Ponieważ, być może wbrew obiegowym opiniom, nie jestem osobą mściwą i nie „obrażam się” na zawsze na instytucje kulturalne, choćby nie wiem jak srodze mnie zawiodły, wybraliśmy się wczoraj do teatru Roma na przedstawienie Les Miserables. Wyszliśmy po dwóch i pół godzinach z poczuciem świetnie spędzonego wieczoru oraz gotowi rekomendować ten spektakl po wszystkich jarmarkach (co chyba nie jest konieczne, bo na polską superprodukcję zjeżdża się publiczność autokarami, nawet i z Przasnysza a najcierpliwsi widzowie siedzą na podłodze). Nie było idealnie – nie jestem na tyle naiwna, żeby oczekiwać bezszmerowego wykonania w żywym teatrze – ale, biorąc wszystko pod uwagę, naprawdę bardzo dobrze i można tylko życzyć sobie i Romie, aby utrzymała tak wysoki poziom jak najdłużej.
Zacznijmy od kwestii techniczno-obsadowych. Wystawienie tego, wcale niełatwego, musicalu wypadło ciekawie i można wręcz powiedzieć, że zbliżało się do światowego poziomu, chociaż nie była to replika. Dekoracje były imponujące i w dobrym guście, zmiany scenografii sprawne i szybkie, efekty multimedialne używane z wyczuciem i smakiem. Kostiumy podobnie – oddające ducha epoki, spójne stylowo, wizualnie ładne. Muzyka tego dzieła broni się sama, a wczoraj nawet niespecjalnie miała się przed kim bronić. Orkiestra może nie porywała, ale grała rzetelnie i bez błędów. Zaskakująco dobrze – wobec moich wielkich obaw w tym zakresie – wyszła polska wersja językowa. Daniel Wyszogrodzki (a.k.a. Panadyrektorski Kolega) nie dorównał może wersji z Gdyni sprzed paru lat, ale wstydu nie było. Tylko dwie piosenki spolszczono na tyle kostropato, że kolidowało to z muzyką. Pierwszą z nich jest główny song komisarza Javerta „Stars” – w oryginale pieśń piękna i melodyjna, tutaj nieco nieczytelna z powodu niedostosowania ilości sylab do nut. Druga – i identyczny problem – to „Red and Black”. Ja rozumiem, że jak zespół ma śpiewać słowo „red”, to trudno to przekuć na polskie „czerwień” i tłumacz robił co mógł, ale moment był wyjątkowo, wręcz złośliwie, wyrazisty. No i niestety – mizeria polska bez śladu rymów popełniona z mojej ulubionej piosenki Eponiny „On My Own”. Szkoda, bo ta scena ma wielki potencjał dramatyczny i dobrze wykonana wyciska łzy z oczu wszystkim identyfikującym się z Eponiną dziewojom na widowni (czyli lekko licząc 70%). Ponieważ w czasie, kiedy poznałam ten musical, ja też byłam taką 19letnią Eponiną (za wątpliwą zasługą pewnego kolegi, który obsadził się w roli Mariusza), służę moim juvenilium, jakby Szanowny P. K. zbłądził kiedyś na tę stronę (można brać pro publico bono, tylko proszę podać drobnym drukiem, że to moje):
Sama
Eponina: Czasami błądzę długo w noc, gdy cień nad miasto spływa nisko.
Rozmawiam z nim i widzę go i… wyobrażam sobie wszystko.
Świat kładzie się do snu, a ja samotna jestem tu…
Czuję go, choć znowu jestem sama,
Razem z nim przechadzam się do rana.
Rozmarzona, sprzed oczu tracę drogę,
Lecz dobrze wiem, że on tu jest, więc zgubić się nie mogę.
W blasku gwiazd ulica lśni srebrzyście,
Ciepły wiatr brylanty strąca z liści.
W zachwycie, zdumiona wokół patrzę,
I wszystko, czego teraz chcę, to iść, tak iść na zawsze…
Dobrze wiem, że to jest tylko sen,
Że rozmawiam wciąż ze sobą, a nie z nim.
