Tytuł: Zła krew (
Ont blod)
Pierwsze wydanie: 1998
Autor: Arne Dahl (
właściwie: Jan Arnald)
Tłumaczenie: Dominika Górecka
Wydawnictwo: MUZA
ISBN: 978-83-7495-947-6
Drugi tom serii o Drużynie A
Stron: 342
Ocena: 2/5
Wypożyczyłam tę książkę w ciemno - nie wiedziałam, że to druga część serii (że w ogóle jest taka seria) ani że to szwedzki kryminał. Spodziewałam się dobrej książki, bo pamiętałam, że na kilku blogach czytałam pozytywne, wręcz entuzjastyczne recenzje tej powieści. Spotkał mnie jednak zawód.
Wybitni pisarze kryminałów na ogół nie tworzą, robią to zwykle mniej lub bardziej sprawni rzemieślnicy. Liczy się przede wszystkim ciekawy, nowatorski pomysł na zbrodnię, intrygująca postać detektywa, który przeprowadzi widowiskowe śledztwo, w finale wskaże winnego, a prawda i sprawiedliwość zatriumfują.
Arne Dahla zaliczam do tych mniej sprawnych. Pomysł miał całkiem niezły: szwedzkie służby otrzymują od amerykańskich informację, że w samolocie lecącym właśnie do ich kraju znajduje się seryjny morderca, który krótko przed odlotem, na lotnisku Newark torturował i zabił szwedzkiego krytyka literackiego. Nie wiadomo, jak wygląda, pod jakim pseudonimem podróżuje i dlaczego w ogóle udaje się do Szwecji, skoro przez jakieś dwadzieścia lat (z pewną przerwą) działał w Stanach.
Uporanie się z tą sprawą powierzono Drużynie A - zespołowi policjantów, którzy zajmowali się przestępstwami o charakterze międzynarodowym, choć właściwie na koncie mieli dopiero jedno śledztwo tego rodzaju (opisane w pierwszym tomie serii pt. "Misterioso").
Autor opisał przede wszystkim żmudne policyjne śledztwo, od czasu do czasu skupiał się jednak na chwilę na osobach policjantów i to jest zrozumiałe. Zastanawiam się tylko, dlaczego przemyślenia jednego z nich, Paula Hjelma, są takie pretensjonalne. Zaczyna się, już na ósmej stronie, tak:
Paul Hjelm był przekonany, że istnieją martwe poranki.
Czasami rano niewiele się dzieje. Doprawdy, co za oryginalna myśl! Zwłaszcza jak na policjanta z czterdziestoletnim doświadczeniem życiowym, który lubuje się w prozie Kafki.
Bez
wątpienia należał do nich właśnie ten, jeden z ostatnich poranków
lata. Na pobladłych drzewach na dziedzińcu nie poruszył się ani
jeden liść. I ani jeden kłębek kurzu. Stał w pokoju, patrząc
bezwolnie przed siebie.
Bezwolnie? Przecież "bezwolny" oznacza "pozbawiony woli, biernie wykonujący czyjeś polecenia" lub "świadczący o braku woli" (
źródło). Niezbyt szczęśliwie użyto tu tego słowa.
Również w jego głowie tylko niektóre
szare komórki wykonywały jakikolwiek ruch.
Odczuwanie ruchu komórek nerwowych w głowie powinno skutkować skierowaniem do psychiatry, a nie awansem zawodowym.
Innymi słowy, był to
całkowicie martwy poranek w budynku komendy policji na
Kungsholmen.
Co gorsza, był to również całkowicie martwy rok.
Więc bywają też martwe lata? O rany! Całe szczęście, że autor opisał ów rok ledwie w kilku akapitach.
A teraz przykład kiczu z końca książki (podkreślenia moje):
Meditations z Johnem Coltrane'em. Wszedł w ten nieokreślony
stan między jawą a snem, który był uprzywilejowaną przestrzenią
spokoju.
Coś wtargnęło do Szwecji. Tak sądziliśmy. Ale naprawdę to coś
jednak już tu było, od dawna. Wystarczyło to obudzić.
Zamierzał kupić pianino. Ta myśl dojrzewała w nim, gdy szedł
przez zalane deszczem przedmieścia. Identyczne szeregi domów przyglądały mu się zza zasłon mgły. Szedł powoli, chciał, żeby
deszcz sięgnął każdego pora skóry. Chciał zostać oczyszczony.
Dogłębnie.
Nie było księżyca. Dawno już nie widział prawdziwego księżyca.
W Stanach nie miał czasu, żeby się przyglądać. Zbliżył się do Kerstin
w sposób, jakiego się nie spodziewał. Gdzieś w środku tęsknił za
nią, ale jego dziecinne marzenia o małym skoku w bok zamieniły się
w coś całkiem innego. Czy się starzał? A może doroślał?
Doszedł do rzędu szeregowców. Wyglądały szaro i nudno,
równie anonimowo jak wieżowce, choć miały świadczyć o wyższym
statusie. Wszystko było fikcją. Nic nie było takie, jakie się
wydawało.
Przede wszystkim nie było szare i nudne. Nie w środku. W
środku nic nie jest takie samo. Zawsze to już coś. Ślad pogodzenia
się z tym, przez co przeszedł. [str. 340-341]
Nie chce mi się już komentować poszczególnych zdań, zresztą mówią same za siebie. Kryzys wieku średniego i towarzyszący mu pesymizm można chyba opisać bez uciekania się do truizmów i taniego sentymentalizmu.
Pomysł na intrygę i samo śledztwo uważałam za ciekawe aż do 231 strony,
UWAGA! SPOILER!
kiedy to Paul Hjelm odkrywa, kto jest mordercą, a właściwie mordercami z Kentucky. Amerykańska policja od dwudziestu lat prowadziła drobiazgowe, ale nieskuteczne śledztwo. Tylko szwedzki policjant mógł wpaść na pomysł, że warto by się bliżej przyjrzeć synowi głównego podejrzanego i że ów podejrzany może mieć w domu ukrytą piwnicę. Niedorzeczność.
KONIEC SPOILERÓW
Kiepski styl jeszcze bym jakoś przełknęła, ale bardzo mnie zdenerwował taki sposób poprowadzenia akcji. Być może kolejne części serii są ciekawsze i lepiej napisane, ale nie zamierzam tego sprawdzać. Nie podoba mi się i już.
Słówko o wydaniu. Okładka jest paskudna, to raz. Dwa: może i
niektóre słowniki dopuszczają pisownię "wte i wewte" , ale ja uważam, że to forma wyjątkowo niechlujna i nie powinna znaleźć się w książce (str. 43), zwłaszcza w opisie zachowania redaktora działu kulturalnego dużego dziennika. Trzy: zaintrygował mnie następujący fragment:
Podziękowali i wyszli. Chavez odezwał się już na klatce schodowej:
- A ja ci tu, kurwa, niby do czego byłem potrzebny?
- Kerstin uznała, że przydałoby ci się trochę słońca - odparł z
troską w głosie.
- No to nie mogliśmy lepiej trafić.
- Szczerze powiedziawszy, potrzebowałem przenośnej białej
tablicy, kogoś, kto nie ma gotowej opinii na temat Larsa-Erika
Hassela. Co powiesz? [str. 82]
"Przenośnej białej tablicy"? Hmmm.... Autor, tłumaczka czy ja?