30 grudnia 2012

Panna młoda w śniegu - Jan Seghers


Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 420

Pół roku temu przeczytałam powieść otwierającą serię kryminałów, których głównym bohaterem jest komisarz Robert Marthaler. Nie zachwyciła mnie niestety, oceniłam ją jako średnią, ale nie porzuciłam zamiaru poznawania twórczości Jana Seghersa, ponieważ zaintrygował mnie opis fabuły kolejnej książki z cyklu. Przyznam też, że cierpię na małą obsesję na punkcie wszelkich kontynuacji, więc o ile jakieś dzieło nie zniechęci mnie zupełnie, to mam ochotę poznać dalsze losy bohaterów lub razem z nimi rzucić się w kolejny wir wydarzeń. W recenzji Zbyt pięknej dziewczyny zwróciłam uwagę na bardzo widoczną inspirację kryminałami skandynawskimi i uderzające podobieństwo Marthalera do Wallandera. Miałam nadzieję, że w kolejnych dziełach Seghers nieco się usamodzielni i przestanie imitować styl kolegów po fachu. Wydaje mi się, że jeszcze nie do końca to się udało, ale wszystko zmierza ku dobremu, bo druga powieść zawiera bardziej dynamiczną akcję, ciekawszą fabułę i jest lepiej napisana niż pierwsza.

Gabriele Hasler czuła, że coś jest nie w porządku. Od kilku godzin była zdenerwowana i zaniepokojona, choć nie miała ku temu wyraźnych powodów. Wychodząc z gabinetu dokładnie zamknęła drzwi, sprawdziła czy nic podejrzanego nie dzieje się w okolicy, a do domu pojechała taksówką, żeby w miarę szybko i bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Niestety na nic zdały się te zabiegi, bo rano znaleziono ją martwą na podwórku za domem. Morderca postarał się, żeby zbrodnia wzbudziła niedowierzanie nawet wśród policjantów z długim stażem. Nagie, ułożone w poniżającej pozie i ze śladami tortur zwłoki szybko stają się sensacją na skale kraju. Ekipa komisarza Marthalera stoi przed bardzo trudnym zadaniem. Sprawa brutalnego zabójstwa dentystyki jest niezwykła nawet jak na frankfurckie statystyki kryminalne. Brak świadków, śladów i wyraźnego motywu dodatkowo komplikuje dochodzenie. A kiedy pojawia się kolejna ofiara policjanci zdają sobie sprawę, że mają do czynienia z szaleńcem, który gotów jest na wszystko, by zaspokoić swoje perwersyjne pragnienia.

Książka Seghersa nie dostarcza mocnych wrażeń, nie wywołuje przerażenia, ani nie sprawia, że po skończonej lekturze nie można przestać myśleć o opisanych wydarzeniach. Mimo tego nie żałuję, że przeczytałam Pannę młodą w śniegu, bo to ciekawa historia, nadająca się w sam raz na leniwe wieczory, gdy chcemy zapomnieć o własnych kłopotach i zrelaksować się przy kryminalnym czytadle. Autor zbudował fabułę na jednym z częściej wykorzystywanych motywów, jakim jest stopniowe odsłanianie przeszłości ofiar. Z pozoru w ich życiu nie działo się nic niezwykłego i zwracającego uwagę, ale po wnikliwym przyjrzeniu się ich nawykom, dochodom, przyjaciołom i współpracowników na jaw wychodzą intrygujące fakty, rzucające nowe światło na całą sprawę i pozwalające zawęzić krąg podejrzanych. Stateczni, spokojni, mili ludzie często prowadzą drugie życie, w którym robią rzeczy na ogół potępiane i uważane za niemoralne. Pisarzowi udało się wprowadzić element zaskoczenia, gdy powoli odkrywał wszystkie karty i ujawniał, co łączyło ofiary, sprawiając, że to właśnie nimi zainteresował się frankfurcki zwyrodnialec.

