Impresje

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2. Pokaż wszystkie posty

środa, 29 sierpnia 2012

KRONIKI JAKUBA WĘDROWYCZA

Tytuł: Kroniki Jakuba Wędrowycza
Pierwsze wydanie: 2001
Autor: Andrzej Pilipiuk
Wydawnictwo: Fabryka Słów
ISBN: 978-83-7574-047-9
Stron: 296

Ocena: 2/5


Rzadko sięgam po polską fantastykę, nie dlatego, że uważam, że nasi autorzy piszą gorzej, tylko dlatego, że trudniej wyłowić dobre książki spośród mnóstwa woluminów o łudząco do siebie podobnych okładkach. Nie mogłam jednak nie słyszeć o Andrzeju Pilipiuku - jego nazwisko widnieje na wielu z nich. Ba, kilka lat temu postanowiłam sprawdzić, skąd się bierze popularność tego autora. Przeczytałam pierwszy tom trylogii "Kuzynki", ale wydał mi się słaby nawet jak na  powieść czysto rozrywkową i na kolejne nie miałam już ochoty. Słyszałam jednak dużo dobrego o cyklu o Jakubie Wędrowyczu, więc wypożyczyłam sobie pierwszą część. Kolejne rozczarowanie, tym większe, że autor miał niezły pomysł na tytułową postać, ale nie wykorzystał tkwiącego w niej potencjału.

Ów bohater to Jakub Wędrowycz, który mimo osiemdziesiątki na karku pozostaje najlepszym cywilnym (tzn. nie duchownym) egzorcystą w Polsce. Mieszka we wsi Stary Majdan, w okolicy Wojsławic, na wschodnich rubieżach naszego kraju, ale jeśli trzeba, potrafi cofnąć się w czasie i jako carski kurier dotrzeć pocztowymi końmi wszędzie tam, gdzie jest potrzebny. Na skutek aktywności ruchów New Age i desakralizowania cmentarzy poprzez grzebanie na nich doczesnych szczątków komunistów popyt na jego usługi stale wzrasta

Szkoda tylko, że opowiadania Pilipiuka w niewielkim stopniu traktują o przygodach egzorcysty, który walczy ze zjawami i potworami na zabitej dechami prowincji. Dotyczą raczej przypadków wiecznie zapitego żula o wybitnie odpychającej aparycji, który uważa alkohol (zwłaszcza własnoręcznie pędzony bimber) za najlepsze remedium na wszelkie zło: niebezpiecznego dżina ukrywającego się w dywanie czy wszy na własnej głowie, wszystko jedno.
Na Wędrowycza nie ma mocnych, z łatwością radzi sobie z każdym przeciwnikiem, co, niestety, sprawia, że akcję każdego kolejnego opowiadania śledziłam się z coraz mniejszym napięciem. Przyczyniła się też do tego bardzo szkicowa konstrukcja bohaterów i niekiedy zbyt szczątkowa fabuła - wydawałoby się, że wszystko dopiero się rozkręca, a tu szast-prast i finał.

Od znużenia nie uchroniły mnie pseudozabawne wstawki, które pojawiają się między niektórymi opowiadaniami, np. przepis na hot doga zaczynający się tak: "za pomocą pętli z linki hamulcowej łapiemy średnio wyrośniętego psa". To nie mój typ poczucia humoru i nie ten rodzaj absurdu, który mi odpowiada. Zresztą może w tym przypadku "absurd" to zbyt daleko idący eufemizm, fabuła "Głowicy", "Świńskiej rebelii" czy "Przeciw pierwszemu przykazaniu" to nie tyle absurd, ile nonsens i bzdura.

Gdyby Andrzej Pilipiuk lepiej pilnował proporcji między literackimi i komediowymi walorami swoich opowiadań, "Kroniki Jakuba  Wędrowycza" byłyby daleko przyjemniejszą lekturą.

poniedziałek, 28 maja 2012

PLAN SARY

Tytuł: Plan Sary
Pierwsze wydanie: 2011
Autor: Paweł Jaszczuk

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 9788376485829
Stron: 122 (w pdf)

Ocena: 2/5


"Plan Sary" ściągnęłam sobie za darmo z publio.pl, o czym wspominałam w niedawnym moim wpisie, z przeznaczeniem na lekturę tramwajową w dni, kiedy torebkę będę miała już tak wypchaną mnóstwem niezbędnych przecież drobiazgów, że na papierową książkę nie będzie już w niej miejsca. Dni takie zdarzają się dość często, więc z przeczytaniem powieści Pawła Jaszczuka uporałam się szybko. 

Cóż mogę napisać? Oczekiwałam niezłego, klasycznego kryminału na tle dekoracji w stylu retro, a otrzymałam wycieczkę krajoznawczą po Lwowie z 1938 roku. Doceniam przygotowanie autora, który starał się wiernie oddać ówczesne realia, międzywojenną atmosferę, ale czasami irytowało mnie nadmierne zagłębianie się w szczegóły, takie jak modne w danym sezonie perfumy czy marka szamponu reklamowanego w gazecie. 

Przymknęłabym na to oko, gdyby migawki z epoki i elementy lwowskiej gwary byłyby jedynie miłym dodatkiem do ciekawej intrygi i sprawnie poprowadzonego śledztwa. Sęk w tym, że nawet średnio bystry czytelnik (np. ja) orientuje się, kto jest mordercą, znacznie wcześniej niż Jakub Stern, główny bohater, a zamiast śledztwa mamy tu ciąg przypadkowych wydarzeń, tak często przerywany różnymi wspomnieniami i skojarzeniami Sterna, że chwilami trudno się zorientować, co jest retrospekcją, a co odnosi się do teraźniejszości.

Pokrótce o fabule. Mieszkańcami Lwowa wstrząsnął morderca, który ciała swoich kolejnych ofiar umieszcza przy fontannach w centrum miasta, na samym rynku. Nie są to osoby przypadkowe, wszystkie studiowały na wydziale prawa i uczęszczały na ćwiczenia prowadzone przez Jakuba Sterna. Stern zasłynął opisywaniem dla tabloidowego "Kuriera" wszelkich zbrodni, wynaturzeń i nieszczęśliwych wypadków. Kiedy miał dość pracy w redakcji, zaczął pomagać policji w co bardziej skomplikowanych śledztwach, a w końcu poproszono go o podzielenie się wiedzą i doświadczeniem ze studentami.
Pewnego dnia zlecił im w ramach ćwiczeń przygotowanie "scenariuszy dla fikcyjnego psychopaty". Jako pierwsza swój projekt przedstawiła Sara Reddig, która zaplanowała cztery morderstwa, przy czym sama miała zginąć jako druga.
Ktoś zaczął realizować ten scenariusz, zabił już trzy osoby, w tym Sarę, a działania policji nadal nie przynoszą efektów. Tego rodzaju sprawa to wymarzony temat dla gazety takiej jak "Kurier", więc jego naczelny powierza poprowadzenie dziennikarskiego śledztwa Sternowi, któremu uniwersytet właśnie podziękował za dalszą współpracę, oraz młodej i ambitnej Wildze de Brie.

Zapowiadało się nieźle, a jednak książka okazała się rozczarowaniem. Z pierwszych stron dowiedziałam się, że Stern znany jest z dogłębnych analiz skomplikowanych spraw, i na nie właśnie liczyłam, tymczasem nasz protagonista kieruje się intuicją i wspomnianymi już skojarzeniami, w dodatku ignoruje zupełnie pewne oczywiste wskazówki i ślady. Działało mi to na nerwy. Nie mogłam też zrozumieć, dlaczego prowadzący śledztwo, policyjne i dziennikarskie, konsekwentnie pomijają plan Sary Reddig, który przecież powinien zawierać niezwykle dla nich cenne informacje. Zastanawiało mnie również to, w jaki sposób morderca zdołał nadziać ciało (konkretnie w części szyjnej) jednej z ofiar na trójząb studni czy fontanny w kształcie Neptuna, która wygląda tak.

Kryminał to nie powieść psychologiczna, ale może gdyby autor nie rozpisywał się tak szeroko np. o tym, ile kawałków wiedeńskiego sernika kupił Stern w kawiarni Raucha, to więcej miejsca mógłby poświęcić na charakterystyki bohaterów, które są właściwie szczątkowe. Najgorzej skonstruowana jest chyba Wilga: upozowana początkowo na profesjonalną w każdym calu dziennikarkę śledczą, w finale zachowuje się jak ostatnia idiotka. Z kolei Stern to wyjątkowo wkurzający cwaniak: zdradza żonę i w dodatku poczytuje sobie za zasługę, że jej nie obił, kiedy zrobiła mu awanturę po tym, jak w dniu jej urodzin wrócił do domu mocno spóźniony i pijany. Wiem, wiem: opisywanie problemów rodzinnych detektywa jest w obecnie wydawanych kryminałach wręcz nieodzowne, ale niech te osobiste perypetie nie zastępują właściwej akcji.

