Zastanawiałam się ostatnio, czy usunąć tego bloga. Bo w sumie nic tu już nie publikuję, porzuciłam też myśl o tym, żeby wrócić do rzadkiego aczkolwiek regularnego wrzucania tu recenzji.
A właśnie, recenzje... Piszę je dalej, ale w zdecydowanie skróconej formie, przypominają raczej krótką analizę tego, co czytam, które elementy danej książki do mnie trafił, a od czego się odbiłam. O tak, często używam tego pojęcia w odniesieniu do tych nielicznych konsumowanych wytworów kultury i popkultury. Odbiłam się ostatnio od powieści takich jak Popiel Witolda Jabłońskiego (dlaczego? klik!), Ruchomy zamek Hauru, który miał być cudowną baśniową lekką przygodą, nie udało się też polubić z Czerwoną królową i mam zamiar pozbyć się jej i pierwszej części ze swoich zasobów.
Zrobiłam też trzecie podejście do Mastertona i o ile rozumiem fenomen jego książek, to nie jestem w stanie czerpać jakiekolwiek satysfakcji z tego grafomaństwa. A w kwestii literatury grozy mam bardzo niskie wymagania i zdaję sobie sprawę, że ta konwencja (poza ewentualnie klasyką) rządzi się niekiedy nieco innymi prawami i zupełnie nie aspiruje do miana literatury wysokiej.
Przyznam, że ostatnio bardzo mocno patrzę na formę, mniej na treść. Jeżeli treść jest przeciętna, ale wykonanie jest dobre, jestem kupiona, chylę czoła, wręcz od bicia pokłonów to czoło mam czasem zaczerwienione. I ten medal ma drugą stronę, bo w przypadku wielu powieści jestem w stanie na bieżąco wyłapywać detale, które nie pasują do całości, w których ten gładko sunący po torach pociąg niebezpiecznie się zachybotał i już widzę na horyzoncie zakręt, na którym może dojść do wykolejenia. Dużo większą wagę przykładam do stylu autora, a przy tej nieszczęsnej Szkarłatnej wdowie zgrzytania zębami było dużo. Tak, spodziewałam się tego, sięgnęłam po książkę świadoma (a właściwie świadomie wzięłam ją do recenzji, bo czasem moje wypociny pojawiają na portalu Bookhunter, podpisane moim imieniem - Jagoda), że nie dostanę Iliady, ale może chciałam sprawdzić, czemu jakoś nie ciągnie mnie do wznowień najbardziej kultowych pozycji Mastertona.
Z przykrością stwierdzam, że zawiodłam się na dwóch tegorocznych tytułach od wydawnictwa Mag, bo W Kalabrii i Czekania na smoka nie wspominam najlepiej. W Kalabrii było zdecydowanie za krótkie, a nowelki naprawdę rzadko mi "siadają", spodziewałam się tego, ale też liczyłam na to, że danie szansy autorowi wydanemu w Uczcie wyobraźni się opłaci. Nie, nie opłaciło się i zanim dobrze się zaczęło, to już się kończyło.
Przy Czekaniu na smoka nie kliknęło zupełnie i wręcz nie chcę pamiętać męczarni, przez jakie przechodziłam byle tylko tę powieść skończyć. Chciałam dostać ciekawą historię alternatywną w średniowiecznej scenerii, a tak naprawdę zbyt wiele wątków zostało jedynie muśniętych, nie mówiąc już o sprawnej kreacji postaci. Do nikogo nie pałałam tam sympatią, nikt też nie okazał się na tyle wyrazistą sylwetką, by ją w ogóle zapamiętać. Co dodatkowo pogłębiło moje rozczarowanie to fakt, że w Artefaktach Mag docelowo miał wydawać science fiction, a tutaj mamy do czynienia z typowym fantasy wykorzystującym motywem drogi, intrygi i wampiry. Nie zagrało.
Pora na zachwyty ostatnich miesięcy, bo i takie się trafiły.
Świetnie wspominam Kulawe konie Micka Herrona i co parę tygodni zachodzę w głowę, czemu nie zaopatrzyłam się jeszcze w kolejne części. Mam wrażenie, że to jedna z rozrywkowych pozycji, która w ponadprzeciętny sposób do mnie trafiła i wyróżniła się na tle morza thrillerów. Postacie są tam całkiem mądrze wykreowane, ich charaktery naprawdę się między sobą różnią, a autor potrafi pisać powieści nastawione na akcję. Uważam, że to materiał świetnie nadający się na (istniejący już) serial.
