Ciekawe, czy w innych edycjach (np. tej Wydawnictwa Literackiego, która ukazała się przy okazji setnej rocznicy opublikowania "Ani z Zielonego Wzgórza") znajdują się te dwa brakujące.
Tematyka i styl tych opowiastek w żaden sposób nie odbiegają od innych publikacji Lucy Maud Montgomery, przynajmniej od tych, które znam. Natomiast jeśli chodzi o jakość, to są to rzeczy słabsze. Zresztą tego samego zdania była sama autorka, ale wydawca nie wziął jej opinii pod uwagę.

"Ania z Zielonego Wzgórza" ukazała się po raz pierwszy w 1908 roku nakładem wydawnictwa L. C. Page & Co. z Bostonu. W kontrakcie znalazł się warunek, zgodnie z którym każda książka Lucy Maud Montgomery o tej samej tematyce, napisana w ciągu następnych 5 lat, również będzie wydana przez tę firmę. Pisarka nie przejmowała się wtedy tym zapisem, ponieważ nie spodziewała się, że jej powieść odniesie tak wielki sukces i że czytelnicy będą żądali kontynuacji. Tak się jednak stało i w ciągu kilku kolejnych lat w "the Pages" ukazały się kolejne książki o Ani Shirley. W latach 1908-1939 praktycznie co roku albo co dwa lata Maud coś publikowała.
Akurat w 1912 roku nie przygotowała niczego nowego do druku, więc wydawca poprosił ją o przysłanie napisanych wcześniej opowiadań. Wybrał najlepsze z nich i wydał jako "Opowieści z Avonlea" ("Chronicles of Avonlea").

czwartek, 21 października 2010

POKÓJ LUDZIOM DOBREJ WOLI...

Tytuł: Pokój ludziom dobrej woli... Teksty niewydane
Autor: Leopold Tyrmand
Pierwsze wydanie w formie książkowej: 2010

Wydawnictwo MG
ISBN: 978-83-61297-90-1
Seria: Biblioteka wykształciucha
Stron: 204

Ocena: 3+/5


"Pokój ludziom dobrej woli..." oraz kilka innych książek Leopolda Tyrmanda ("Filip", "Życie towarzyskie i uczuciowe", "Dziennik 1954", "Siedem dalekich rejsów") otrzymałam od Wydawnictwa MG, za co bardzo dziękuję! Uwielbiam dostawać książki:).

"Pokój ludziom dobrej woli" zawiera teksty publikowane wcześniej tylko w polskiej prasie, a teraz wydane po raz pierwszy w formie książkowej. Najstarszy pochodzi z 1944 roku, najmłodszy - z 1963. 

Opowiadania z lat czterdziestych dotyczą II wojny światowej i, jak sądzę, są w pewnej mierze (choć kto wie jak dużej, w końcu kto jak to, ale Tyrmand potrafił się kreować) oparte na osobistych przeżyciach i wspomnieniach autora. 
Leopold Tyrmand nie był żołnierzem, partyzantem, ani powstańcem. Na początku wojny wyjechał do Wilna. Latem 1940 roku (po wkroczeniu do miasta wojska radzieckich) podjął pracę w wydawanym po polsku dzienniku pod znaczącym tytułem "Prawda Komsomolska", w którym zajmował się tematyką sportową i kulturalną, ale też publikował teksty polityczno-propagandowe. Ja osobiście nie mam mu tego za złe. Była wojna, chciał ją jakoś przetrwać, a w jego przypadku było to jeszcze o tyle trudniejsze, że był żydem; rodziców Tyrmanda wywieziono do Majdanka, gdzie zginął jego ojciec. 
Jesienią 1940 roku Leopold Tyrmand nawiązał kontakt (cokolwiek to znaczy) z AK, a w kwietniu 1941 roku został aresztowany przez NKWD i skazany na 8 lat więzienia za przynależność do antyradzieckiej organizacji. Udało mu się wraz z kolegą uciec ze zbombardowanego przez Niemców transportu kolejowego i wrócić do Wilna. Zdobył dokumenty stwierdzające, że jest obywatelem francuskim i zgłosił się dobrowolnie do pracy w Niemczech. Imał się tam bardzo różnych zajęć, m.in. był kelnerem, tłumaczem i marynarzem. W 1944 roku próbował przedostać się ze statku, na którym pracował, do neutralnej Szwecji, został jednak schwytany i osadzony w obozie koncentracyjnym w Grini na terenie Norwegii, gdzie przebywał do końca wojny. Tyle mniej więcej wyczytałam w Wikipedii
Można zatem powiedzieć, że wojnę przetrwał w dość nietypowy sposób.