"Plan Sary" ma jednak pewne zalety: zobrazowany może nieco zbyt nachalnie, ale jednak barwnie klimat ówczesnego Lwowa. I tylko z tego powodu warto przeczytać powieść Pawła Jaszczuka. Jako kryminał wypada słabo.
Prawdopodobnie dam temu autorowi mimo wszystko jeszcze jedną szansę. Może w "Marionetkach", które są kontynuacją "Planu Sary", lepiej wykorzystał potencjał tkwiący w stworzonych przez siebie postaciach?


niedziela, 4 marca 2012

ZŁA KREW

Tytuł: Zła krew (Ont blod)
Pierwsze wydanie: 1998
Autor: Arne Dahl (właściwie: Jan Arnald)
Tłumaczenie: Dominika Górecka

Wydawnictwo: MUZA
ISBN: 978-83-7495-947-6
Drugi tom serii o Drużynie A
Stron: 342

Ocena: 2/5

Wypożyczyłam tę książkę w ciemno - nie wiedziałam, że to druga część serii (że w ogóle jest taka seria) ani że to szwedzki kryminał. Spodziewałam się dobrej książki, bo pamiętałam, że na kilku blogach czytałam pozytywne, wręcz entuzjastyczne recenzje tej powieści. Spotkał mnie jednak zawód. 

Wybitni pisarze kryminałów na ogół nie tworzą, robią to zwykle mniej lub bardziej sprawni rzemieślnicy. Liczy się przede wszystkim ciekawy, nowatorski pomysł na zbrodnię, intrygująca postać detektywa, który przeprowadzi widowiskowe śledztwo,  w finale wskaże winnego, a prawda i sprawiedliwość zatriumfują. 

Arne Dahla zaliczam do tych mniej sprawnych. Pomysł miał całkiem niezły: szwedzkie służby otrzymują od amerykańskich informację, że w samolocie lecącym właśnie do ich kraju znajduje się seryjny morderca, który krótko przed odlotem, na lotnisku Newark torturował i zabił szwedzkiego krytyka literackiego. Nie wiadomo, jak wygląda, pod jakim pseudonimem podróżuje i dlaczego w ogóle udaje się do Szwecji, skoro przez jakieś dwadzieścia lat (z pewną przerwą) działał w Stanach. 
Uporanie się z tą sprawą powierzono Drużynie A - zespołowi policjantów, którzy zajmowali się przestępstwami o charakterze międzynarodowym, choć właściwie na koncie mieli dopiero jedno śledztwo tego rodzaju (opisane w pierwszym tomie serii pt. "Misterioso"). 

Autor opisał przede wszystkim żmudne policyjne śledztwo, od czasu do czasu skupiał się jednak na chwilę na osobach policjantów i to jest zrozumiałe. Zastanawiam się tylko, dlaczego przemyślenia jednego z nich, Paula Hjelma, są takie pretensjonalne. Zaczyna się, już na ósmej stronie, tak:
Paul Hjelm był przekonany, że istnieją martwe poranki.
Czasami rano niewiele się dzieje. Doprawdy, co za oryginalna myśl! Zwłaszcza jak na policjanta z czterdziestoletnim doświadczeniem życiowym, który lubuje się w prozie Kafki.
Bez wątpienia należał do nich właśnie ten, jeden z ostatnich poranków lata. Na pobladłych drzewach na dziedzińcu nie poruszył się ani jeden liść. I ani jeden kłębek kurzu. Stał w pokoju, patrząc bezwolnie przed siebie.
Bezwolnie? Przecież "bezwolny" oznacza "pozbawiony woli, biernie wykonujący czyjeś polecenia" lub "świadczący o braku woli" (źródło). Niezbyt szczęśliwie użyto tu tego słowa.
Również w jego głowie tylko niektóre szare komórki wykonywały jakikolwiek ruch.
Odczuwanie ruchu komórek nerwowych w głowie powinno skutkować skierowaniem do psychiatry, a nie awansem zawodowym.
Innymi słowy, był to całkowicie martwy poranek w budynku komendy policji na Kungsholmen. Co gorsza, był to również całkowicie martwy rok.
Więc bywają też martwe lata? O rany! Całe szczęście, że autor opisał ów rok ledwie w kilku akapitach.

A teraz przykład kiczu z końca książki (podkreślenia moje):
Meditations z Johnem Coltrane'em. Wszedł w ten nieokreślony stan między jawą a snem, który był uprzywilejowaną przestrzenią spokoju
Coś wtargnęło do Szwecji. Tak sądziliśmy. Ale naprawdę to coś jednak już tu było, od dawna. Wystarczyło to obudzić. 
Zamierzał kupić pianino. Ta myśl dojrzewała w nim, gdy szedł przez zalane deszczem przedmieścia. Identyczne szeregi domów przyglądały mu się zza zasłon mgły. Szedł powoli, chciał, żeby deszcz sięgnął każdego pora skóry. Chciał zostać oczyszczony. Dogłębnie. 
Nie było księżyca. Dawno już nie widział prawdziwego księżyca. W Stanach nie miał czasu, żeby się przyglądać. Zbliżył się do Kerstin w sposób, jakiego się nie spodziewał. Gdzieś w środku tęsknił za nią, ale jego dziecinne marzenia o małym skoku w bok zamieniły się w coś całkiem innego. Czy się starzał? A może doroślał? 
Doszedł do rzędu szeregowców. Wyglądały szaro i nudno, równie anonimowo jak wieżowce, choć miały świadczyć o wyższym statusie. Wszystko było fikcją. Nic nie było takie, jakie się wydawało
Przede wszystkim nie było szare i nudne. Nie w środku. W środku nic nie jest takie samo. Zawsze to już coś. Ślad pogodzenia się z tym, przez co przeszedł. [str. 340-341]
Nie chce mi się już komentować poszczególnych zdań, zresztą mówią same za siebie.  Kryzys wieku średniego i towarzyszący mu pesymizm można chyba opisać bez uciekania się do truizmów i taniego sentymentalizmu. 

Pomysł na intrygę i samo śledztwo uważałam za ciekawe aż do 231 strony, 

UWAGA! SPOILER!

kiedy to Paul Hjelm odkrywa, kto jest mordercą, a właściwie mordercami z Kentucky. Amerykańska policja od dwudziestu lat prowadziła drobiazgowe, ale nieskuteczne śledztwo. Tylko szwedzki policjant mógł wpaść na pomysł, że warto by się bliżej przyjrzeć synowi głównego podejrzanego i że ów podejrzany może mieć w domu ukrytą piwnicę. Niedorzeczność. 

KONIEC SPOILERÓW

Kiepski styl jeszcze bym jakoś przełknęła, ale bardzo mnie zdenerwował taki sposób poprowadzenia akcji. Być może kolejne części serii są ciekawsze i lepiej napisane, ale nie zamierzam tego sprawdzać. Nie podoba mi się i już.

Słówko o wydaniu. Okładka jest paskudna, to raz. Dwa: może i niektóre słowniki dopuszczają pisownię "wte i wewte" , ale ja uważam, że to forma wyjątkowo niechlujna i nie powinna znaleźć się w książce (str. 43), zwłaszcza w opisie zachowania redaktora działu kulturalnego dużego dziennika. Trzy: zaintrygował mnie następujący fragment:
Podziękowali i wyszli. Chavez odezwał się już na klatce schodowej: 
- A ja ci tu, kurwa, niby do czego byłem potrzebny? 
- Kerstin uznała, że przydałoby ci się trochę słońca - odparł z troską w głosie. 
- No to nie mogliśmy lepiej trafić. 
- Szczerze powiedziawszy, potrzebowałem przenośnej białej tablicy, kogoś, kto nie ma gotowej opinii na temat Larsa-Erika Hassela. Co powiesz? [str. 82]
"Przenośnej białej tablicy"? Hmmm.... Autor, tłumaczka czy ja?

czwartek, 5 stycznia 2012

SZPIEG

Tytuł: Szpieg (Tinker, Tailor, Soldier, Spy)
Pierwsze wydanie: 1974
Autor: John le Carré
Tłumaczenie: Jan Rybicki

Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 978-83-7799-568-5
Stron: 398

Ocena: 2+/5


Przeczytałam tę książkę z trzech powodów: miałam ochotę na jakąś lżejszą lekturę, dostałam ją za darmo od Tok Fm (czasami rozdają książki, wystarczy zwykle szybko wysłać mail), no i zamierzam obejrzeć film pt. "Szpieg", który na jej podstawie zrealizowano, a słyszałam (wspominał o tym m.in. snoopy), że fabuła jest dość skomplikowana. 

Właściwie opowiedziana w książce historia jest prosta: podejrzewa się, że w ścisłym dowództwie brytyjskiego wywiadu działa szpieg pracujący na rzecz Rosjan (trwa zimna wojna), a lojalni, obecni i byli, pracownicy tzw. Cyrku (czyli MI6) prowadzą nieformalne śledztwo, aby wyjaśnić, kto jest tym "kretem". Tyle. Początkowo jednak, zanim rozgryzłam, kto jest kim, i zanim zorientowałam się nieco w szpiegowskim slangu, czytanie szło mi jak po grudzie.

Nie ma tu absolutnie żadnej widowiskowości ani gwałtownych zwrotów akcji, tylko żmudne grzebanie w starych aktach, rozmowy i liczne retrospekcje. Napięcie pojawia się od czasu do czasu, ale bohaterowie są tak flegmatyczni, że czytelnik szybko przestaje spodziewać się po nich jakichś spektakularnych działań. Bardziej niż szpiegów przypominają biurokratów i wydaje się, że skupieni są raczej na walce o awans i władzę niż na pracy wywiadowczej. Zresztą kluczowe dla całej sprawy wydarzenia rozegrały się w przeszłości, teraz wydobywa się je tylko na światło dzienne.