Zdecydowanie, już w zeszłym roku, zostałam sympatyczką cyklu Diuna. Pierwszy tom zrobił na mnie ogromne wrażenie, potem oczywiście poszłam do kina na ekranizację i przepadłam. Kontynuacja jest specyficzna, te powieści wymagają dużo zaangażowania ze strony czytelnika, ale gdy świadomie podąża się za fabułą i z uwagą śledzi się rozwój fabuły, to ta historia naprawdę to wynagradza. Pierwszy tom jest jeszcze dość mocno akcyjny i dużo się w nim dzieje, ale trzeci i czwarty są już mocno nasycone filozofią i zastanawiam się, czy jeśli dojdzie do ich ekranizacji, to reżyser podoła. Niemniej uważam fakt zapoznania się z Diuną za jedno z najbardziej wartościowych doświadczeń literackich.
O twórczości Catherynne M. Valente pisałam tu już nie raz, ale od lat na półce zalegały mi jeszcze Opowieści sieroty, które ponownie mnie zachwyciły. Valente czyta się dla stylu - fabuła wiele nie odstaje, ale nie jest specjalnie nowatorska, bo wykorzystuje wszystkie ludzkie namiętności i ubiera je w szaty nieziemskiej narracji. Rozumiem dlaczego autorka jest mało popularna w naszym kraju, ale nie przeszkadza mi to boleć nad faktem, że wszystko co ukazało się spod jej pióra już zostało przeze mnie przyswojone, pozostają powtórki.
Zdecydowanymi faworytami ostatnich miesięcy są też Opowieść o dwóch miastach Dickensa, w której zahipnotyzował mnie styl i którą czytało się gładko, a której objętość nie pozwoliła mi połknąć jej na dwa, trzy razy, choć uznaję to za atut, bo rozstawać się z nią nie chciałam. Musiałam się nieco sprężyć, żeby napisać recenzję na Bookhuntera, ale jakby była krótsza, to w trzy dni by poszło. Podobnie w kwestii Zakonu drzewa pomarańczy, gdy już pochłonęła mnie narracja, nie chciałam odkładać tej cegły na bok, co nie oznacza, że przyrównuję ją do wcześniej wspomnianego tytułu. Moje pierwsze spotkanie z Shannon wypadło bardzo dobrze, czekam na prequel, ale z drugiej strony - nie spieszy mi się też specjalnie do Czasu żniw.
Na sam koniec wspomnę o
Każdym martwym marzeniu, które stanowi piąty tom O
powieści z Meekhańskiego Pogranicza i jego lektura jest dowodem na to, że w przypadku niektórych cykli sympatia do nich musi dojrzeć przy lekturze dalszych tomów. Oczywiście, nie jest to zasada uniwersalna, ale decyzja o nieporzucaniu tych cegieł od Wegnera po trzecim tomie była jedną z moich najlepszych w kategorii literatury. W piątym tomie było mnóstwo ciekawych wydarzeń, wiele wątków nabrało wyrazistości, widać też już bardziej, w jakim kierunku zmierza ta historia. Osobiście uwielbiam fragmenty z Cesarzem, na którego absencję w fabule narzekałam
już pięć lat temu w poście o pierwszej części cyklu. Całość jest bardzo dobra, chociaż nie omieszkam czepić się tempa, które pod koniec mogłoby nieco przyspieszyć. Sytuacja wielu bohaterów stoi praktycznie na ostrzu noża, a autor i tak wymienia liczebność wojsk. Ja wiem, że to, hehe, konik Wegnera, ale trochę mi to zepsuło wyrazistość końcówki. Niemnie, Meekhan stanowi moją ulubioną niezakończoną sagę fantasy i czekam na tom szósty, bo mało ostatnio czytam polskiej literatury,
Co się zmieniło w moim podejściu do czytania?
Czytam na pewno mniej, ale więcej czasu poświęcam na wybór tego, co faktycznie chcę przeczytać. Co dwa, trzy miesiące zaglądam na mój dość aktualny profil na Lubimy czytać i przeglądam półkę "Chcę przeczytać" aby zrewidować, czy dodane trzy i pięć lat temu pozycje nadal odpowiadają tematycznie i gatunkowo temu, czego obecnie oczekuję od literatury.
Nadal fascynuje mnie fantastyka, ale mój wzrok pada coraz częściej w kierunku literatury współczesnej, czy literatury pięknej i coraz więcej tytułów z tych kategorii na półkę "Chcę przeczytać" dodaję (żeby nie było, że tylko usuwam).