Niestety niespodzianki zabrakło w osobie mordercy. Seghers zostawia tyle wskazówek i oczywistych podpowiedzi, że co najmniej od połowy powieści wiadomo, kto zabił. Co prawda stara się zmylić trop, ale ten wybieg raczej nie zdaje egzaminu, bo jak powszechnie wiadomo osoba, na którą policjanci najpierw kierują podejrzenia zazwyczaj jest niewinna. Nie można za to narzekać na brak dynamizmu, zwłaszcza na ostatnich kilkudziesięciu stronach. Policjanci nie czekają z założonymi rękoma aż morderca popełni błąd i wszystko samo się wyjaśni, ale ostro biorą się do pracy. Poza tym są dobrze zorganizowani i dogadują się między sobą, nawet, jeśli łączą ich skomplikowane i niejasne związki. Prawdziwym tytanem pracy jest Robert Marthaler, który nie potrafi zapomnieć o prowadzonej sprawie nawet na chwilę. Niezależnie od tego, co aktualnie robi i gdzie przebywa, myślami zawsze jest w pracy, gdy ma do rozwiązania trudną zagadkę. W pierwszej części Marthaler był tak zgorzkniałym i zniechęconym do wszelkich instytucji bohaterem, że wielokrotnie dziwiłam się, że nikt jeszcze nie pozbawił go stanowiska. Niezadowolony, działający w pojedynkę i niezbyt towarzyski komisarz przeszedł lekką metamorfozę w tej powieści. Zaczął o siebie dbać, stał się bardziej sympatyczny i przystępny nie tylko dla innych bohaterów, ale również dla czytelnika. Nadal uważam, że Marthaler jest stylizowany na Wallandera, ale powoli krystalizują się w nim indywidualne cechy i istnieje szansa, że będę pamiętać o tej postaci nie tylko ze względu na podobieństwa do Mankellowskiego detektywa.

Inni policjanci nie odgrywają znaczącej roli. Współpracownicy Marthalera są, bo są. Przynoszą jedzenie, przychodzą na odprawy, niby również skupiają się na dochodzeniu, ale zupełnie umknęło mi, kto pierwszy wpadł na pomysł przeprowadzenia tajnej operacji itd. Znacznie ciekawsi są bohaterowie, którzy przypadkowo uwikłali się w całą sprawę. To oni nadają tej historii autentyzmu i rozmachu, ich kreacje są wiarygodne i dopracowane. Wątek miłosny nadal mnie zadziwia. Wprawdzie w drugiej części między Marthalerem a Terezą zaczyna wreszcie dziać się coś określonego, ale i tak zdumiewa mnie ta znajomość. Rzekome uczucie łączące tych dwoje nie miało kiedy się narodzić, bo albo on jest wiecznie zajęty, albo ona obrażona z powodu jego niezdecydowania. Niemniej wszystko wskazuje na to, że znowu coś między nimi zaiskrzyło i ani chybi w kolejnej powieści autor raczy czytelników dalszymi perypetiami tej pary. Panna młoda w śniegu nie jest wybitnym kryminałem, ale czyta się tę powieść z przyjemnością, pomimo pewnych niejasności i niedoróbek. Na ten moment Jan Seghers jawi mi się jako literacki rzemieślnik. Pisze całkiem nieźle, ale brakuje mu tego czegoś, co sprawia, że od powieści innych autorów nie można się oderwać.

Ocena: 4 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Book-Trotter 

25 grudnia 2012

Święta, święta - Annie Sanders


Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 336

W ferworze przedświątecznych przygotowań trudno wygospodarować czas na czytanie. A nawet, jeśli uda się znaleźć chwilę wolnego to zazwyczaj sięgamy po lekkie i optymistyczne powieści, które pomagają wprowadzić nas w świąteczny nastrój. Wyczerpujące emocjonalnie, skomplikowane książki ustępują miejsca bajkowym historiom o bożonarodzeniowej magii, za sprawą której triumfują miłość, radość i porozumienie zwaśnionych od dawna bohaterów. Wszyscy wiemy, że takie opowieści raczej nie mają przełożenia na rzeczywistość, bo w prawdziwym świecie niełatwo zażegnać wieloletni spór za sprawą jednej rozmowy, wybaczyć bliskim, którzy czasem przysparzają tyle cierpienia i zapomnieć o wszystkich swoich problemach tylko, dlatego że zbliżają się święta. Jednak mimo tego, chcę was namówić na chwilę odpoczynku, relaksu z kubkiem aromatycznej kawy u boku i dobrą książką w dłoniach.

