Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 420
Pół roku temu
przeczytałam powieść otwierającą serię kryminałów, których głównym bohaterem
jest komisarz Robert Marthaler. Nie zachwyciła mnie niestety, oceniłam ją jako
średnią, ale nie porzuciłam zamiaru poznawania twórczości Jana Seghersa,
ponieważ zaintrygował mnie opis fabuły kolejnej książki z cyklu. Przyznam też,
że cierpię na małą obsesję na punkcie wszelkich kontynuacji, więc o ile jakieś
dzieło nie zniechęci mnie zupełnie, to mam ochotę poznać dalsze losy bohaterów
lub razem z nimi rzucić się w kolejny wir wydarzeń. W recenzji Zbyt pięknej dziewczyny zwróciłam uwagę
na bardzo widoczną inspirację kryminałami skandynawskimi i uderzające
podobieństwo Marthalera do Wallandera. Miałam nadzieję, że w kolejnych dziełach
Seghers nieco się usamodzielni i przestanie imitować styl kolegów po fachu.
Wydaje mi się, że jeszcze nie do końca to się udało, ale wszystko zmierza ku
dobremu, bo druga powieść zawiera bardziej dynamiczną akcję, ciekawszą fabułę i
jest lepiej napisana niż pierwsza.
Gabriele Hasler czuła, że
coś jest nie w porządku. Od kilku godzin była zdenerwowana i zaniepokojona,
choć nie miała ku temu wyraźnych powodów. Wychodząc z gabinetu dokładnie
zamknęła drzwi, sprawdziła czy nic podejrzanego nie dzieje się w okolicy, a do
domu pojechała taksówką, żeby w miarę szybko i bezpiecznie dotrzeć na miejsce.
Niestety na nic zdały się te zabiegi, bo rano znaleziono ją martwą na podwórku
za domem. Morderca postarał się, żeby zbrodnia wzbudziła niedowierzanie nawet
wśród policjantów z długim stażem. Nagie, ułożone w poniżającej pozie i ze
śladami tortur zwłoki szybko stają się sensacją na skale kraju. Ekipa komisarza
Marthalera stoi przed bardzo trudnym zadaniem. Sprawa brutalnego zabójstwa
dentystyki jest niezwykła nawet jak na frankfurckie statystyki kryminalne. Brak
świadków, śladów i wyraźnego motywu dodatkowo komplikuje dochodzenie. A kiedy
pojawia się kolejna ofiara policjanci zdają sobie sprawę, że mają do czynienia
z szaleńcem, który gotów jest na wszystko, by zaspokoić swoje perwersyjne
pragnienia.
Książka Seghersa nie
dostarcza mocnych wrażeń, nie wywołuje przerażenia, ani nie sprawia, że po
skończonej lekturze nie można przestać myśleć o opisanych wydarzeniach. Mimo
tego nie żałuję, że przeczytałam Pannę
młodą w śniegu, bo to ciekawa historia, nadająca się w sam raz na leniwe
wieczory, gdy chcemy zapomnieć o własnych kłopotach i zrelaksować się przy
kryminalnym czytadle. Autor zbudował fabułę na jednym z częściej
wykorzystywanych motywów, jakim jest stopniowe odsłanianie przeszłości ofiar. Z
pozoru w ich życiu nie działo się nic niezwykłego i zwracającego uwagę, ale po
wnikliwym przyjrzeniu się ich nawykom, dochodom, przyjaciołom i
współpracowników na jaw wychodzą intrygujące fakty, rzucające nowe światło na
całą sprawę i pozwalające zawęzić krąg podejrzanych. Stateczni, spokojni, mili
ludzie często prowadzą drugie życie, w którym robią rzeczy na ogół potępiane i
uważane za niemoralne. Pisarzowi udało się wprowadzić element zaskoczenia, gdy
powoli odkrywał wszystkie karty i ujawniał, co łączyło ofiary, sprawiając, że
to właśnie nimi zainteresował się frankfurcki zwyrodnialec.
Niestety niespodzianki
zabrakło w osobie mordercy. Seghers zostawia tyle wskazówek i oczywistych
podpowiedzi, że co najmniej od połowy powieści wiadomo, kto zabił. Co prawda
stara się zmylić trop, ale ten wybieg raczej nie zdaje egzaminu, bo jak
powszechnie wiadomo osoba, na którą policjanci najpierw kierują podejrzenia
zazwyczaj jest niewinna. Nie można za to narzekać na brak dynamizmu, zwłaszcza
na ostatnich kilkudziesięciu stronach. Policjanci nie czekają z założonymi
rękoma aż morderca popełni błąd i wszystko samo się wyjaśni, ale ostro biorą
się do pracy. Poza tym są dobrze zorganizowani i dogadują się między sobą, nawet,
jeśli łączą ich skomplikowane i niejasne związki. Prawdziwym tytanem pracy jest
Robert Marthaler, który nie potrafi zapomnieć o prowadzonej sprawie nawet na
chwilę. Niezależnie od tego, co aktualnie robi i gdzie przebywa, myślami zawsze
jest w pracy, gdy ma do rozwiązania trudną zagadkę. W pierwszej części
Marthaler był tak zgorzkniałym i zniechęconym do wszelkich instytucji
bohaterem, że wielokrotnie dziwiłam się, że nikt jeszcze nie pozbawił go
stanowiska. Niezadowolony, działający w pojedynkę i niezbyt towarzyski komisarz
przeszedł lekką metamorfozę w tej powieści. Zaczął o siebie dbać, stał się
bardziej sympatyczny i przystępny nie tylko dla innych bohaterów, ale również
dla czytelnika. Nadal uważam, że Marthaler jest stylizowany na Wallandera, ale
powoli krystalizują się w nim indywidualne cechy i istnieje szansa, że będę
pamiętać o tej postaci nie tylko ze względu na podobieństwa do Mankellowskiego
detektywa.
Inni policjanci nie
odgrywają znaczącej roli. Współpracownicy Marthalera są, bo są. Przynoszą
jedzenie, przychodzą na odprawy, niby również skupiają się na dochodzeniu, ale
zupełnie umknęło mi, kto pierwszy wpadł na pomysł przeprowadzenia tajnej
operacji itd. Znacznie ciekawsi są bohaterowie, którzy przypadkowo uwikłali się
w całą sprawę. To oni nadają tej historii autentyzmu i rozmachu, ich kreacje są
wiarygodne i dopracowane. Wątek miłosny nadal mnie zadziwia. Wprawdzie w
drugiej części między Marthalerem a Terezą zaczyna wreszcie dziać się coś
określonego, ale i tak zdumiewa mnie ta znajomość. Rzekome uczucie łączące tych
dwoje nie miało kiedy się narodzić, bo albo on jest wiecznie zajęty, albo ona
obrażona z powodu jego niezdecydowania. Niemniej wszystko wskazuje na to, że
znowu coś między nimi zaiskrzyło i ani chybi w kolejnej powieści autor raczy
czytelników dalszymi perypetiami tej pary. Panna
młoda w śniegu nie jest wybitnym kryminałem, ale czyta się tę powieść z
przyjemnością, pomimo pewnych niejasności i niedoróbek. Na ten moment Jan
Seghers jawi mi się jako literacki rzemieślnik. Pisze całkiem nieźle, ale
brakuje mu tego czegoś, co sprawia, że od powieści innych autorów nie można się
oderwać.
Ocena: 4 / 6
Książka przeczytana w ramach wyzwania Book-Trotter