sobota, 25 września 2010

UCIEKINIERKA

Tytuł: Uciekinierka (Runaway)
Autorka: Alice Munro
Pierwsze wydanie: 2004
Tłumaczenie: Alicja Skarbińska-Zielińska

Wydawnictwo Dwie Siostry
Seria: Własny Pokój
ISBN: 978-83-608-5072-5
Stron: 392

Ocena: 3+/5

Książkę tę poleciła mi Anna, za co jej niniejszym dziękuję, bo zamieszczone tu opowiadania przeczytałam z przyjemnością:) Niektóre z nich to właściwie mini-powieści, liczące sobie po kilkadziesiąt stron.
Główne role powierzono kobietom w różnym wieku i w różnych sytuacjach życiowych, wszystkie je łączy potrzeba miłości i obawa przed samotnością; akcja niektórych utworów toczy się parę dekad temu, kiedy brak mężczyzny u boku był powodem do wstydu (co za czasy!). Kiedy w ich życiu pojawia się już jakiś pan, to (na ogół) trzymają się go kurczowo, jakikolwiek by on nie był. Szczęście żadnej z nich nie trwa, oczywiście, zbyt długo, ale cierpią przeważnie w milczeniu i biernie. Nie zawsze z powodu mężczyzny - czasami na skutek własnych pomyłek, błędów, zaniechań. Podejmowane przez niektóre z nich próby "ucieczki" kończą się porażką albo tylko połowicznym sukcesem. Przecież nigdy nie można tak do końca odciąć się od przeszłości, prędzej czy później zaczyna uwierać.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

JABŁKO

Tytuł: Jabłko (The Apple)
Autor: Michel Faber
Pierwsze wydanie: 2006 (za granicą niektóre opowiadania były publikowane wcześniej)
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo: W.A.B.
ISBN: 978-83-7414-318-9
Stron: 207

Ocena: 3-/5

Chyba wszystkich czytelników "Szkarłatnego płatka i białego" zaskoczyła niejednoznaczna końcówka tej powieści, taki książkowy cliffhanger, sugerujący, że autor podpisał z wydawnictwem kontrakt na kilka tomów przygód Sugar. Ten zbiór opowiadań trudno jednak nazwać kontynuacją powieści; owszem, spotykamy ponownie niektórych bohaterów, ale podglądamy te wydarzenia z ich życia, które miały miejsce albo zanim William Rackham poznał Sugar, albo długo po zakończeniu ich związku. 

Nie będę tutaj streszczać tych utworów, napiszę o nich bardziej ogólnie niż to mam w swoim zwyczaju. 
Przede wszystkim nie wszystkie opowiadania mi się podobały, mam tu na myśli zwłaszcza "Czekoladowe serduszka z Nowego Świata", "Jak panu Bodleyowi dokuczyła mucha" oraz "Lekarstwo". Podczas lektury tych utworów miałam wrażenie, że czytam kilkanaście stron wydartych z kilkusetstronicowej powieści, migawki z życia bohaterów, o których dowiaduję się zbyt mało, żeby się tymi ich przeżyciami przejąć. Te opowiadania jako odrębne historyjki wydały mi się średnio ciekawe.

sobota, 31 lipca 2010

"Metamorphosis" Philipa Glassa

Trzecia i czwarta część "Metamorphosis" to adaptacja muzyki stworzonej przez Philipa Glassa dla przedstawienia teatralnego na podstawie jednego z najbardziej znanych opowiadań Franza Kafki pt. "Przemiana" (a w j.ang. właśnie "Metamorphosis"). Z kolei dwie pierwsze wywodzą się od muzyki skomponowanej przez niego do filmu dokumentalnego "The Thin Blue Line" w reżyserii Errola Morrisa (pierwsze słyszę). Piąta została napisana później i zamyka cykl. [Źródło: wikipedia i classicalarchives.com]

Oczywiście nie oglądałam tej sztuki w teatrze, a opowiadanie przeczytałam dopiero teraz. Po raz pierwszy usłyszałam "Metamorphosis Five" w jednym z pierwszych odcinków drugiego sezonu "Battlestar Galactica". (Owszem, scenarzyści i scenografowie tego serialu często obrażają mój zdrowy rozsądek, ale oglądam ze względu na fajny pomysł, klimat i ciekawych bohaterów). Chciałam to usłyszeć jeszcze raz, pogrzebałam w internecie i dowiedziałam się tego wszystkiego, o czym pisałam w pierwszym akapicie.