Lecz choć wiem, że nie dostrzega mnie,
Wciąż wierzę – jeszcze wszystko uda się…
Kocham go, lecz kiedy noc przemija
Znika gdzieś, w powietrzu się rozpływa.
Bez niego, świat wokół mnie szarzeje
I znowu bezlitosny świt odbiera mi nadzieję.
Kocham go, lecz dzień po dniu poznaję,
Tyle lat, nie żyję, lecz udaję,
W tym świecie, co nie dostrzega wcale
Mnie, która nie śmiem wierzyć już, że zmieni się zły los…
Lecz kocham,
Wciąż kocham,
Tak go kocham…
W koleją pustą noc…
Nie, tym razem nie popełniłam całości – tylko tę piosenkę oraz drugą Fantyny.
Wracając do Romy, parę słów o wykonawcach. Panowie jednogłośnie bardzo dobrzy. Można pochwalić i Valjeana (Janusz Kruciński), i Javerta (Jakub Szydłowski – liczyłam wprawdzie, że będzie Łukasz Dziedzic, ale nie byłam rozczarowana), i Thenardiera (Tomasz Steciuk), i Mariusza (Marcin Mroziński), i Enjolrasa (Łukasz Zagrobelny). Pana Mrozińskiego widzieliśmy kiedyś w roli Raoula w Upiorze W Operze - czyli tutejszej wersji Upiora Opery A. L. Webbera - i był wtedy jedynym sprawnym i dobrze obsadzonym śpiewakiem na scenie. Wczoraj miał z kim pracować. Doceniliśmy Łukasza Zagrobelnego w idealnie dobranej do jego możliwości roli, a Valjean był premierowy i faktycznie pierwsza klasa. Z pań nie rozczarowała Malwina Kusior jako Eponina (tym bardziej szkoda tej piosenki). Anna Dzionek jako Madame Thenardier byłaby dobra, gdyby nie „grała kubłami”. Anna Gigiel (Fantyna) wydała nam się raczej słaba, ale tylko do czasu, aż w drugim akcie Kozeta z uroczej (i dobrze śpiewającej) sierotki wyrosła na przeraźliwie piszczącą banshee nazwiskiem Paulina Janczak. Panią tę miałam już ogromną nieprzyjemność słyszeć w jakichś nagraniach w roli Christine w Upiorze i trzeba przyznać, że tych ultradźwięków się nie zapomina. Ale był to jedyny wokalny zgrzyt wieczoru. W dodatku chór, wobec którego nie miałam większych oczekiwań, mile zaskoczył zgranym śpiewem i świetną dykcją (może z wyjątkiem finału pierwszego aktu, ale przymknę oko, bo to bardzo trudny ansambl).
Słów kilka o rzeczy samej, czyli o dziele – czyli tak naprawdę o tym, co jest tutaj istotne i co pozostanie, kiedy już zupełnie zapomnimy o szczegółach konkretnej inscenizacji czy wykonania. Wśród miłośników teatru muzycznego od dwudziestu lat z okładem toczy się nierozwiązany spór o palmę pierwszeństwa dla super-arcydzieła gatunku pomiędzy Les Miserables a The Phantom of the Opera. Pewnie nietrudno zgadnąć, że ja należę do tej drugiej opcji, ale dopiero teraz poukładałam sobie w głowie właściwie dlaczego, a nie tylko „ja po prostu kłocham POTO”. Les Miserables zajmują więc zaszczytne, chwalebne i zasłużone drugie miejsce – ale drugie i to się nie zmieni. Za to, że akcja znów dzieje się w moim ukochanym XIX wieku, za solidne podstawy literackie, za wiele świetnych scen i potencjał do naprawdę imponujących wystawień. Za wysokiej próby muzykę, której nie wstydzą się wykonywać również śpiewacy operowi, za humanistyczne przesłanie. Pochwały można by mnożyć. Ale…