Psychologia postaci nie jest zbyt rozbudowana, ale da się odróżnić jedną od drugiej, co w tego rodzaju literaturze zupełnie wystarczy;), a główny bohater (George Smiley) wzbudza nawet sympatię - jako podatnik chciałabym, żeby w państwowych instytucjach pracowali tylko tacy sumienni ludzie.

Podsumowując: czytałam z pewnym zainteresowaniem, chciałam dowiedzieć się, kto jest tym "kretem" i dlaczego nim został, dostarczyła mi ta powieść trochę rozrywki, ale utwierdziła mnie też w przekonaniu, że sensacyjne fabuły wolę oglądać w kinie.

***
Książka została przetłumaczona na nasz język aż dwa razy w stosunkowo krótkim okresie czasu: w 2000 roku wydał ją Amber w przekładzie Ewy Życieńskiej, a dziesięć lat później Świat Książki w przekładzie Jana Rybickiego (wtedy jeszcze pod tytułem "Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg"). Czyżby bardziej opłacało się zlecić nowe tłumaczenie niż kupić prawa do starego?

Zdaje mi się, że nad niektórymi zdaniami korekta czy też redakcja powinna pochylić się nieco dłużej.

poniedziałek, 28 listopada 2011

TRYLOGIA NOWOJORSKA

Tytuł: Trylogia nowojorska (The New York Trilogy)
Pierwsze wydanie: Szklane miasto (City of Glass) - 1985, Duchy (Ghosts) - 1986, Zamknięty pokój (The Locked Room) - 1986
Autor: Paul Auster
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Wydawnictwo: Rebis
Seria: Mistrzowie Literatury
ISBN: 83-7301-556-6
Stron: 351

Ocena: 2+/5 (plus za "Zamknięty pokój")



Paul Auster jest, jak przeczytałam na skrzydełku okładki, jednym z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy. No cóż, być może inne jego utwory są lepsze niż "Trylogia nowojorska", która nie spodobała mi się wcale.

To zbiór trzech opowieści pt. "Szklane miasto", "Duchy" i "Zamknięty pokój", które łączy miejsce akcji, czyli Nowy Jork, przesłanie, w pewnym stopniu również fabularny schemat oraz część bohaterów. Ta powtarzalność bardzo mnie irytowała - miałam nadzieję, że kolejny utwór skończy się inaczej niż poprzedni i dwa razy srodze się zawiodłam. 

Trudno powiedzieć, do którego gatunku można zaliczyć te utwory. Specjalista powie pewnie, że to literatura postmodernistyczna, ale ja, laik, uważam "Trylogię nowojorską" za niezbyt udany pisarski performance (w moim słowniku to słowo ma pejoratywny odcień). 

Początek dwóch pierwszych tekstów sugeruje, że mamy do czynienia z detektywistyczną nowelą, w trzecim też nie brak elementów śledztwa, ale szybko okazuje się, że wcale nie chodzi o rozwikłanie zagadki w rodzaju "kto zabił". Kryminał zmienia się w rozprawkę egzystencjalną, psychologiczną, lingwistyczną, socjologiczną. Główny bohater porzuca dotychczasowe zajęcia, dotychczasowe życie i poświęca się bez reszty śledzeniu swojego "adwersarza". Izoluje się od otoczenia, skupia się wyłącznie na podążaniu za "tym drugim", z którym coraz bardziej się utożsamia. Samotność sprzyja autorefleksji, autoanalizie (w jednym z utworów przywołany jest "Walden" Thoreau), a ich konsekwencją jest nienawiść protagonisty do samego siebie i poczucie, że jego dotychczasowe życie było bezsensowne. Finały wszystkich opowiadań pozostają otwarte.

Naprawdę nie rozumiem, po co pisać trzy podobne teksty o tym samym, w tak niewielkich odstępach czasu. W "Zamkniętym pokoju" jest przynajmniej rozwijająca się fabuła, ale dwa pierwsze to jakieś nieporozumienie, zbyt nachalny popis erudycji autora. W ogóle nie zainteresowała mnie próba gry z czytelnikiem: uczynienie siebie jednym z bohaterów "Szklanego miasta", rozważania o stosunku pisarzy do swoich dzieł, bohaterów i czytelników itd.  Jakby Auster chciał w poszczególnych utworach zmieścić zbyt wiele, ale to się nie udało, niektóre elementy wystają, co sprawia, że całość wypada niezbyt estetycznie.

Poza tym skoro już zaczął bawić się konwencją kryminału, to nie powinien jej, ot tak sobie, porzucać w środku utworu. Umberto Eco udowodnił w "Imieniu róży", że można opisać ciekawe śledztwo, a niejako przy okazji wpleść w interesującą historię głębsze treści, refleksje, przesłanie.

Również styl Paula Austera nie wywarł na mnie żadnego wrażenia, zwłaszcza że czytałam "Trylogię nowojorską" po "Autobiografiach" Bernharda.

Rozczarowanie.

czwartek, 6 października 2011

BEZDUSZNA

Tytuł: Bezduszna (Soulless)
Pierwsze wydanie: 2009
Autorka: Gail Carriger
Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7648-656-7
Stron: 320

Ocena: 2+/5

Przeczytałam sporo bardzo pozytywnych, wręcz entuzjastycznych recenzji "Bezdusznej", miałam więc prawo oczekiwać czegoś więcej. Opinia panny K. (nie wiem, czy mogę ujawnić imię) vel porzadek_alfabetyczny, dzięki której uprzejmości przeczytałam tę powieść, nieco ostudziła mój zapał, ale jednak nie całkowicie, ponieważ dopatrzyła się ona podobieństwa między stylem Gail Carriger i Susanny Clarke (autorki "Jonathana Strange'a i pana Norrella"), a ja styl tej ostatniej uwielbiam. Mnie się to porównanie wydaje bardzo na wyrost, ale może to tylko moje wrażenie.

Początek był obiecujący: inteligentna stara (bo już dwudziestopięcioletnia!) panna, o świetnej figurze, ale włoskiej urodzie dotykiem neutralizuje nieludzkie cechy nadprzyrodzonych istot. W dziewiętnastowiecznym Londynie (właśnie tam rozgrywa się akcja powieści) nie ma ich znowu aż tak dużo, ale Alexia Tarabotti zaskakująco często na nie wpada - zwłaszcza na wilkołaka, lorda Macona. 
Wampiry i wilkołaki "wyszły z mroku" już w czasach Henryka VIII, od tamtej pory oficjalnie żyją w ściśle zorganizowanych i urzędowo nadzorowanych niewielkich grupach i stanowią integralną część społeczeństwa, a nawet rządu. Pojawienie się nowych wampirów, niebezpiecznych samotników, do stworzenia których nikt się nie przyznawał, wywołało ogromne zdziwienie, niepokój i uruchomiło biurokratyczną machinę. Miss Tarabotti znalazła się w oczywiście w epicentrum wydarzeń. 

Niestety w miarę rozwoju fabuły wątek - powiedzmy - detektywistyczny coraz bardziej ustępował miejsca miłosnym perypetiom Alexii i lorda Macona, co moim zdaniem nie wyszło tej powieści na dobre. Spłyciło również postać głównej bohaterki - z interesującej, niezależnej kontestatorki wiktoriańskiej rzeczywistości pod koniec pozostała już tylko zakochana kobieta.
Wydaje mi się też, że autorka mogła nieco lepiej wykorzystać potencjał, który tkwił w scenerii wydarzeń, czyli w ówczesnym Londynie, i pogłębić nieco ledwie zaznaczony motyw steampunkowy (tymczasem maszyna różnicowa po prostu gdzieś tam sobie stoi, jako element wystroju wnętrza).

Nie mogę jednak odmówić tej książce pewnych zalet - dzięki wartkiej akcji i ironicznemu poczuciu humoru Gail Carriger "Bezduszna" dobrze sprawdza się jako czytadło na długi wieczór następujący po długim męczącym dniu.

czwartek, 28 lipca 2011

LIŻĄC OSTRZE

Tytuł: Liżąc ostrze
Pierwsze wydanie: 2007
Autor: Jakub Ćwiek

Wydawnictwo: Fabryka Słów
ISBN: 978-83-60505-58-8
Stron: 294

Ocena: 2-/5

Nie planowałam zamieszczać dziś żadnego wpisu, bo nie spodziewałam się, że lektura powieści Jakuba Ćwieka zajmie mi tak mało czasu. Okazało się jednak, że czcionka jest spora, a całość (tzn. fabuła, bohaterowie i styl) nijaka. No ale przeczytałam, bo wciąż liczyłam, że dalej będzie lepiej. Nie było.

Kacper Drelich (!) jest mężem, ojcem kilkuletniego chłopca oraz komisarzem w stołecznej policji. Nie przypomina sobie niczego, co wydarzyło się w ciągu pierwszych osiemnastu lat jego życia. Jego najdawniejsze wspomnienia wiążą się z jezuitą - ojcem Janem, który go wyegzorcyzmował.
Mimo wszystko Kacprowi przez lata udało się w miarę normalnie funkcjonować. Aż do dnia, w którym na służbie i w samoobronie zabił człowieka. Pozornie bez związku z tą sprawą w mieście zaczęła grasować siła nieczysta, która jednak nie miała nic wspólnego z pobłażliwym Wolandem. Niestety.

