Poniższa notka jest odpowiedzią na wpis umieszczony na fascynującym blogu Legendum est
UWAGA SPOILERY! Jeśli ktoś nie widział filmu The Phantom of the Opera (2004, reż. Joel Schumacher), a chce mieć własne zdanie, to niech najpierw go obejrzy.
UWAGA SPOILERY! Jeśli ktoś nie widział filmu The Phantom of the Opera (2004, reż. Joel Schumacher), a chce mieć własne zdanie, to niech najpierw go obejrzy.
Dzięki za ten wpis i za „laurkę” we wstępie.
Jest taka teoria, że jak się czemuś poświęci 10000 godzin (co wyliczono średnio
na 10 lat), to będzie się w tym ekspertem. Ja w tej historii siedzę już (o
zgrozo!) lat dwadzieścia z okładem – ale czy jestem ekspertem, czy wciąż tylko
zakochaną fangirl, naprawdę nie wiem. Moim zdaniem z Upiorem (generalnie) jest
ten problem, że jako opowieść jest to materiał niesamowicie wręcz plastyczny, w
który można „wczytać” prawie wszystko, co się chce – już od bardzo wieloznacznej
i pełnej nierozwiązanych zagadek (np. Czy Erik był mordercą?) powieści Leroux.
Każda z kilkudziesięciu (sic!) adaptacji jest inna, wiele nie łączy z
oryginałem (ani pomiędzy sobą) prawie nic, czasem tytuł, czasem imiona
bohaterów lub jakieś poboczne wątki. Dlaczego nie lubię filmu Schumachera? Otóż dlatego, że uwielbiam spektakl Webbera i boli mnie, kiedy ktoś go spłyca i
psuje (vide horrendalna non-replica w warszawskiej Romie). Czym moim zdaniem
najbardziej różni się film od spektaklu? Rozłożeniem akcentów w związkach
pomiędzy trójką głównych bohaterów, a szczególnie pomiędzy Christine a (tu
bezimiennym) Erikiem.
Po pierwsze, w spektaklu Upiór nie jest prawie
młodzieńcem, a mężczyzną dojrzałym (choć absolutnie nie starym), jest więc
wyraźny motyw Faustowski. Nie ma najmniejszej wzmianki o „hodowaniu” sobie
protegowanej od dzieciństwa – Christine pojawia się w Operze jako młoda kobieta
(młoda, ale zdecydowanie kobieta, nie zaś istota de facto będąca dzieckiem). Dla
mnie jest to opowieść o ludziach „po przejściach” (czego młody wiek Christine
zupełnie nie wyklucza – ona ma potężną traumę po ojcu), zakochujących się w
sobie znienacka i ku obopólnemu przerażeniu. Oboje - a już na pewno Erik, z
jego własną gigantyczną traumą – są świadomi, że społeczeństwo (XIX wiek!)
wyklucza samą możliwość tej miłości. To nie chodzi nawet o związek młodej
kobiety z o wiele starszym mężczyzną, który miał pecha urodzić się ze
zdeformowaną twarzą – ale o wybór dwóch dróg życiowych: bycia „normalną
kobietą” (wicehrabiną, żoną-i-matką) albo „potworem” (primadonną, kobietą
oddaną swojej pasji, a nie rodzinie).
U Webbera mamy taki trochę „gotyk bez gotyku”.
„Ducha”, który okazuje się zwykłym (choć nietuzinkowym) człowiekiem, jego
„ofiarę”, która jest (konkretnie bywa, w zależności od grającej ją aktorki) tak
chętna i współpracująca, jak wspomniana przez Ciebie Mina u Coppoli. I tego
trzeciego – „rycerzyka”, który przy bliższym oglądzie okazuje się autorytarnym
i dominującym manipulatorem, wcale nie mniej niż „czarny charakter”. W filmie
nikt nie zadaje sobie nawet trudu pokazać, że Raoulowi w pierwszej kolejności
chodzi o to, żeby Christine uciszyć na zawsze – za cenę pieniędzy, tytułu, pozycji
społecznej. Czy naprawdę to powinna wybrać? Czy takie rozwiązanie powinno być
przedstawiane „targetowi” (nowemu pokoleniu równie młodych jak sama Chris
kobiet, które w większości nie widziały wersji scenicznej) jako oczywiste,
wręcz jedyne możliwe (ta scena, kiedy w finale, tuż przed pocałowaniem Upiora
Christine bezgłośnie przekazuje „I love you” Raoulowi…)?