Konstrukcja Les Miserables mimo wszystko wzbudza kilka drobnych zastrzeżeń, które wczoraj miałam okazję odczuć dosłownie na własnej skórze. Na przykład to, że akt pierwszy jest w porównaniu z drugim niemożebnie długi – w Romie są twarde fotele, więc przed przerwą koncentrowałam się już niestety głównie na bolącej mnie kości ogonowej (rodzaj wmontowanej osobistej miarki odpowiedniej długości dzieł scenicznych, pamiątka po drobnym wypadku z dzieciństwa). Poza tym, akcja toczy się zbyt szybko, w ciągu dwóch i pół godziny przed oczami widza mknie kilkanaście lat. Skutek tego jest taki, że pojawia się i znika całe mnóstwo bohaterów, którzy – jak na przykład Fantyna – migną, zaśpiewają jedną solówkę i odchodzą, zanim widz zdążył ich naprawdę polubić. Kolejna sprawa to właśnie postacie – większość z nich to chodzące (mimo że niedoceniane przez otoczenie) wzory cnót. Są tak kryształowi, że nie ubrudzi ich ani wyrok więzienia, ani skrajna nędza, ani nieślubne potomstwo czy zawód prostytutki. To wszystko są niezawinione przez nich nieszczęśliwe okoliczności, spod których te modelowe wręcz dusze ludzkie lśnią oślepiającym blaskiem niewidzialnych aureolek. Rozumiem, że przesłaniem powieści oraz musicalu jest zwrócenie uwagi widza bądź czytelnika na prawdę, że nawet ludzie pogardzani, upodleni i żyjący w ubóstwie mogą osiągnąć pełnię człowieczeństwa. To się udało – aż za bardzo. Na przykład Jean Valjean jest tak święty, że aż nieludzki. Jak powiedział kiedyś (o kimś innym) Winston Churchill: „He has all the virtues I dislike and none of the vices I admire.” Brak wad, pokutowanie przez całe życie za jeden błąd (kradzież sreber zacnego biskupa), zresztą wybaczony przez poszkodowanego, poświęcenie kolejnym sprawom z całkowitym pominięciem własnych potrzeb – to jest żywot męczennika codzienności. Kogoś, kogo z przyjemnością chciałoby się mieć jako ojca, przyjaciela, wuja – ale za skarby świata nie poszłoby się z nim na randkę. Wreszcie, to jest sztuka o zwycięstwie Zacnych Mieszczan – takich jak dorosła Kozeta i Mariusz. Niby tacy mili, zaangażowani, oświeceni, idealistyczno-socjalistyczni, ale nie mogę oprzeć się przykremu wrażeniu, że to mariaż bladaczki z mimozą, a najdalej za parę lat ugrzęzną z kretesem w burżuazyjnej stabilizacji. Wyjątkiem i przeciwwagą dla tego zalewu solenności jest groteskowo przerysowany Thenardier z żoną – szuje i kanalie. Zwłaszcza w musicalu, gdyby nie oni, nie byłoby nawet cienia humoru i lżejszego tonu, więc dobrze, że są. Wychodzi na to, że najciekawszą (chociaż wcale nie sympatyczną) postacią jest Javert – jest w nim tragizm na miarę Tytusa Andronikusa, który trzymając się ślepo litery prawa staje się tytułowym nędznikiem (ja bym przetłumaczyła tytuł powieści raczej jako „Nędzarze” lub „Nieszczęśnicy”).
Les Miserables to bardzo wierna i rzetelna adaptacja powieści Hugo na scenę. Twórcy musicalu nie dodali niemal nic od siebie (z konieczności nieco odjęli), zmienili tylko medium. To jest wykonane po mistrzowsku i z wielkim wyczuciem teatralnego rzemiosła. Ale… Zawsze mi się wydawało, że najcenniejsze są adaptacje reinterpretujące; takie, które pozwalają na nowo odczytać dzieło wyjściowe. Kiedy po obejrzeniu POTO sięgnęłam po książkę Gastona Leroux, nie mogłam uwierzyć, że to jest ta sama historia. Postacie i okoliczności się zgadzały – wydźwięk był diametralnie inny, odczytany między wersami i przetworzony na potrzeby naszych czasów i naszej wrażliwości. I tak wyszła sztuka nie o tym, jak mimo niekorzystnych okoliczności pozostać człowiekiem, ale jak, zaczynając nawet gorzej niż bohaterowie Nędzników, wybić się ponad kondycję ludzką. Jak za sprawą sztuki i miłości niedoskonali ludzie zmieniają się w anioły, w bóstwa. Wierzę, że Les Miserables może przygnębionego i znękanego człowieka pokrzepić, podnieść na duchu i moralnie postawić na nogi. Ale nie uniesie go na skrzydłach.