Beth Layham nigdy dotąd nie przykładała wielkiej wagi do świątecznej otoczki. Nie stresowała się gotowaniem, nie ozdabiała domu i nie denerwowała się, że wszystko nie zostało perfekcyjnie przygotowane. Ale tym razem jest inaczej, ponieważ tegoroczne Boże Narodzenie po raz pierwszy spędzi z mężem. Już we wrześniu Beth zaczyna planować przyjęcie, kolekcjonować przepisy i próbować swoich sił w kuchni, a wszystko po to, by pokazać pasierbom i mężowi, że ona również potrafi urządzić rodzinne, ciepłe święta. Niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem, a świadomość, że pierwsza żona Jacoba zawsze z wielką pompą celebrowała święta nie daje spokoju znerwicowanej Beth. Gdy nadchodzi wielki dzień nic nie układa się tak jak zakładała. Jej wiecznie zła i skwaszona pasierbica Holly na każdym kroku demonstruje swoje niezadowolenie z powtórnego ożenku ojca, w wigilijny poranek w domu pojawia się grupa niezapowiedzianych gości, a jakby tego było mało, do wioski przyjeżdża kobieta przekonana, że wynajęła od Beth malutki domek, w którym spędzi tradycyjne, spokojne Boże Narodzenie. Czy te święta okażą się totalną katastrofą, czy może jednak ta dziwna zbieranina ludzi znajdzie nić porozumienia i w przyjemnej atmosferze spędzi wigilijny wieczór?

Od razu uprzedzam, że powieść Annie Sanders (pod tym pseudonimem kryje się literacki duet Annie Ashworth i Meg Sanders) należy do tych cukierkowych, bajkowych i bardzo optymistycznych historii z obowiązkowym szczęśliwym zakończeniem. Co prawda nie pojawia się w niej motyw nawróconego bogacza, ale wszystkie inne elementy świątecznej, pokrzepiającej opowieści wyzierają już z pierwszych stron książki. Mamy samotną matkę miotającą się między pracą a domem i po ciuchu liczącą na to, że spotka odpowiedniego mężczyznę, który pokocha zarówno ją jak i jej synka. Spotkamy także kobietę pragnącą odnaleźć się wśród wrogo nastawionej rodziny męża oraz zagubioną dziewczynę, która nie potrafi pozbierać się po śmierci matki, a przepełniający ją ból wyładowuje na macosze. Oczywiście pod wpływem pewnego wydarzenia wszyscy bohaterowie przechodzą przemianę. Jedni przekonują się, że w obchodzeniu świąt nie chodzi o przygotowywanie dekoracji i potraw jakie pokazują w luksusowych magazynach, ale o spędzanie czasu z bliskimi i okazywanie, że to oni są najważniejsi na świecie. Inni odnajdują upragnioną miłość, gdy najmniej się tego spodziewają, a jeszcze inni godzą się z rzeczami, których człowiek w żaden sposób nie może zmienić i próbują odnaleźć spokój mimo utraty bliskich i świadomości, że już nigdy razem nie zasiądą do wigilijnej wieczerzy.

Autorki zadbały o to, żeby czytelnicy mogli poznać odmienne punkty widzenia nie tylko na świąteczny czas, ale i na tę samą sytuację rodzinną. Dzięki temu łatwiej wczuć się w położenie bohaterów i zrozumieć ich zachowanie. Wykreowane postaci nie są papierowe i jednowymiarowe, mimo że finalnie wszystkie przechodzą świąteczną metamorfozę. Można przyczepić się do tego, że pisarki zbyt szybko pogodziły bohaterów, wygładziły ich buńczuczne nastawienie i wtłoczyły w ramy jednej wielkiej, kochającej się rodziny. Dla mnie jednak to niewielki mankament, ponieważ spodziewałam się takiego obrotu spraw i prawdopodobnie poczułabym się rozczarowana, gdyby na zakończenie wszystko się nie ułożyło. Najwięcej sympatii wzbudziła we mnie Carol, starająca się ratować podupadającą karierę, poświęcać dużo czasu synowi, a przy tym nie utyskiwać na każdym kroku na swój los. Postać Beth wydała mi się nieco przerysowana, ale może rzeczywiście istnieją na świecie ludzie, którzy potrafią odsunąć urazy na bok i w imię wyższych wartości nie zwracać uwagi na docinki, zaczepki oraz próby zdyskredytowania swojej osoby w oczach innych. Nawet w antypatycznej pasierbicy Holly można dopatrzeć się ludzkich uczuć i zrozumieć jej postepowanie, mając w pamięci przeżycia bohaterki z ostatnich dwóch lat.