Najbardziej podobają mi się części druga i piąta. Wykonanie - pani Branka Parlić. Miłego słuchania:)



Opowiadanie Kafki zaczyna się w ten sposób:
Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka.
Tekst można znaleźć np. w Polskiej Bibliotece Internetowej.

piątek, 18 czerwca 2010

KOBIETA W PODRÓŻY

Tytuł: Kobieta w podróży (Ein Lächeln, eine Rose)
Autorka: Roma Ligocka
Pierwsze wydanie: 2001
Tłumaczenie: Sława Lisiecka
Wydawnictwo Literackie
ISBN: 83-08-03285-0
Stron: 180

Ocena: 2/5



To zbiór 26 króciutkich utworów. W niektórych Roma Ligocka przytacza po prostu rodzinne opowieści i anegdoty z okresu międzywojennego i wojennego, przeważnie posępne - autorka wywodzi się z żydowskiej rodziny z Krakowa. Pozostałe historyjki to opis autobiograficznych epizodów z życia na emigracji, w różnych miastach Europy, nigdy naprawdę u siebie, zawsze tymczasowo.

W tym miejscu muszę się do czegoś przyznać - łatwo się uprzedzam do pewnego typu osób, czy może raczej ich zachowań, choć oczywiście nie nieodwracalnie. W przypadku pani Romy Ligockiej stało się to już podczas lektury drugiego opowiadania pt. "Pięć korków", w którym autorka wyznaje, że należy do ludzi, którzy parasol mają przy sobie tylko w pogodne dni, a kiedy pada - nigdy. Ale to jeszcze nic, bo już w następnym akapicie zwierza się czytelnikom, że " nie dorosła do technicznego wyrafinowania" małych, składanych parasolek, które mieszczą się w torebce - nie jest w stanie ich otworzyć.
No rzeczywiście jest się czym chwalić. Nie znoszę osób, które uważają się za zbyt wysublimowane i delikatne, by dostrzegać prozę życia i jakoś sobie z nią radzić. Taki sposób bycia uważam za wyjątkowo pretensjonalny.

Wydaje mi się jednak, że nawet gdyby tego wyznania o parasolach nie było, nie oceniłabym tej książki wyżej. Opowiastki o przedwojennych krakowskich żydach były całkiem interesujące, przede wszystkim dlatego, że akurat w Krakowie teraz mieszkam i trochę interesuję się przeszłością tego miasta, ale tematy pozostałych utworów były przeważnie po prostu zbyt banalne, nadające się może na felieton w piśmie kobiecym, ale do książki to już niekoniecznie. Mąż pani Ligockiej malował łazienkę i przy tej okazji niechcący oblał sobie różową farbą najlepszy garnitur. Cóż, można się z tego pośmiać w rodzinnym gronie, ale chyba niewiele postronnych osób to zainteresuje?

Również język tych opowiadań nie jest najlepszy, niestety. Gdybym określiła go jako "oszczędny", to byłyby to eufemizm. Jest zbyt prosty i miejscami pretensjonalny, choć niektórzy pewnie nazwaliby go "poetyckim" (ale nie ja). Nie razi to tak bardzo w przypadku historii rodzinnych, bo stylistyczne braki rekompensuje w dużym stopniu tematyka, ale pisanie o sobie wychodzi pani Ligockiej znacznie gorzej.

Przyczepię się do jeszcze jednej rzeczy. Nie ma ludzi zupełnie pozbawionych wad i słabości, dlatego idealizowanie kogokolwiek, a już zwłaszcza siebie w autobiografii, no cóż, nie spotka się nigdy z moim uznaniem. Tymczasem z tych opowiadań dowiadujemy się, że pani Ligocka bywała często zagubiona czy bezradna, ale zwykle znalazł się obcy człowiek, który jej jakoś pomógł albo obdarował pięknym kwiatem; że kiedy opowiadała o swoich wojennych losach, to wszyscy słuchacze zawsze płakali; że w jej rodzinie byli sami dobrzy i porządni ludzie itd. Czy naprawdę nigdy się nie pomyliła i nie zrobiła niczego złego?

Chcę podkreślić, że nie oceniam tutaj samej pani Ligockiej czy jej losów, a tylko te opowiadania. Nie podobały mi się, nie polecam ich i nie zaliczam do dobrej literatury, choć prawdopodobnie jestem dość odosobniona w tej opinii.