Jakub Ćwiek potraktował swojego bohatera (bo tylko Kacper Drelich tu się liczy) straszliwie powierzchownie, scharakteryzował go bardzo grubą kreską, niczym nie wyróżnił z szeregu powieściowych glin, stąd losy tej postaci były mi w trakcie lektury zupełnie obojętne. Główny adwersarz Drelicha, ten Zły, nie jest straszny, raczej obrzydliwy. Bohaterowie drugoplanowi są tak szablonowi, że zaczęłam podejrzewać, że Jakub Ćwiek pasjami poświęca się kalkomanii i rzutuje to na jego twórczość. Styl... tu nie ma żadnego stylu. Klimatu, napięcia, grozy - też nie. Oceną fabuły zajmę się niżej, w spoilerze. Tu powiem tylko, że autor tak się skupił na poprowadzeniu wartkiej akcji, że zapomniał o wszystkim innym. Np. o logice. I choćby szczątkowych opisach.

Jest już chyba jasne, że nie polecam nikomu tej książki i na pewno nieprędko sięgnę po inną powieść Jakuba Ćwieka.

sobota, 11 czerwca 2011

KRÓLOWA CIENI, POCAŁUNEK ŚMIERCI


Tytuł: Królowa Cieni (My Swordhand Is Singing)
Pierwsze wydanie: 2006
Autor: Marcus Sedgwick
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
ISBN: 978-83-10-11719-9
Stron: 217
Ocena: 3-/5

Tytuł: Pocałunek śmierci (The Kiss of Death)
Pierwsze wydanie: 2008
ISBN:978-93-10-11720-5
Stron:267
Ocena: 2-/5



Ostatnio jestem nyeco zajęta i nie mam za bardzo czasu ani siły na jakieś ambitniejsze lektury, więc przesyłka od Eruany przyszła w samą porę. Zawierała dwie powieści Marcusa Sedgwicka. Dla młodszej młodzieży, o wampirach:). Krótkie rozdziały, krótkie akapity, duża czcionka, prosta fabuła - nieźle nadaje się na wieczór, który przychodzi po męczącym dniu, kiedy człowiekowi nic się nie chce, tylko by leżał i leżał:).

Oś fabularna obu powieści jest dokładnie taka sama: para nastolatków kontra wampiry. On to w gruncie rzeczy dobry i inteligentny chłopiec, nieco naiwny. Ona jest piękna i rezolutna. Z góry wiadomo, że zaraz po rozprawieniu się z nieumarłymi padną sobie w objęcia. 
Tak, wątek uczuciowy nie zaskakuje, znacznie ciekawiej wypadają fragmenty o wampirach. Przynajmniej w "Królowej Cieni", "Pocałunek śmierci" podobał mi się już znacznie mniej.

Akcja tej pierwszej powieści toczy się na początku XVII wieku gdzieś w Europie Wschodniej, w zagubionej pośród lasów wiosce Chust. Marcus Sedgwick wykorzystał pochodzące z tego regionu podania o podstępnych, krwiożerczych istotach, które nienawidzą żywych i które nie mają nic wspólnego z błyszczącymi Edwardami czy melancholijnymi Louisami. Interesuje mnie folklor, więc ten wątek mi się spodobał. 

O ile klimat obleganej przez wampiry wioski udało się Sedgwickowi oddać dosyć sugestywnie, o tyle Wenecja, która sto lat później jest areną wydarzeń w "Pocałunku śmierci", wypadła raczej blado. Jest dekadencko, jest widowiskowo, ale nie jest strasznie. Fabuła jest zbyt poszatkowana, zbyt przewidywalna i właściwie bez sensu. Szkoda, bo początek nie był zły. Finały nie są mocną stroną tego autora.

Podsumowując: "Królowa Cieni" to niezłe orzeźwienie po meyerowskich dyrdymałach, ale lekturę "Pocałunku śmierci" raczej odradzam. 


Szerzej o obu książkach napisała Eruana na swoim blogu: tutaj i tutaj.

czwartek, 26 maja 2011

KOBIETY

Tytuł: Kobiety (Women)
Autor: Charles Bukowski
Pierwsze wydanie: 1978
Tłumaczenie: Lesław Ludwig

Wydawnictwo: Noir sur Blanc
ISBN: 83-7392-051-X
Stron: 430

Ocena: 2/5


Pod wpływem wpisu Anny zarezerwowałam sobie tę powieść w bibliotece jeszcze w styczniu, ale oddano ją dopiero niedawno i stąd zwłoka w lekturze. "Kobiety" znajdują chyba wielu amatorów, o ile można sądzić po liczbie pieczątek z datami zwrotu. Mnie ta książka nie przypadła do gustu, zastanawiałam się nawet, czy zdołam dotrwać do ostatniej strony.

Oczekiwałam nie wiadomo jakich kontrowersji, a otrzymałam nudnawe wynurzenia pisarza po pięćdziesiątce. Główny bohater, Henry Chinaski, uchodzi za alter ego Bukowskiego. Pije, sypia z kobietami, zarabia na życie pisząc i prezentując swoją twórczość na wieczorach autorskich. I tak na okrągło. Niezwykłe jest tylko to, że choć Chinaski jest wstrętnym egocentrykiem i szowinistą, w dodatku niezbyt dbającym o swoją higienę osobistą, mnóstwo młodych i atrakcyjnych kobiet pakuje się do jego łóżka.
Chinaski w oczach swoich i "znawców" uchodził za nonkonformistę, ale moim zdaniem brak złudzeń, obojętność wobec uczuć innych osób i alkoholizm wcale nie są takie oryginalne. Poza tym nie wydaje mi się, żeby postawa Chinaskiego była jego świadomym wyborem; sprawiał raczej wrażenie, że na nic innego po prostu go nie stać, a za całym tym pozorowanym, wystudiowanym luzem drzemały spore pokłady strachu i kompleksów. 

Zastanawiam się, po co w ogóle Bukowski napisał tę książkę. Najprawdopodobniej po prostu dla kasy (Chinaski tak by zrobił). Przesłania brak. Nie ma tu regularnej fabuły, powieść wypełniają opisy kolejnych - krótszych i dłuższych - związków głównego bohatera (ze szczególnym uwzględnieniem wyglądu jego partnerek i scen łóżkowych). Chinaski jest postacią bardzo statyczną, a pozostali bohaterowie są ledwo zarysowani. Liczyłam na interesujące opisy obyczajowości Los Angeles w latach siedemdziesiątych albo intrygujący portret środowiska amerykańskich pisarzy, ale nic z tego - Chinaski/Bukowski olewał wszystkich i wszystko, więc oczywiście nie pisał o nikim i o niczym, co nie było z nim bezpośrednio związane. OK, pod niektórymi jego wypowiedziami nawet ja mogłabym się podpisać, ale właśnie dlatego wydały mi się banalne.
Wszędzie panuje chaos. Ludzie po prostu rzucają się na wszystko w zasięgu ręki: komunizm, zdrową żywność, zen, surfing, balet, hipnozę, terapię grupową, orgie, rowery, zioła, katolicyzm, podnoszenie ciężarów, podróże, ucieczkę od rzeczywistości, wegetarianizm, Indie, malarstwo, rzeźbę, pisanie, komponowanie, dyrygenturę, wyprawy z plecakiem, jogę, kopulację, hazard, alkoholizm, wędrówki bez celu, mrożony jogurt, Beethovena, Bacha, Buddę, Chrystusa, transcendentalną medytację, heroinę, sok z marchwi, próby samobójstwa, szyte na miarę garnitury, podróże odrzutowcem do Nowego Jorku, dokądkolwiek... Te fascynacje zmieniają się nieustannie, mijają, ulatują bez śladu. Ludzie po prostu muszą znaleźć sobie jakieś zajęcia w oczekiwaniu na śmierć. To chyba dobrze, że istnieje jakiś wybór. [str. 261]
To prawda, ale jednak truizm.

Moim zdaniem "Kobiety" mogą się wydać interesujące tylko osobom, których fascynuje Charles Bukowski i którym będzie się chciało doszukiwać się w tej powieści tropów autobiograficznych. Autor nie ma nic ciekawego do powiedzenia (a w każdym razie nic, co usprawiedliwiłoby długość tej książki), a i swoim stylem mi nie zaimponował. Przebrnęłam przez całość chyba tylko dlatego, że niemal do ostatniej strony spodziewałam się sceny, w której jedna z partnerek Chinaskiego odpłaci mu pięknym z nadobne, ale to oczywiście nie nastąpiło. 

wtorek, 17 maja 2011

KRÓLOWA I JA, KRÓLOWA CAMILLA

Tytuł: Królowa i ja (The Queen and I)
Autorka: Sue Townsend
Pierwsze wydanie: 1992
Tłumaczenie: Hanna Pawlikowska-Gannon

Wydawnictwo: Książka i Wiedza
ISBN: 83-05-12687-0
Stron: 190

Ocena: 3+/5


Motyw bohatera, który nagle znalazł się w środowisku zupełnie mu obcym i musi się z tą sytuacją zmierzyć, wciąż powraca - w literaturze i w filmie. Pierwszy raz zetknęłam się z nim chyba w książce Marka Twaina pt. "Książę i żebrak", w której książę Edward Tudor, syn Henryka VIII, zamienia się miejscami z łudząco do niego podobnym Tomem Cantym, potomkiem przestępcy, i jak to tylko w bajkach bywa - bardzo długo nikt tego nie zauważa. Edward zostaje zmuszony do żebraniny, a Tom zabawia się stawianiem pieczęci na ważnych dokumentach. 