Zacznijmy od kwestii techniczno-obsadowych. Wystawienie tego, wcale niełatwego, musicalu wypadło ciekawie i można wręcz powiedzieć, że zbliżało się do światowego poziomu, chociaż nie była to replika. Dekoracje były imponujące i w dobrym guście, zmiany scenografii sprawne i szybkie, efekty multimedialne używane z wyczuciem i smakiem. Kostiumy podobnie – oddające ducha epoki, spójne stylowo, wizualnie ładne. Muzyka tego dzieła broni się sama, a wczoraj nawet niespecjalnie miała się przed kim bronić. Orkiestra może nie porywała, ale grała rzetelnie i bez błędów. Zaskakująco dobrze – wobec moich wielkich obaw w tym zakresie – wyszła polska wersja językowa. Daniel Wyszogrodzki (a.k.a. Panadyrektorski Kolega) nie dorównał może wersji z Gdyni sprzed paru lat, ale wstydu nie było. Tylko dwie piosenki spolszczono na tyle kostropato, że kolidowało to z muzyką. Pierwszą z nich jest główny song komisarza Javerta „Stars” – w oryginale pieśń piękna i melodyjna, tutaj nieco nieczytelna z powodu niedostosowania ilości sylab do nut. Druga – i identyczny problem – to „Red and Black”. Ja rozumiem, że jak zespół ma śpiewać słowo „red”, to trudno to przekuć na polskie „czerwień” i tłumacz robił co mógł, ale moment był wyjątkowo, wręcz złośliwie, wyrazisty. No i niestety – mizeria polska bez śladu rymów popełniona z mojej ulubionej piosenki Eponiny „On My Own”. Szkoda, bo ta scena ma wielki potencjał dramatyczny i dobrze wykonana wyciska łzy z oczu wszystkim identyfikującym się z Eponiną dziewojom na widowni (czyli lekko licząc 70%). Ponieważ w czasie, kiedy poznałam ten musical, ja też byłam taką 19letnią Eponiną (za wątpliwą zasługą pewnego kolegi, który obsadził się w roli Mariusza), służę moim juvenilium, jakby Szanowny P. K. zbłądził kiedyś na tę stronę (można brać pro publico bono, tylko proszę podać drobnym drukiem, że to moje):
Sama
Eponina: Czasami błądzę długo w noc, gdy cień nad miasto spływa nisko.
Rozmawiam z nim i widzę go i… wyobrażam sobie wszystko.
Świat kładzie się do snu, a ja samotna jestem tu…
Czuję go, choć znowu jestem sama,
Razem z nim przechadzam się do rana.
Rozmarzona, sprzed oczu tracę drogę,
Lecz dobrze wiem, że on tu jest, więc zgubić się nie mogę.
W blasku gwiazd ulica lśni srebrzyście,
Ciepły wiatr brylanty strąca z liści.
W zachwycie, zdumiona wokół patrzę,
I wszystko, czego teraz chcę, to iść, tak iść na zawsze…
Dobrze wiem, że to jest tylko sen,
Że rozmawiam wciąż ze sobą, a nie z nim.
Lecz choć wiem, że nie dostrzega mnie,
Wciąż wierzę – jeszcze wszystko uda się…
Kocham go, lecz kiedy noc przemija
Znika gdzieś, w powietrzu się rozpływa.
Bez niego, świat wokół mnie szarzeje
I znowu bezlitosny świt odbiera mi nadzieję.