Moim zdaniem, o co w tym spektaklu naprawdę
chodziło, to lustro i fakt, że oboje dla siebie nawzajem są Aniołami Muzyki
(i.e. niespodziewaną i nieoczekiwaną nawet szansą ocalenia, być może ostatnią,
choć zarazem pierwszą). Pomimo wszystkich trudności – nie mają łatwych
charakterów, ale z drugiej strony czy ktoś interesujący takowy ma? – oni na
jakimś głębokim poziomie są jednym, tak jak Catherine i Heathcliff w Wichrowych
wzgórzach. Próba ich rozdzielania przez „zacnych mieszczan” skończy się jak
najgorzej dla tych mieszczan, a także dla samych bohaterów, bo nie da się żyć z
połową swojej duszy (a takie będzie życie Chris przy Raoulu). Nawet jeśli
patrzenie w lustro boli.
Zgadzam się, że film Schumachera jest ładny.
Podoba mi się w nim wiele intertekstualnych odniesień do historii kina
(niektóre sceny żywcem wzięte z Pięknej i Bestii Cocteau) i historii filmów o
Upiorze (to łóżko to zapożyczenie z wersji z 1926 roku z Lonem Chaneyem).
Podoba mi się wiele detali, np. sposób, w jaki Erik gładzi palcem figurkę
przedstawiającą Christine na swoim modelu dekoracji do Il Muto. Prolog z
teatrem (i wspomnieniami) nabierającymi barw przy dźwiękach grzmiącej Uwertury
też uważam za świetny. Drugie plany (Carlotta, dyrektorzy, Meg i jej matka)
są do łyknięcia, również dlatego, że nie o nich tu chodzi. Z tego samego
powodu przymknęłabym oko na pozbawioną feerii barw Maskaradę. Ale już na
pięknego Upiora nie potrafię przymknąć oka. Ta kosmicznych rozmiarów trauma,
warunkująca całe życie spędzone w ukryciu ma być wynikiem
czegoś takiego??? Na Wielką Demeter Eleuzyjską, toż on mi się wręcz
bardziej podoba bez maski, a zwłaszcza bez tej peruki - jak próżnym trzeba być,
żeby nosić czarną perukę, aby bardziej pasować do własnych (?) wyobrażeń o
mrocznym uwodzicielu?! Przy takiej skali problemu Upiora naprawdę trudno mi
uwierzyć w realność jego bólu.
Pewien teoretyk, Abraham Moles, nazwał w
swojej książce kicz „sztuką szczęścia” – i moim zdaniem ta diagnoza pasuje do
filmu Schumachera doskonale. Ja tu nie widzę campu – samoświadomego kiczu,
mrugnięcia do widza – ja widzę szczery kicz w tonacji molto serio. Wszystko, co
może być przerysowane, jest przerysowane; nagromadzenie efektów wizualnych,
ozdób na ozdobach, jest przytłaczające (np. dekoracje Opery lub nawet bardziej scena
na cmentarzu); zaburzone są wszystkie proporcje. Po co? Moim zdaniem po to,
żeby odwrócić uwagę widza od sedna problemu – od tego, że związek głównych
protagonistów przekształcono w pozbawiony niuansów melodramat z jasno
rozpisanymi rolami zbrodniarza i obrońcy. Żeby z tej ładności uczynić argument
za „rozsądnym” wyborem rezygnacji z własnych ambicji, pasji i wsiąknięciem w
szary tłum. W sumie, co łączy Christine z Raoulem? Dawno minione wspomnienia z
dzieciństwa. Co Raoul wie o jej obecnym życiu; co go ono obchodzi? Jak ma
wyglądać to ich „happy ever after”? Ale nie – widz(ka) ma nawet sobie nie
zadawać tych pytań (na marginesie, Raoula też uważam za ciekawą postać i
sądzę, że ma on własną traumę i własną tajemnicę). Wraz z piękną muzyką i
pięknymi obrazkami ma łyknąć całą (XIX-wieczną z ducha) mieszczańską ideologię
w formie, jakiej nie wciskał jej nawet Gacek Leroux.