W powieści Sue Townsend następnego dnia po wyborach wygranych przez Ludową Partię Republikańską (z socjalistycznym zacięciem) cała brytyjska rodzina królewska została skazana na wegetację na prowincji wśród społecznych nizin. Założycielem i przywódcą tego ugrupowania był Jack Barker, który wcześniej pracował w telewizji i dzięki swoim kontaktom zdołał właśnie za pośrednictwem tego medium wpłynąć na podświadomość wyborców tak, aby zagłosowali przeciw monarchii. 
Królowa Elżbieta II, jej matka, siostra, mąż, dzieci, wnuki i psy zamieszkali w niewielkich domkach, za sąsiadów mając ludzi ubogich i rodziny patologiczne. Z dnia na dzień musieli nauczyć się własnoręcznie sprzątać, gotować i utrzymywać się z pomocy socjalnej. Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one - zgodnie z tą zasadą próbowali dostosować się do lokalnych zwyczajów, a niektórzy z nich nawet odetchnęli z ulgą, ciesząc się, że odpadły im nudne funkcje reprezentacyjne. 

Autorka przerysowuje nieco znany z doniesień prasowych (czy też raczej plotek) charakter członków rodziny królewskiej, ale więcej w tym sympatii niż szyderstwa, choć zwykły zjadacz chleba odczuwa jakąś taką złośliwą satysfakcję, obserwując zmagania błękitnokrwistych z codziennością. Przypuszczenie, że nawet książę Walii byłby bezradny wobec biurokracji, gdyby wpadł w jej wiry, jest nieco pocieszające.
Dobrze się bawiłam, czytając tę powieść, choć jako nie-Brytyjka nie zdołałam pewnie wyłapać niektórych aluzji. Dziękuje zacofanemu.w.lekturze za jej polecenie:).

Zakończenia (które jest tak samo nieprawdopodobne jak cała ta historia) domyśliłam się właściwie na samym początku, ale książka spodobała mi się na tyle, że jeszcze w trakcie lektury zarezerwowałam sobie w bibliotece kontynuację.


Tytuł: Królowa Camilla (Queen Camilla)
Autorka: j.w.
Pierwsze wydanie: 2006
Tłumaczenie: Ewa Świerżewska

Wydawnictwo: W.A.B.
ISBN: 978-83-7414-382-0
Stron: 414

Ocena: 2-/5


Jak widać ta powieść nie przypadła mi do gustu. Autorka  chyba zapomniała o tym, w jaki sposób zakończyła "Królową i ja", i jak gdyby nigdy nic kontynuuje poprzednią historię, z tym że nie jest to już lekka, przyjemna satyra, a raczej ponura i nudna przestroga.

Jack Barker rządzi od trzynastu lat i jest nie tyle premierem, ile dyktatorem. Wszyscy Brytyjczycy są nieustannie inwigilowani, wielu (m.in. rodzina królewska) zostało zmuszonych do zamieszkania w tzw. Strefach Zamkniętych, które mogą opuszczać tylko wtedy, jeśli otrzymają przepustkę. Biurokracja jeszcze bardziej się rozrosła, a poziom edukacji i służby zdrowia gwałtownie się obniżył. Trudno się zatem dziwić, że rosnąca w siłę opozycja planuje startować w wyborach z hasłem powrotu monarchii. Okazuje się jednak, że dla Brytyjczyków ważniejsze jest prawodawstwo dotyczące psów (które podobno wszyscy tam uwielbiają) niż kwestie ustrojowe.
Również w rodzinie królewskiej sporo się dzieje: żoną księcia Karola jest teraz Camilla (o Dianie prawie się nie wspomina), pojawia się ich nieślubny syn, książę William pracuje w firmie ustawiającej rusztowania, książę Harry żeni się z sąsiadką z powodu tzw. wpadki... Bohaterowie dostosowali się już do okoliczności, w których przyszło im żyć, nie odstają tak bardzo od swoich sąsiadów, a przecież w poprzedniej części zabawna była właśnie ta ich odmienność.
Tym razem autorka sporo miejsca oddaje bezpośrednio we władanie psom, i tym należącym do błękitnokrwistych, i tym należącym do plebsu. Czworonogi komentują zachowanie swoich panów oraz bieżące wydarzenia polityczne, zapoznajemy się też bliżej z ich sferą "uczuciową". No cóż, te fragmenty wydały mi się jeszcze mniej zabawne niż reszta książki, chwilami nawet niesmaczne.

"Królowa Camilla" jest nudna i przegadana, napisana zbyt serio. Przeczytałam ją chyba tylko z rozpędu. Wciąż liczyłam, że dalej będzie lepiej, ale nie było, wręcz przeciwnie. Sue Townsend pisze o zjawiskach, które aktualnie niepokoją wielu ludzi (np. wszechobecność kamer, gromadzenie przez urzędy państwowe zbyt wielu danych o obywatelach), ale robi to bez wdzięku, bez polotu i bez dobrego pomysłu. Zdecydowanie nie polecam. Radzę poprzestać na "Królowej i ja".

czwartek, 12 maja 2011

NASZA KLASA

Tytuł: Nasza klasa
Autor: Tadeusz Słobodzianek
Posłowie: Leopold Neuger
Pierwsze wydanie: 2009

Wydawnictwo: słowo/obraz terytoria
ISBN: 978-83-7453-956-2
Stron: 108

Ocena: 2+/5


Dramat Tadeusza Słobodzianka to próba pokazania na scenie tragedii, która wydarzyła się w Jedwabnem (choć nazwa miejscowości nigdzie nie pada) oraz tego, co było wcześniej, i tego, co nastąpiło potem. Autorowi udało się dość zgrabnie streścić mniej więcej siedemdziesiąt lat polskiej historii (cudzoziemcy niewiele z tego zrozumieją), przy czym raczej ją relacjonuje niż wyjaśnia.

Nie spodobał mi się ten utwór. Uważam, że jeśli już pisze się o faktach, które wszyscy dobrze znają, to po to, żeby powiedzieć o nich coś nowego, pokazać je z jakiejś oryginalnej, ciekawej perspektywy, jak nikt przedtem, albo po to, żeby się wykazać artystycznie. Moim zdaniem Tadeusz Słobodzianek nie zrobił ani jednego, ani drugiego.
Lektura jego dramatu właściwie nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, nie skłoniła do refleksji czy zweryfikowania jakichś moich poglądów. Nie dowiedziałam się niczego, o czym bym wcześniej nie przeczytała w gazetach.

Profesor Grażyna Borkowska, przewodnicząca jury, podkreśliła, że o przyznaniu Tadeuszowi Słobodziankowi Nagrody Nike zadecydowała nie tematyka dramatu, ale jego forma, to, że "w sposób wstrząsająco prosty, a jednocześnie niesłychanie przemyślany, kreśli historię katów i ofiar, morderców i mordowanych".

Trudno mi ocenić, na ile ta forma jest nowatorska, ponieważ po dramaty, zwłaszcza współczesne, sięgam rzadko. Chyba nie chodzi o to, że zamiast scen mamy tu lekcje (niektóre jakieś takie bez morału...) i dziecięce wierszyki? A może jury zadziwiło to, że wszystkie postaci są już martwe - opowiadają o wydarzeniach z mniej lub bardziej odległej przeszłości, odgrywają je dla widzów na scenie i jednocześnie komentują. Pod koniec lat dwudziestych chodziły do tej samej szkoły, a może nawet klasy. Dzieci polskie i żydowskie bawiły się wtedy razem, o czym niektóre z nich nie chciały potem pamiętać.
Nie rozumiem, dlaczego autor skupił się na stereotypach, a nie na psychologii - miałby szerokie pole do popisu. Tymczasem są tu przykłady typowych postaw i losów, ale brakuje ich genezy, a chyba właśnie ona wypadłaby (również na scenie) najciekawiej. Być może lepiej byłoby się skupić na kilku tylko postaciach albo na mniejszym wycinku historii?

Tak, wszystko tu jest "proste" (a może powinnam napisać: schematyczne), ale ja wcale nie uważam tego za zaletę, którą warto nagrodzić. Znużyła mnie ta lektura, tak jak nużyły mnie kiedyś lekcje historii, na których nawet ciekawe i dramatyczne wydarzeniach nauczycielka omawiała w sposób sztampowy i nudny.


Oczywiście oceniałam tutaj utwór "Nasza klasa", a nie przedstawienie teatralne, którego nie widziałam. Być może na scenie ta sztuka wypada lepiej (odsyłam do recenzji snoopy'ego).

poniedziałek, 21 marca 2011

NIEDZIELNY KLUB FILOZOFICZNY

Tytuł: Niedzielny Klub Filozoficzny (The Sunday Philosophy Club)
Autor: Alexander McCall Smith
Pierwsze wydanie: 2004
Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 83-7469-005-4
Stron: 232

Ocena: 2/5


Po "Ślepowidzeniu" Petera Wattsa potrzebowałam czegoś lżejszego, więc sięgnęłam po powieść, która miała być kryminałem. Sugerował to opis na okładce oraz dział biblioteki, z którego ją wypożyczyłam. Właściwie to szukałam pierwszego tomu "Kobiecej Agencji Detektywistycznej", z której to serii Alexander McCall Smith jest najbardziej znany, ale w końcu wzięłam co było. 