Święta, święta czyta się niezwykle szybko. Oprócz świątecznego przesłania książka zawiera sporą dawkę humoru i celnych obserwacji, dotyczących corocznego dążenia do perfekcjonizmu i grudniowego festiwalu narzekania na obowiązki i złoszczenia się z powodu upływającego czasu. Bardzo przypadł mi do gustu wątek obnażający absurdalność tak ostatnio propagowanej poprawności politycznej, przez którą nietaktem jest wystawianie szkolnych jasełek z powodu ich religijnego charakteru. Nie mogę również nie zgodzić się z jedną z bohaterek krytykującą kobiety prześcigające się w udowadnianiu, że są najlepsze pod każdym względem i mają monopol na wiedzę we wszelkich aspektach życia rodzinnego. Święta, święta to powieść traktująca głównie o kobietach i do kobiet skierowana. Każda z nas marzy o radosnych i ciepłych świętach, kochającym partnerze u boku i wesołej gromadzie bliskich osób, którzy potrafią porozumieć się w każdych okolicznościach. Nawet, jeśli taka sytuacja to utopia w najczystszej postaci, to raz w roku warto wchłonąć tę specyficzną atmosferę i zatopić się w rzeczywistość, w której wszystko może się zdarzyć. W końcu Boże Narodzenie to czas cudów i prawdziwej magii zdolnej odmieniać zatwardziałe ludzkie serca.

Ocena: 4,5 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik

23 grudnia 2012

Siła strachu. Wpływ Apokalipsy i lęków zimnowojennych na wybrane nurty kultury popularnej - Piotr Jezierski


Wydawnictwo: Katedra
Liczba stron: 228

Kolejna data końca świata już za nami, a mimo tego nasza planeta nadal ma się całkiem nieźle. 21 grudnia minął w atmosferze przedświątecznych przygotowań, a nie spędzających sen z powiek oznak nadciągającej apokalipsy. Obyło się bez globalnych powodzi, wybuchów na słońcu, inwazji obcej cywilizacji czy też uderzającej w Ziemię asteroidy. Nie oznacza to jednak, że ludzie uwolnili się od myśli o zbliżającym się kresie cywilizacji. Zapewne lada chwila ktoś ujawni kolejne proroctwo, jeszcze jedną datę, będącą nieodwołalnym terminem apokalipsy. Większość nie poświęci tej wiadomości zbyt wiele czasu, ale niektórzy z niepokojem będą wyglądać znaków na niebie, świadczących o tym, że koniec jest bliski. Co przemawia za takim scenariuszem? Przede wszystkim historia, pokazująca, że od zarania dziejów człowiek obawia się zagłady.

Piotr Jezierski w publikacji pt. Siła strachu analizuje poszczególne motywy mające wpływ na ogólnospołeczne lęki, bada skąd wzięło się przekonanie o tym, że znany nam świat kiedyś po prostu się skończy i pokazuje jak wiele z tego pierwotnego strachu przeniknęło do kultury XX i XXI wieku. Jezierski jest z wykształcenia kulturoznawcą i realizatorem filmowo-telewizyjnym. W jego książce wyraźnie da się odczuć, że przytaczane tezy nie są wynikiem zainteresowania laika, ale przede wszystkim skutkiem wielu rzetelnych i rozległych badań poświęconych zagadnieniu lęków społecznych. Siłę strachu czyta się znakomicie, ponieważ z jednej strony to interesująca analiza tekstów powszechnie znanych i dostępnych, a z drugiej obszerne kompendium wiedzy o mechanizmach naszej psychiki, wpływie poszczególnych wydarzeń i wynalazków na zbiorową świadomość oraz przypadkach, które zmieniły postrzeganie rzeczywistości przez przeciętnego człowieka. Jezierski posługuje się stylem popularnonaukowym, dzięki czemu książka będzie zrozumiała i interesująca nawet dla osób, które do tej pory nie miały styczności z tekstami analitycznymi poświęconymi przeobrażeniom współczesnej kultury. Jednocześnie publikacja utrzymuje wysoki poziom poprzez liczne odwołania do wyników prac filozofów i myślicieli, którzy swoimi tekstami zainspirowali pisarz, reżyserów i twórców gier komputerowych do kreowania fabuł rozgrywających się w czasie postapokaliptycznym. Na końcu znajduje się również obszerna bibliografia stanowiąca nie lada gratkę dla chcących zgłębić temat.