Kocham go, lecz dzień po dniu poznaję,
Tyle lat, nie żyję, lecz udaję,
W tym świecie, co nie dostrzega wcale
Mnie, która nie śmiem wierzyć już, że zmieni się zły los…
Lecz kocham,
Wciąż kocham,
Tak go kocham…
W koleją pustą noc…
Nie, tym razem nie popełniłam całości – tylko tę piosenkę oraz drugą Fantyny.
Wracając do Romy, parę słów o wykonawcach. Panowie jednogłośnie bardzo dobrzy. Można pochwalić i Valjeana (Janusz Kruciński), i Javerta (Jakub Szydłowski – liczyłam wprawdzie, że będzie Łukasz Dziedzic, ale nie byłam rozczarowana), i Thenardiera (Tomasz Steciuk), i Mariusza (Marcin Mroziński), i Enjolrasa (Łukasz Zagrobelny). Pana Mrozińskiego widzieliśmy kiedyś w roli Raoula w Upiorze W Operze - czyli tutejszej wersji Upiora Opery A. L. Webbera - i był wtedy jedynym sprawnym i dobrze obsadzonym śpiewakiem na scenie. Wczoraj miał z kim pracować. Doceniliśmy Łukasza Zagrobelnego w idealnie dobranej do jego możliwości roli, a Valjean był premierowy i faktycznie pierwsza klasa. Z pań nie rozczarowała Malwina Kusior jako Eponina (tym bardziej szkoda tej piosenki). Anna Dzionek jako Madame Thenardier byłaby dobra, gdyby nie „grała kubłami”. Anna Gigiel (Fantyna) wydała nam się raczej słaba, ale tylko do czasu, aż w drugim akcie Kozeta z uroczej (i dobrze śpiewającej) sierotki wyrosła na przeraźliwie piszczącą banshee nazwiskiem Paulina Janczak. Panią tę miałam już ogromną nieprzyjemność słyszeć w jakichś nagraniach w roli Christine w Upiorze i trzeba przyznać, że tych ultradźwięków się nie zapomina. Ale był to jedyny wokalny zgrzyt wieczoru. W dodatku chór, wobec którego nie miałam większych oczekiwań, mile zaskoczył zgranym śpiewem i świetną dykcją (może z wyjątkiem finału pierwszego aktu, ale przymknę oko, bo to bardzo trudny ansambl).
Słów kilka o rzeczy samej, czyli o dziele – czyli tak naprawdę o tym, co jest tutaj istotne i co pozostanie, kiedy już zupełnie zapomnimy o szczegółach konkretnej inscenizacji czy wykonania. Wśród miłośników teatru muzycznego od dwudziestu lat z okładem toczy się nierozwiązany spór o palmę pierwszeństwa dla super-arcydzieła gatunku pomiędzy Les Miserables a The Phantom of the Opera. Pewnie nietrudno zgadnąć, że ja należę do tej drugiej opcji, ale dopiero teraz poukładałam sobie w głowie właściwie dlaczego, a nie tylko „ja po prostu kłocham POTO”. Les Miserables zajmują więc zaszczytne, chwalebne i zasłużone drugie miejsce – ale drugie i to się nie zmieni. Za to, że akcja znów dzieje się w moim ukochanym XIX wieku, za solidne podstawy literackie, za wiele świetnych scen i potencjał do naprawdę imponujących wystawień. Za wysokiej próby muzykę, której nie wstydzą się wykonywać również śpiewacy operowi, za humanistyczne przesłanie. Pochwały można by mnożyć. Ale…
Konstrukcja Les Miserables mimo wszystko wzbudza kilka drobnych zastrzeżeń, które wczoraj miałam okazję odczuć dosłownie na własnej skórze. Na przykład to, że akt pierwszy jest w porównaniu z drugim niemożebnie długi – w Romie są twarde fotele, więc przed przerwą koncentrowałam się już niestety głównie na bolącej mnie kości ogonowej (rodzaj wmontowanej osobistej miarki odpowiedniej długości dzieł scenicznych, pamiątka po drobnym wypadku z dzieciństwa). Poza tym, akcja toczy się zbyt szybko, w ciągu dwóch i pół godziny przed oczami widza mknie kilkanaście