Owszem, wątek kryminalny w tej książce występuje, ale został zupełnie zmarginalizowany przez opowieści o tym, jacy to porządni ludzie mieszkają w Edynburgu, oraz przez refleksje głównej bohaterki na temat moralności, współczesnej obyczajowości, malarstwa i szkockiej poezji. Owa bohaterka, Isabel Dalhousie, to mniej więcej czterdziestoletnia filozofka, redaktorka naczelna "Przeglądu Etyki Stosowanej", pochodząca z zamożnej i szanowanej rodziny, raczej snobka. Ma za sobą bardzo nieudane małżeństwo, od lat pozostaje sama, więc trochę z dobrego serca, a trochę z nudów próbuje ingerować w życie swojej bratanicy i najlepszej przyjaciółki - Cat. 
Pewnego wieczoru Isabel wybiera się na koncert orkiestry symfonicznej, a kiedy opuszcza salę zauważa, jak z najwyższego balkonu spada jakiś młody człowiek i ginie na miejscu. Wszystko wskazuje na to, że był to po prostu nieszczęśliwy wypadek, ale Isabel cała ta sprawa nie dawała spokoju (nie chodziło o ciekawość, ale o jakiś wyimaginowany obowiązek moralny), więc postanawia wykorzystać swoje znajomości i przeprowadzić na własną rękę małe śledztwo. 

O owym wypadku dowiadujemy się już na pierwszej stronie, ale potem ten wątek na długo grzęźnie i przyspiesza dopiero pod koniec książki. Wynudziłam się bardzo. Ledwie zaczął się jakiś stosunkowo ciekawy dialog, szybko był przerywany dywagacjami Isabel. Nie twierdzę, że były głupie (ale trochę banalne - miejscami), uważam jednak, że było ich zdecydowanie za dużo, poza tym średnio pasowały do powieści reklamowanej jako kryminał.
Nie wiem, dlaczego książka nosi taki tytuł - Niedzielny Klub Filozoficzny, do którego należała Isabel, jest tu tylko mimochodem wspominany, ale ani razu się nie spotyka.

Może inne książki tego autora są lepsze, ale ta zaciekawić może tylko mieszkańców Edynburga i osoby interesujące się tym miastem. W Wikipedii wyczytałam, że to dopiero pierwsza z siedmiu powieści o Isabel Dalhousie, ale ja na pewno po kolejne nie sięgnę.


PS Na stronie 42 jest mowa o powieści "Mały lord" Francesa Hodgsona Burnetta. Hmm.....

środa, 2 lutego 2011

STEPHEN KING NA WIELKIM EKRANIE

Tytuł: Stephen King na wielkim ekranie (Stephen King goes to the movies)
Autor: Stephen King
Tłumaczenie: Maciejka Mazan, Michał Wroczyński, Arkadiusz Nakoniecznik, Zbigniew A. Królicki

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7648-096-1
Stron: 479


Pierwsze wydanie: Przyszedł czas na lżejszą lekturę, a omawiana tu książka była akurat pod ręką - wygrałam ją kiedyś w jakimś internetowym konkursie. Czytałam ledwie kilka utworów Stephena Kinga ("Carrie", "Smętarz dla zwierzaków", "Miasteczko Salem", "Cztery pory roku") i mniej lub bardziej, ale mi się podobały, zwłaszcza "Smętarz". Nie twierdzę, że ten autor ma jakiś szczególnie dobry styl - powiedziałabym, że co najwyżej średni (choć nie czytałam jego nowszych książek, może coś się zmieniło) - ale ja lubię taki trochę rozwlekły sposób opowiadania historii.

Zwykle tego nie robię, tym razem jednak zacytuję opis, jaki wydawnictwo zamieściło na skrzydełku okładki:
Po raz pierwszy zebrano w jednym tomie pięć słynnych opowiadań Stephena Kinga,
Co z tego, skoro - jak nawet zaznacza wydawnictwo - każde z nich ukazało się już wcześniej w innych zbiorach wydanych w Polsce? 80% z nich jest znane chyba tylko koneserom twórczości tego pisarza.
których ekranizacje zdobyły uznanie krytyków i milionów widzów na całym świecie.
"Skazani na Shawshank" - tu się zgodzę. Reszty adaptacji filmowych nie widziałam, ale sprawdziłam ich oceny na filmwebie i na imdb - od miażdżących po średnie.
Są to również ulubione filmy samego autora.
Taaak. Na ostatniej kartce, tuż przed spisem treści, podano tytuły dziesięciu adaptacji filmowych, które King ceni najbardziej. W owym spisie znajdują się tylko dwa spośród wydanych w tym zbiorze opowiadań: "1408" i "Skazani na Shawshank".
Przed każdym z tekstów czytelnik znajdzie krótki, fascynujący komentarz pisarza, osobisty i pełen informacji spoza planu filmowego.
Potwierdzam tylko, że teksty są krótkie, do półtorej strony. Odnoszę wrażenie, że ich na ich stworzenie King poświęcił co najwyżej pół godziny. Dowiadujemy się, która ekranizacja podobała mu się, a która nie. Tyle. 

Ja rozumiem, że w blurbach trochę się koloryzuje, ale wszystko powinno mieć swoje granice... 
Poszczególne opowiadania różnią się między sobą tematyką, długością i przede wszystkim - jakością, dlatego każde z nich omówię osobno.

wtorek, 18 stycznia 2011

PAŁAC OSTROGSKICH

Tytuł: Pałac Ostrogskich
Autor: Tomasz Piątek
Pierwsze wydanie: 2008

Wydawnictwo: W.A.B.
ISBN: 978-83-7414-411-7
Stron: 310

Ocena: 2/5

Nie przepadam za alkoholem, piję rzadko i w śladowych ilościach, ale raz - kilkanaście lat temu, na jakichś urodzinach czy może na imprezie sylwestrowej, nie pamiętam - lekko się wstawiłam. Po wypiciu trzech czy czterech kieliszków wina stałam się nagle bardzo, w swoim mniemaniu, elokwentna. Kiedy przy stole zapadała krępująca cisza, wydawało mi się, że właśnie ja muszę tę ciszę koniecznie przerwać i zaskoczonemu nieco towarzystwu opowiadałam o wszystkim, co mi tylko do głowy przychodziło, zahaczając od czasu do czasu o kwestie egzystencjalne. Niemal żałuję, że wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych i nikt tych moich wynurzeń nie nagrał. Niemal;).
Przez ponad dekadę nie pamiętałam o tamtym wieczorze, aż do dziś - przypomniałam sobie (niestety bez szczegółów) w trakcie lektury "Pałacu Ostrogskich". W tej książce Tomasz Piątek również skacze z tematu na temat i z banału na banał - wypisz wymaluj, jak ja wtedy, nastoletnie dziewczę pod wpływem. Tylko że on tak na trzeźwo, tzn. popijając jedynie herbatkę, o czym co jakiś czas informuje czytelnika.

Bohaterem i narratorem jest Tomasz Piątek, absolwent lingwistyki na mediolańskim uniwersytecie, pisarz, copywriter, ewangelik reformowany, uzależniony od heroiny i alkoholu itd. Czyli autor, choć jak to zwykle bywa wątki autobiograficzne wymieszane są z fikcją i nikt poza pisarzem nie zna przebiegu granicy między nimi. W rozmowie z Anną S. Dębowską powiedział: W "Pałacu..." połączyłem ostry realizm z ostrą fantastyką. Ostry realizm najostrzej przejawia się w opisach ostrych reakcji fizjologicznych organizmu Tomasza Piątka na heroinę. Ostra fantastyka... No nie wiem; moim zdaniem pisanie o czymś, co nie istnieje i istnieć nie może, nie musi być od razu fantastyką. Ale mniejsza o definicje.

Zaczyna się dość ciekawie - od opisu pobytu bohatera w ośrodku odwykowym. Zainteresowało mnie to, bo ostatnią książką o narkomanii, którą przeczytałam, była chyba powieść "My dzieci z dworca Zoo". Potem Tomasz Piątek przedstawia genezę swojego nałogu - urodził się uzależniony, tzn. już jako mały chłopiec odczuwał przejmujący ból istnienia, przytłaczały go - wręcz fizycznie - obojętność przedmiotów i powszechny materializm niszczący więzi międzyludzkie. Każdego przytłaczają, ale większość ludzi przytłumia te nieprzyjemne uczucia np. poprzez zjedzenie ciastka czy zakup samochodu terenowego. Jednostkom szczególnie wrażliwym to jednak nie wystarcza, więc sięgają np. po heroinę. W każdym razie narkomanami jesteśmy wszyscy i jego misja polega na tym, żeby nam o tym przypomnieć. Pojawia się zatem potępienie konsumpcyjnego trybu życia; nawiązania do kalwińskiej teorii predestynacji; rozważania o uczuciach, sposobach ich wyrażania i kształtowania - można je przekazywać i zmieniać poprzez słowo, ale nie w sposób gwałtowny, lepiej stopniowo - przez opowieści, np. takie jak  ta książka.

piątek, 17 grudnia 2010

ZŁODZIEJKA

Tytuł: Złodziejka (Fingersmith)
Autorka: Sarah Waters
Pierwsze wydanie: 2002
Tłumaczenie: Magdalena Gawlik-Małkowska

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7469-461-2
Stron: 464

Ocena: 2+/5

Zaczęłam już wczoraj pisać o "Samolubnym genie" Dawkinsa, ale dziś nie jestem w stanie skupić się na tak poważnej tematyce, więc opiszę swoje wrażenia po lekturze "Złodziejki" Sarah Waters. 