Na początku autor skupia się na przedstawieniu czytelnikom religijnego podłoża apokalipsy. Okazuje się, że nie tylko chrześcijanie wierzą w nastanie sądnego dnia, po którym ani ziemia, ani niebo nie będą już takie same. Obietnica spektakularnego wydarzenia, mającego oddzielić dobrych od złych ludzi łączy wiele wspólnot odwołujących się do koncepcji stworzenia świata przez boga lub bogów. Ziemska egzystencja pełna jest cierpienia, niezadowolenia i niesprawiedliwości, ale gdy tylko nadejdzie właściwy moment wszystko zakończy się dzięki krwawej, ale jakże potrzebnej interwencji bóstwa. Wiele systemów religijnych przewiduje gwałtowną i niebezpieczną przemianę naszej planety, po której nastanie czas szczęścia i beztroski. Oczywiście lęki apokaliptyczne nie biorą się jedynie z wiary w nadejście czasów ostatecznych. Jezierski przekonuje, że największy wpływ na ogólnoświatową panikę miała zimna wojna. Ludzie żyli w ciągłym strachu, że pewnego dnia świat zostanie zniszczony przez ładunki atomowe. Wyścig zbrojeń, obawa przed przyszłością, a także rozwój mediów doprowadziły do tego, że o apokalipsie zaczęto mówić coraz częściej. Autor Siły strachu zwraca uwagę na to, że ludzkość po raz pierwszy w historii istnienia zyskała możliwość całkowitego zniszczenia swojego gatunku.

W książce opisane zostały również inne formy zagłady, wywołujące u wielu osób grozę graniczącą z paniką. Autor każdą koncepcję dokładnie analizuje, wskazując na jej początki i dalszy rozwój. Jedną z ciekawszych wydała mi się hipoteza Gai, rozwinięta przez Petera Warda, który wskazuje na to, że Ziemia reaguje na działania zamieszkujących ją gatunków. Według tej koncepcji planeta sama doprowadza do unicestwienia życia, gdy np. nastąpi przeludnienie. Piotr Jezierski opisuje również początek strachu przed wszechobecnymi maszynami, wyhodowanymi w laboratoriach wirusami i niepohamowanym pędem do wiedzy, mogącym przynieść więcej szkody niż pożytku. Dodatkową zaletą tej publikacji jest szerokie spojrzenie na konteksty popkultury. Jezierski przytacza przykłady przepracowania apokaliptycznych lęków w formie filmów, gier komputerowych czy powieści. Bardzo podoba mi się to, że opisując wpływ zimnowojennych obaw na popkulturę, zwraca uwagę na teksty pojawiające się wówczas we Wschodniej Europie. Zimna wojna przerażała przecież obywateli dwóch stron konfliktu, o czym wiele osób zapomina. Siła strachu to wartościowa i interesująca publikacja, przedstawiająca rozwój myśli apokaliptycznych na przestrzeni wieków i ich współczesnych obrazów w tekstach kultury popularnej.

Ocena: 5 / 6


Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa naukowego Katedra. 