lat. Skutek tego jest taki, że pojawia się i znika całe mnóstwo bohaterów, którzy – jak na przykład Fantyna – migną, zaśpiewają jedną solówkę i odchodzą, zanim widz zdążył ich naprawdę polubić. Kolejna sprawa to właśnie postacie – większość z nich to chodzące (mimo że niedoceniane przez otoczenie) wzory cnót. Są tak kryształowi, że nie ubrudzi ich ani wyrok więzienia, ani skrajna nędza, ani nieślubne potomstwo czy zawód prostytutki. To wszystko są niezawinione przez nich nieszczęśliwe okoliczności, spod których te modelowe wręcz dusze ludzkie lśnią oślepiającym blaskiem niewidzialnych aureolek. Rozumiem, że przesłaniem powieści oraz musicalu jest zwrócenie uwagi widza bądź czytelnika na prawdę, że nawet ludzie pogardzani, upodleni i żyjący w ubóstwie mogą osiągnąć pełnię człowieczeństwa. To się udało – aż za bardzo. Na przykład Jean Valjean jest tak święty, że aż nieludzki. Jak powiedział kiedyś (o kimś innym) Winston Churchill: „He has all the virtues I dislike and none of the vices I admire.” Brak wad, pokutowanie przez całe życie za jeden błąd (kradzież sreber zacnego biskupa), zresztą wybaczony przez poszkodowanego, poświęcenie kolejnym sprawom z całkowitym pominięciem własnych potrzeb – to jest żywot męczennika codzienności. Kogoś, kogo z przyjemnością chciałoby się mieć jako ojca, przyjaciela, wuja – ale za skarby świata nie poszłoby się z nim na randkę. Wreszcie, to jest sztuka o zwycięstwie Zacnych Mieszczan – takich jak dorosła Kozeta i Mariusz. Niby tacy mili, zaangażowani, oświeceni, idealistyczno-socjalistyczni, ale nie mogę oprzeć się przykremu wrażeniu, że to mariaż bladaczki z mimozą, a najdalej za parę lat ugrzęzną z kretesem w burżuazyjnej stabilizacji. Wyjątkiem i przeciwwagą dla tego zalewu solenności jest groteskowo przerysowany Thenardier z żoną – szuje i kanalie. Zwłaszcza w musicalu, gdyby nie oni, nie byłoby nawet cienia humoru i lżejszego tonu, więc dobrze, że są. Wychodzi na to, że najciekawszą (chociaż wcale nie sympatyczną) postacią jest Javert – jest w nim tragizm na miarę Tytusa Andronikusa, który trzymając się ślepo litery prawa staje się tytułowym nędznikiem (ja bym przetłumaczyła tytuł powieści raczej jako „Nędzarze” lub „Nieszczęśnicy”).
Les Miserables to bardzo wierna i rzetelna adaptacja powieści Hugo na scenę. Twórcy musicalu nie dodali niemal nic od siebie (z konieczności nieco odjęli), zmienili tylko medium. To jest wykonane po mistrzowsku i z wielkim wyczuciem teatralnego rzemiosła. Ale… Zawsze mi się wydawało, że najcenniejsze są adaptacje reinterpretujące; takie, które pozwalają na nowo odczytać dzieło wyjściowe. Kiedy po obejrzeniu POTO sięgnęłam po książkę Gastona Leroux, nie mogłam uwierzyć, że to jest ta sama historia. Postacie i okoliczności się zgadzały – wydźwięk był diametralnie inny, odczytany między wersami i przetworzony na potrzeby naszych czasów i naszej wrażliwości. I tak wyszła sztuka nie o tym, jak mimo niekorzystnych okoliczności pozostać człowiekiem, ale jak, zaczynając nawet gorzej niż bohaterowie Nędzników, wybić się ponad kondycję ludzką. Jak za sprawą sztuki i miłości niedoskonali ludzie zmieniają się w anioły, w bóstwa. Wierzę, że Les Miserables może przygnębionego i znękanego człowieka pokrzepić, podnieść na duchu i moralnie postawić na nogi. Ale nie uniesie go na skrzydłach.