Gdyby autorka poprzestała na napisaniu części pierwszej, liczącej ok. 150 stron, to "Złodziejka" byłaby niezłym krótkim czytadłem z intrygującym zakończeniem. Niestety powstały jeszcze dwie kolejne części (wszystkie mieszczą się w jednym tomie), w których występuje więcej niespodziewanych i nieprawdopodobnych zwrotów akcji niż w kilku sezonach "Mody na sukces" razem wziętych. No, może trochę przesadziłam, ale nie aż tak bardzo. 

Mamy rok 1862. Siedemnastoletnia Susan Trinder mieszka w Londynie u pani Sucksby, która zajmuje się dziewczynką niemal od dnia jej narodzin, ponieważ matkę Sue powieszono za morderstwo. To środowisko złodziejaszków, paserów i żebraków, od których Susan uczy się kilku pożytecznych sztuczek. Pewnego zimowego wieczoru składa im wizytę Dżentelmen - młody i przystojny uwodziciel, hazardzista i oszust, podobno wywodzący się z bogatej rodziny, która się go wyrzekła - i składa jej intratną propozycję. Otóż planuje on uwieść i poślubić pannę Maud Lilly, również siedemnastolatkę i sierotę, przebywającą pod opieką wuja - naukowca w ponurym domostwie na odludziu. Co prawda dziewczyna nie jest zupełnie zdrowa psychicznie (jej matka leczyła się w zakładzie dla obłąkanych), ale odziedziczy spory majątek. Susan ma zostać jej pokojówką i pomóc Dżentelmenowi w realizacji jego niecnych planów, oczywiście nie za darmo.
W części pierwszej narratorką jest Susan, druga opowiada o tych samych wydarzeniach, ale z perspektywy Maud, trzecia traktuje o dalszych losach wszystkich bohaterów. 

Wiktoriańska Anglia jest w "Złodziejce" ukazano dość ciekawie,  Sarah Waters oprowadza czytelnika po przeróżnych jej zakątkach: niebezpiecznych zaułkach Londynu, dziupli pasera, ponurym niszczejącym dworze, szpitalu psychiatrycznym, ale jednak w porównaniu np. ze "Szkarłatnym płatkiem i białym" Fabera wypada to wszystko cokolwiek blado. Również styl pisarki pozostawia, moim zdaniem, trochę do życzenia.
O ile w pierwszej i drugiej części udało jej się nieco zróżnicować sposób mówienia Sue - drobnej złodziejki i analfabetki "awansowanej" nagle na pokojówkę, oraz Maud, która odebrała, co prawda, nieco "nietypowe" wykształcenie, ale jednak była damą, o tyle w trzeciej części chyba zupełnie o tym zapomniała.
Uczucie, relacja między głównymi bohaterkami są całkiem wiarygodnie i subtelnie ukazane, ale już tzw. portrety psychologiczne każdej z nich osobno są miejscami niedopracowane, niekonsekwentne, dlatego Sue i Maud nie zdobyły mojej sympatii, mimo że zwykle kibicuję kobietom uciskanym i krzywdzonym przez brutalny męski świat. Sarah Waters właściwie opisała miejsce kobiety w patriarchalnym wiktoriańskim społeczeństwie, ale nie była pierwsza, a poza tym inni zrobili to, jak sądzę, lepiej.

Przesadny melodramatyzm ostatniej partii "Złodziejki" zupełnie przyćmił, niestety, nieliczne zalety tej powieści. Podsumowując: odradzam.

piątek, 29 października 2010

OSTATNI WYKŁAD

Tytuł: Ostatni wykład (The Last Lecture)
Autor: Randy Pausch oraz Jeffrey Zaslow
Tłumaczenie: Jan Kabat
Pierwsze wydanie: 2008

Wydawnictwo: Nowa Proza
ISBN: 978-83-7534-052-5
Stron: 289

Ocena: 2+/5


Trudno mi było ocenić tę książkę. To przesłanie, credo, rozrachunek z samym sobą, niemal ostatnie słowa, które schorowany, umierający człowiek kieruje do swojej rodziny, przyjaciół, współpracowników i uczniów. Czy można oceniać testament? Oczywiście, zwłaszcza gdy został opublikowany.

Randy Pausch (1960-2008) był profesorem informatyki w Carnegie Mellon University w Pittsburghu, współpracował również z takimi firmami jak Adobe, Google, Walt Disney Imagineers. W życiu prywatnym również mu się powiodło - miał wspaniałych rodziców, siostrę, a później również kochającą żonę i trójkę dzieci. Tę wspaniałą passę przerwał w 2006 roku rak trzustki i przerzuty.

Uczelnia zaproponowała mu wygłoszenie wykładu. Dawniej o "ostatni wykład" proszono, jak rozumiem, starszych profesorów, którzy zechcieli podzielić się swoim życiowym i naukowym doświadczeniem z kolejnymi pokoleniami, potem zmieniono nieco formułę i tematyka miała być związana z osobistymi i zawodowymi podróżami.

Randy Pausch się zgodził, mimo obiekcji żony. Kiedy zastanawiał się nad tematem wystąpienia, dowiedział się, że terapia zawiodła i pozostało mu tylko kilka miesięcy życia. Postanowił mimo wszystko wygłosić ów wykład, pożegnać się w ten sposób ze wszystkimi, coś po sobie pozostawić.

Jego wystąpienie pt. "Prawdziwe spełnienie dziecięcych marzeń" było nagrywane, opisał je również Jeffrey Zaslow, felietonista Wall Street Journal. Wydarzenie stało się głośne. Ta książka jest nieco poszerzoną wersją wykładu, który można obejrzeć w internecie, np. na youtube. Randy Pausch poprosił o pomoc w jej napisaniu właśnie Jeffreya Zaslowa, ponieważ chciał maksymalnie dużo czasu poświęcić swojej rodzinie.

"Ostatni wykład" nie ma żadnej literackiej wartości i chyba też do tego nie pretenduje. Autor chciał opowiedzieć o tym, jak zrealizował swoje dziecięce marzenia (oprócz jednego - grania w NFL), co miało zachęcić innych ludzi (a zwłaszcza jego dzieci) do podejmowania prób w tym kierunku.

piątek, 22 października 2010

POŻEGNANIE Z AVONLEA

Tytuł: Pożegnanie z Avonlea
Autorka: Lucy Maud Montgomery
Pierwsze wydanie: 1920
Tłumaczenie: Ewa Fiszer

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
ISBN: 83-10-09616-x
Stron: 143

Ocena: 2/5


Przy innej okazji wspominałam już na tym blogu, że "Ania z Zielonego Wzgórza" to jedna z ukochanych i najważniejszych dla mnie książek. Czytałam ją naprawdę wiele razy, często też wracałam do innych pozycji z tej serii. Oprócz jednej. Wiedziałam o istnieniu "Pożegnania z Avonlea", ale z niejasnego dla mnie samej powodu przeczytałam ten zbiór opowiadań dopiero teraz. W wydaniu, które wypożyczyłam sobie z biblioteki, znajduje się 13 historyjek, podczas gdy w oryginale było ich 15. Ciekawe, czy w innych edycjach (np. tej Wydawnictwa Literackiego, która ukazała się przy okazji setnej rocznicy opublikowania "Ani z Zielonego Wzgórza") znajdują się te dwa brakujące.
Tematyka i styl tych opowiastek w żaden sposób nie odbiegają od innych publikacji Lucy Maud Montgomery, przynajmniej od tych, które znam. Natomiast jeśli chodzi o jakość, to są to rzeczy słabsze. Zresztą tego samego zdania była sama autorka, ale wydawca nie wziął jej opinii pod uwagę.

"Ania z Zielonego Wzgórza" ukazała się po raz pierwszy w 1908 roku nakładem wydawnictwa L. C. Page & Co. z Bostonu. W kontrakcie znalazł się warunek, zgodnie z którym każda książka Lucy Maud Montgomery o tej samej tematyce, napisana w ciągu następnych 5 lat, również będzie wydana przez tę firmę. Pisarka nie przejmowała się wtedy tym zapisem, ponieważ nie spodziewała się, że jej powieść odniesie tak wielki sukces i że czytelnicy będą żądali kontynuacji. Tak się jednak stało i w ciągu kilku kolejnych lat w "the Pages" ukazały się kolejne książki o Ani Shirley. W latach 1908-1939 praktycznie co roku albo co dwa lata Maud coś publikowała.
Akurat w 1912 roku nie przygotowała niczego nowego do druku, więc wydawca poprosił ją o przysłanie napisanych wcześniej opowiadań. Wybrał najlepsze z nich i wydał jako "Opowieści z Avonlea" ("Chronicles of Avonlea").

wtorek, 10 sierpnia 2010

SAGA ZMIERZCH

Tytuł: Zmierzch (Twilight), Księżyc w nowiu (New moon), Zaćmienie (Eclipse)
Autorka: Stephanie Meyer
Pierwsze wydanie: odpowiednio 2005, 2006 i 2007
Tłumaczenie: Joanna Urban
Wydawnictwo Dolnośląskie
Stron: 416, 476, 552

Ocena: 1, 2-, 2+

Zarzekałam się, że nie przeczytam książek Stephanie Meyer, ale potrzebowałam czegoś lżejszego i jakoś tak się skusiłam. Co prawda na razie zapoznałam się tylko z trzema pierwszymi tomami, ale myślę, że mogę już coś na temat całego tego cyklu napisać. Powstają już nawet książkowe parodie tej sagi, więc nikt mi chyba nie zarzuci (i co ważniejsze - sama sobie nie zarzucę) podążania za tłumem wielbicieli wampirów. Nie ukrywam, że sięgając po te książki, chciałam zrozumieć, dlaczego stały się tak popularne i wywołały modę na młodzieżową literaturę "wampiryczną".

piątek, 18 czerwca 2010

KOBIETA W PODRÓŻY

Tytuł: Kobieta w podróży (Ein Lächeln, eine Rose)
Autorka: Roma Ligocka
Pierwsze wydanie: 2001
Tłumaczenie: Sława Lisiecka
Wydawnictwo Literackie
ISBN: 83-08-03285-0
Stron: 180

Ocena: 2/5



To zbiór 26 króciutkich utworów. W niektórych Roma Ligocka przytacza po prostu rodzinne opowieści i anegdoty z okresu międzywojennego i wojennego, przeważnie posępne - autorka wywodzi się z żydowskiej rodziny z Krakowa. Pozostałe historyjki to opis autobiograficznych epizodów z życia na emigracji, w różnych miastach Europy, nigdy naprawdę u siebie, zawsze tymczasowo.