19 grudnia 2012

Trucizną mnie uwodzisz - Jennifer Clement


Wydawnictwo: Mała Kurka
Liczba stron: 208

Matka Emily Neal pewnego dnia wyszła na targ i już nigdy nie wróciła do domu. Przez całe dzieciństwo bohaterka zastanawiała się czy jej matkę spotkało coś złego, czy po prostu porzuciła córkę. Teraz Emily poświęca się głównie studiom i pracy w sierocińcu założonym przez jej przodków. Mieszka z ojcem na przedmieściach Mexico City, często rozmawia z prowadzącą sierociniec siostrą Agatą, a w wolnym czasie wyszukuje i zachowuje artykuły o zbrodniarkach. Wycina z gazet nawet najmniejszą wzmiankę o kobietach, które odebrały komuś życie, powiększając w ten sposób swoją nieco makabryczną kolekcję. Pewnego dnia w domu Emily pojawia się kuzyn Santiago, którego rodzice nie utrzymywali kontaktów z resztą rodziną. Gdy między nim a Emily rodzi się zakazana więź, na jaw wychodzi skrywany przez lata sekret.

Powieść Jennifer Clement skusiła mnie wieloma pozytywnymi recenzjami, piękną okładką i egzotycznym miejscem akcji. Nie mogę stwierdzić, że zawiodłam się na tej historii, ale przyznam, że nie odnalazłam w niej nic aż tak wyjątkowego. Spodziewałam się naprawdę niebanalnej i zapadającej w pamięć powieści, a otrzymałam kolejną historię miłosną, tyle, że rozgrywającą się w innej niż zazwyczaj scenerii. Trucizną mnie uwodzisz wyróżnia się spośród innych książek subtelnym językiem. Zostałam wciągnięta w ten egzotyczny i trochę oniryczny klimat, w którym palące słońce Mexico City pozostawia ślad w kwiatach bugenwilli, a ulicami jeżdżą obwoźni sprzedawcy chleba czy owoców. Czasami dobrze jest zrobić sobie przerwę od „zwyczajnych” powieści obyczajowych i sięgnąć po taką, która charakteryzuje się pięknym językiem. Nie żałuję czasu poświęconego na lekturę, ale niestety nie wszystkie motywy chwyciły mnie za serce z taką samą intensywnością.

Za największą wadę recenzowanej powieści uważam dziwny i mało wiarygodny związek Emily i Santiago. Tak naprawdę to nie wiadomo czy ich nienaturalna relacja narodziła się z wzajemnej fascynacji czy jedynie świadomości, że robią coś zakazanego i społecznie nieakceptowalnego. Nie odnalazłam w ich zachowaniu i w ich słowach oddania charakterystycznego dla zakochanych. Miałam natomiast wrażenie, że oboje nie traktują tego uczucia poważnie. Santiago został sportretowany jako młody i zdolny architekt, który dzieciństwo spędził na odludnej farmie, a po śmierci rodziców przyjechał do miasta, by znaleźć pracę i przy okazji poznać krewnych. Mężczyzna często stroi sobie z Emily żarty, umyślnie wywołując łzy i poczucie krzywdy. Nie wiadomo, co bohaterowie myślą o sobie nawzajem. Emily od wczesnego dzieciństwa nosi w sobie ogromny ból spowodowany zniknięciem matki, jej powiernicą i pocieszycielką była dotąd siostra Agata, ale w pewnej kwestii i ona zawiodła bohaterkę.

Jennifer Clement w ciekawy sposób wprowadziła do historii wątek kryminalny. Na zakończenie każdego rozdziału dodała krótką notkę poświęconą wybranej morderczyni i jej ofiarom. W książce znajdują się wzmianki o Mary Ann Cotton, Verze Renci, Marybeth Tinning i innych kobietach, które za pomocą trucizny pozbawiły życia wiele osób. Takie artykuły połączone z dość dziwną i niejasną relacją między bohaterami stworzyły atmosferę niepokoju i wyczekiwania na dalszy rozwój wypadków. Interesujący okazał się również wątek sierot, którymi od lat opiekuje się rodzina Neal. Z książki przebija smutek i zrezygnowanie dzieci trafiających pod opiekę obcych ludzi i mających świadomości, że są na świecie same. Wiele z nich ma za sobą traumatyczne przeżycia, wspomnienia budzące koszmary i nawyki obrazujące ile cierpienia doświadczyły. Liczyłam na to, że powieść Jennifer Clement wywrze na mnie większe wrażenie, ale mimo tego zachęcam do lektury, ponieważ pod paroma względami Trucizną mnie uwodzisz wyróżnia się na tle innych książek o podobnej tematyce. 

Ocena: 4,5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa Mała Kurka. 

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik