Strony

"Albowiem to, co raz zostało zobaczone, nigdy już nie powróci do chaosu." Vladimir Nabokov
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ludzie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ludzie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 22 sierpnia 2013

413. Pięć dni wojny i ulica Lecha Kaczyńskiego.

Nino straciła swój dom w Abchazji, musiała uciekać przed czystkami etnicznymi. Wciąż jednak tęskni i wspomina, opowiada jak piękna jest Abchazja. Nino miała tam dostatnie życie, jej mąż dobrą pracę. Zostawili wszystko, a on w kilka miesięcy później, zmarł.  Ola o bombardowaniu swojego miasta dowiedziała się z telewizji. Na szczęście była z dziećmi nad Morzem Czarnym. Później zadzwonił mąż, opowiadał, zabronił przyjeżdżać. Gdy wróciła, widziała zniszczenia.

Kobieta, która w Gori pracuje w Muzeum Wojny, była wówczas w mieście.
- Widziałaś film "5 dni wojny"? - pyta.
- Widziałam - odpowiadam.
- To wyglądało gorzej, straszniej, niż w tym filmie - dodaje po chwili milczenia.
Jej twarz ma ostre rysy, a duże, ciemne oczy są bezgranicznie smutne gdy pokazuje zdjęcia. Tu kobiety często mają takie oczy. Stoi tuz obok i z wahaniem dotyka szyby w gablocie, w której leżą mundury zabitych żołnierzy, młodych, przystojnych chłopaków.
- Wszystkich zamordowali - szepcze.

Gori

czwartek, 15 sierpnia 2013

409. I nadszedł rok 1921... - o życiu i smierci Terenti Graneli

W tbiliskim teatrze pantomimy gasną światła, scena jest niewielka, widownia pełna i po raz pierwszy jedynie słyszę gruziński język. Cichną szepty, zapada cisza. Przerywają ja kroki starszego mężczyzny, wychodzi powoli na środek, staje w blasku reflektora i opowiada o spektaklu. To Amiran Shalikashvili, mistrz pantomimy, dyrektor teatru. Nie rozumiem, mogę tylko z uwagą obserwować jego przejęcie, jego emocje i uczucia tak wyraziście rysujące się na twarzy. Ale nagle zaczyna mówić po rosyjsku i a jego słowa są pełne goryczy. Wspomina rok 1921, gdy 25 lutego Rosja napadła na Gruzję. Opowiada o trudnych latach okupacji. Ma żal, że w Tbilisi główna ulica, równoległa do Rustaweli, nazwana jest imieniem Puszkina, a o Granelim władze zapomniały. Niestety, nawiązuje do ataku w 2008 roku i znów wraca do języka Gruzińskiego. Po chwili kończy, schodzi ze sceny, rozpoczyna się spektakl.


W małej wiosce Kolkhi, w 1897roku,  rodzi się Terenti Graneli. Jego dzieciństwo nieodłącznie związane jest z ubóstwem i cierpieniem chorej matki, która wkrótce umiera. Wychowuje go ojciec, który choć bardzo kocha swego syna, nie rozumie jego marzycielskiej duszy. 


Narodzinom poety towarzyszą anioły

sobota, 10 sierpnia 2013

407. Tbilisi, wakacje i piłka nożna.

Jeszcze dziś, na dobranoc, krótka scenka zaobserwowana podczas włóczęgi, rozgrzanymi do białości, uliczkami Tbilisi. Miłość do piłki, niezależnie od długości i szerokości geograficznej, zawsze jest taka sama.

W Gruzji wakacje trwają czerwiec, lipiec, sierpień, a dzieci wracają do szkoły od niedawna dopiero 15 września. Jakiż to raj, ile czasu wolnego. Na przykład na pilne trenowanie gry w piłkę nożną. Można być przez chwilę Ronaldo, Zidane albo jeszcze kimś innym. Można być szczęśliwym.




niedziela, 28 kwietnia 2013

399. O kobiecie niezwykłej czyli stopem na emeryturze

Od dawna chciałam o niej napisać, o mojej idolce. Zapewne uśmiechnęłaby się, że tak ją określam. Ale to prawda, stanowi dla mnie wzór do naśladowania. I dzięki niej nie straszne mi jest słowo - emerytura, dzięki niej wciąż wierzę, że kiedyś zrealizuję wszystkie moje marzenia. O kim mowa? O Pani Teresie Bancewicz.