W tym miejscu muszę się do czegoś przyznać - łatwo się uprzedzam do pewnego typu osób, czy może raczej ich zachowań, choć oczywiście nie nieodwracalnie. W przypadku pani Romy Ligockiej stało się to już podczas lektury drugiego opowiadania pt. "Pięć korków", w którym autorka wyznaje, że należy do ludzi, którzy parasol mają przy sobie tylko w pogodne dni, a kiedy pada - nigdy. Ale to jeszcze nic, bo już w następnym akapicie zwierza się czytelnikom, że " nie dorosła do technicznego wyrafinowania" małych, składanych parasolek, które mieszczą się w torebce - nie jest w stanie ich otworzyć.
No rzeczywiście jest się czym chwalić. Nie znoszę osób, które uważają się za zbyt wysublimowane i delikatne, by dostrzegać prozę życia i jakoś sobie z nią radzić. Taki sposób bycia uważam za wyjątkowo pretensjonalny.

Wydaje mi się jednak, że nawet gdyby tego wyznania o parasolach nie było, nie oceniłabym tej książki wyżej. Opowiastki o przedwojennych krakowskich żydach były całkiem interesujące, przede wszystkim dlatego, że akurat w Krakowie teraz mieszkam i trochę interesuję się przeszłością tego miasta, ale tematy pozostałych utworów były przeważnie po prostu zbyt banalne, nadające się może na felieton w piśmie kobiecym, ale do książki to już niekoniecznie. Mąż pani Ligockiej malował łazienkę i przy tej okazji niechcący oblał sobie różową farbą najlepszy garnitur. Cóż, można się z tego pośmiać w rodzinnym gronie, ale chyba niewiele postronnych osób to zainteresuje?

Również język tych opowiadań nie jest najlepszy, niestety. Gdybym określiła go jako "oszczędny", to byłyby to eufemizm. Jest zbyt prosty i miejscami pretensjonalny, choć niektórzy pewnie nazwaliby go "poetyckim" (ale nie ja). Nie razi to tak bardzo w przypadku historii rodzinnych, bo stylistyczne braki rekompensuje w dużym stopniu tematyka, ale pisanie o sobie wychodzi pani Ligockiej znacznie gorzej.

Przyczepię się do jeszcze jednej rzeczy. Nie ma ludzi zupełnie pozbawionych wad i słabości, dlatego idealizowanie kogokolwiek, a już zwłaszcza siebie w autobiografii, no cóż, nie spotka się nigdy z moim uznaniem. Tymczasem z tych opowiadań dowiadujemy się, że pani Ligocka bywała często zagubiona czy bezradna, ale zwykle znalazł się obcy człowiek, który jej jakoś pomógł albo obdarował pięknym kwiatem; że kiedy opowiadała o swoich wojennych losach, to wszyscy słuchacze zawsze płakali; że w jej rodzinie byli sami dobrzy i porządni ludzie itd. Czy naprawdę nigdy się nie pomyliła i nie zrobiła niczego złego?

Chcę podkreślić, że nie oceniam tutaj samej pani Ligockiej czy jej losów, a tylko te opowiadania. Nie podobały mi się, nie polecam ich i nie zaliczam do dobrej literatury, choć prawdopodobnie jestem dość odosobniona w tej opinii.

niedziela, 9 maja 2010

BŁAZEN KRÓLOWEJ

Tytuł: Błazen królowej
Autorka: Philippa Gregory
Tłumaczenie: Barbara Korzon
Pierwsze wydanie: 2003
Wydawnictwo: "Książnica"
ISBN: 978-83-245-7539-8
Cena z okładki: 39,90 zł
Stron: 571

Ocena: 2+/5

Hanna Verde to młodziutka Żydówka z darem przewidywania przyszłości, która wraz z ojcem uciekła z Hiszpanii, gdzie szalała inkwizycja. Chrzest i skrupulatne uczestniczenie całej rodziny w katolickich nabożeństwach nie uchroniły jej matki od spłonięcia na stosie. Ojciec ma nadzieję, że ucieczka do Anglii i zmiana nazwiska na Green pozwolą im obojgu przetrwać. W Londynie otwiera małą drukarnię i sklepik z rzadkimi manuskryptami, a Hanna ma mu pomagać w prowadzeniu interesów, dopóki nie ukończy szesnastu lat i nie wyjdzie za mąż za Daniela Carpentera, również Żyda. Wszystko to dzieje się za panowania Edwarda VI (syna Henryka VIII), więc wszyscy udają protestantów. 
Pewnego dnia do księgarni Greenów trafiają dwie ważne osobistości: Robert Dudley, syn księcia Northumberland - najpotężniejszej osoby w kraju, oraz John Dee (matematyk, astronom, astrolog, okultysta i alchemik). Ów uczony szybko odkrywa talent Hanny; on i Dudley postanawiają wykorzystać go dla własnych celów. Dzięki ich protekcji dziewczyna zostaje błaznem (właściwie błaźnicą) króla Edwarda. Nieoficjalnie ma donosić Dudleyom o wszystkim, co się dzieje w otoczeniu króla, a Johnowi Dee ma pomagać w stawianiu horoskopów i odgadywaniu przyszłości. Edward zmarł bardzo młodo, ale Hanna zachowuje swoją posadę na dworze kolejnej władczyni - Marii, a jednocześnie potrafi zdobyć sympatię jej młodszej siostry i głównej rywalki - Elżbiety. Za rządów arcykatolickiej Marii również w Anglii zapłonęły stosy, więc wielu protestantów (nie wspominając już o Żydach) wybiera emigrację. Hanna nie chce jednak opuścić swojej pani, którą pokochała i na której opiekę liczy. Towarzyszy królowej w chwilach jej tryumfu i klęski, dopóki ta nie wysyła jej na przeszpiegi na dwór Elżbiety. Dziewczyna nie unika wplątania się w sieć politycznych spisków i knowań. 
Oczami Hanny, błaźnicy i jasnowidzki, obserwujemy ważny okres w historii Anglii i zaglądamy za kulisy wielkiej polityki.
***
Kluczowe wydarzenia historyczne przedstawione są dość wiernie. Do mojej oceny tej powieści dodałam plusik za stosunkowo obiektywne i obszerne opisanie królowej Marii, zwykle pozostającej w głębokim cieniu rzucanym przez jej siostrę i następczynię - Elżbietę. (Swoją drogą chętnie przeczytałabym jakąś biografię córki Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej, ale nie wiem, czy jakąś wydano w Polsce). Zwykle jest tak, że jeśli autorka/autor książki dobrze pisze o Marii Tudor (lub o Marii Stuart), to w dużo gorszym świetle pokazuje Elżbietę. I odwrotnie. Philippa Gregory za najważniejszą cechę córki Anny Boleyn uznała kokieterię, pomijając trochę jej gruntowne wykształcenie. 
Z kolei postać Hanny nie została przez autorkę zbyt dobrze przemyślana. Raz jest feministką, która chce być w życiu kimś więcej niż tylko posłuszną żoną i matką, choć jednocześnie naraża swoje życie służąc przystojnemu arystokracie. Potem nagle staje się entuzjastką małżeństwa. Raz uwielbia i ceni tylko królową Marię, a gardzi Elżbietą, po czym nagle zaczyna uważać księżniczkę za kobietę godną podziwu i naśladowania. Finał tej historii to morze lukru.

Czytałam dużo pochlebnych recenzji innej książki Philippy Gregory - "Kochanice króla" (film na podstawie tej powieści mi się nie podobał), spodziewałam się zatem, że "Błazen królowej" będzie trochę lepszy. Tymczasem styl był jakiś taki nijaki, język wypowiedzi wszystkich bohaterów, bez względu na ich status - identyczny, właściwie brak interesujących opisów miejsc. Fabuła nie wydała mi się jakoś szczególnie porywająca, może dlatego, że kilka książek o Tudorach czytałam, więc znałam losy Marii i Elżbiety. Dzieje Hanny Green też mnie jednak nie wciągnęły. 

Zaliczam tę pozycję do tej samej kategorii, co "Ja, Elżbieta" Rosalindy Miles - bardzo przeciętnych powieści historycznych. Philippa Gregory napisała jeszcze pięć innych książek o epoce Tudorów, ale ja nie sięgnę już po żadną inną. Mam nadzieję, że kiedyś w końcu trafię na dobrze napisaną, zbeletryzowaną biografię jakiegoś władcy z tej dynastii.