Pozwalam też sobie na eksperymenty w postaci sięgania po książki, z którymi jak wcześniej sądziłam, wzięłam już rozwód (na przykład lekka fantastyka jak wspomniany Zakon drzewa pomarańczy, czy trylogia Okrutny książę) i akceptuję fakt, że otrzymuję czasem coś przeciętnego (ekhem, Holy Black), a jednak staram się z tych tytułów wyłowić coś dla siebie. Ostatnio zakupiłam, oprócz Wyspy kobiet Lauren Groff także Godzinę wiedźm i Te wiedźmy nie płoną. Staram się nie przesadzać z moimi oczekiwaniami wobec tych dwóch ostatnich, ale z drugiej strony, kupuję powieści, w których widzę cokolwiek dla siebie, a tutaj mamy motyw wiedźm i reprezentacji wlw, więc mam nadzieję, że nastoletnie dramaty mnie nie przytłoczą.
Trochę wymaga ode mnie luźniejsze podejście do literatury i pozbycie się przekonania, że w moim obowiązku jest zaznajomić się z każdą pozycją z gatunku, który lubię, ale z drugiej strony, daje to przestrzeń na wspomniane eksperymenty. I tego się trzymam, wybierając książki do koszyka czy konstruując swoje plany czytelnicze na kolejne miesiące. Z resztą - z wyzwaniami jest jak było. Jestem w nie kiepska i sięgam po wszystko inne, tylko nie po pasujące do nich pozycje.
Nie wracam do regularnego pisania, nie mam zamiaru niczego obiecywać, wolę raczej napisać, że nie wykluczam, że za pół roku pojawi się tu podobny post. Z chęcią jednak poczytam co Was zachwyciło czytelniczo w ostatnich miesiącach!
Super, że pojawił się nowy post :) Myślę, że takie działanie bez presji jest najlepsze, w końcu blog ma być przyjemnością a nie męczącym obowiązkiem. Jeśli chodzi o moje zachwyty czytelnicze z ostatniego czasu to polecam bardzo postapokaliptyczną powieść "Ostatnia na imprezie" Bethany Clift, kryminał Roberta Małeckiego "Skaza" oraz horror Josefa Kariki "Szczelina".
OdpowiedzUsuńTeż się cieszę, aczkolwiek pisanie tego posta to był totalny spontan. Owszem, zgadzam się, że ma to być przyjemność, ale do wszelkich aktywności, które realizuję wkrada się potrzeba utrzymania regularności, wewnętrzna, taka typowa presja wywierana przeze mnie na mnie. O Szczelinie już wiem, że warto :) Sprawdzimy w najbliższym czasie może będzie okazja, żeby kupić ebooka. Z chęcią też wygooglam sobie Ostatnią na imprezie, brzmi jak jakieś new adoultowe wtórne cudo, ale skoro sprawdzone, to z chęcią rzucę okiem :)
UsuńWidziałam gdzieś, czy to na insta, czy to na blogu(?), że Twoją normą są trzy książki na miesiąc. U mnie to wygląda podobnie :) I w sumie zupełnie fajna norma :)
Rozumiem tę presję. Czasami taka nakładana przez nas samych jest silniejsza niż jakieś czynniki zewnętrzne. "Ostatnia na imprezie" mnie wgniotła w fotel, mimo że nie jest to książka idealna. Nie jest to YA, ale tytuł myli zupełnie. Tak, u mnie wychodzi na to, że czytam średnio około 3 książek miesięcznie. W listopadzie jakimś cudem wyszło 6, ale trafiłam też na niezbyt obszerne czytadła i jakoś tak zleciało. Tak, też nie spinam się, żeby czytać więcej, bo to by oznaczało, że w wolnym czasie nie robię nic innego tylko czytam. A ja chcę mieć czas też na inne rzeczy i nie jestem osobą, która czyta zawsze i wszędzie :)
UsuńPrzyznam, że wypracowanie podejścia, w którym nie nakładam na siebie tej presji czytelniczej wymagało... lat ;)
UsuńOstatnią na imprezie muszę poznać :)
Ja od dwóch lat praktycznie nic nie piszę na blogu. Kiedyś nie do pomyślenia:) "Diunę" przeczytałam bardzo wiele lat temu i nadal pamiętam pod jak wielkim wrażeniem byłam.
OdpowiedzUsuńCzasem lepiej dać sobie luz, niż narzucać sobie regularne publikacje ;)
OdpowiedzUsuń