[fotografia: internet]

niedziela, 24 lutego 2013

Żydowski chłopiec z polskiego miasta Lwowa.


 Jest 2 lipca 1900 roku. W upalne popołudnie, w konserwatywnej żydowskiej rodzinie Weissów,  przychodzi na świat mały Leopold. Cała rodzina cieszy się bardzo, a zwłaszcza dziadek, szanowany rabin z Czerniowic. Mały Leopold rośnie, uczy się pilnie, coraz płynniej włada hebrajskim i aramejskim, poznaje Biblię, Talmud i Judaizm. Ale w wolnym czasie namiętnie śledzi dramatyczne losy bohaterów  na kartach kolejnych powieści Sienkiewicza.  Później Weissowie przeprowadzają się do Wiednia. Tam też, gdy wybucha I Wojna Światowa,  czternastoletni letni wówczas Leopold, ucieka z domu z zamiarem wstąpienia do armii. Jednak  ojciec w porę sprowadza go do domu. 


czwartek, 29 listopada 2012

piątek, 9 listopada 2012

Listopadowo z nutką dumy

Dostałam zamówienia na fotografie, ze wskazaniem "Mamuś ale jak będziesz mi robiła, to pamiętaj, koledzy też by chcieli". To spakowałam aparat, doładowałam baterię (15 minut, tyle miałam czasu po pracy, a o wcześniejszym doładowaniu zapomniałam) i poszłam, pod pomnik, świętować 11 listopada. Ale przede wszystkim popodziwiać mojego syna w mundurze Wojska Polskiego. 



Tak, wiem, to dobra praca dopóki nie ma wojny, misji czy innego ekstremalnego wypadu. Ale ja go rozumiem, to jego pasja, jego wybór i miejsce w życiu po nie łatwych o to staraniach. Trochę adrenaliny i nutka przygody, która mnie samą niegdyś wabiła.

niedziela, 4 listopada 2012

Kto nie lubi słuchać opowieści podróżniczych?



Zawsze musi kiedyś być ten pierwszy raz, nawet jeśli jest tak późno, a zwłaszcza gdy po nim pojawia się potężna ochota na więcej. Więcej opowieści o podróżach, więcej świetnych zdjęć, więcej atmosfery festiwalu podróżniczego.

 Mój pierwszy festiwal, oczywiście jako widza, bo gdzież mi tam do TAKIEJ skali podróżników, nastąpił wczoraj, w Raciborzu. Na IX Festiwalu Podróżniczym "Wiatraki", odbywającym się na przepięknie odrestaurowanym zamku piastowskim. Bardzo się ciesze, że przełamałam porannego, sobotniego lenia, że jeszcze nie zlikwidowano wszystkich połączeń pekaesu z Raciborzem i tam dotarłam.


Festiwal rozpoczął się całkiem miło, od zwiedzania browaru, który od 445 lat, tuż obok zamku, produkuje złoty trunek. Ale o tym w odrębnej relacji.

Pierwsza opowieść była autorstwa Grzegorza Petryszaka "Inny Iran". Wspaniałe fotografie i świetna opowieść jak różni się zwiedzany Iran od tego, o którym słyszymy w mediach. Jak bezpiecznie i przyjemnie jest podróżować po nim, zwłaszcza nam, Polakom. Zresztą we wszystkich te opowiedzianych historiach, autorzy łamali stereotypy na temat zwiedzanych krajów.

czwartek, 24 lutego 2011

W gościnie u podróżnika, całkiem po sąsiedzku

Wczoraj z Inką wybrałyśmy się mimo -10 stopni mrozu z wizytą do niezwykłego człowieka. Całkiem po sąsiedzku, bo tylko pięćdziesiąt minut autobusem, do sąsiedniego miasta - Raciborza. Tę wizytę planowałyśmy od dawna, tylko zawsze coś wypadało i stawało na przeszkodzie. Leszka Szczasnego poznałam przy okazji planowania wyprawy do Egiptu na portalu Travelbit Forum. Później spotkaliśmy się na Couch Surfingu, czyli wszędzie tam gdzie trafiają podróżujący na własną rękę jak właśnie my z Ines. Leszek jest z wykształcenia politologiem i filozofem, z zamiłowania społecznikiem, fotografem, globtroterem. Wędruje po Europie i Bliskim Wschodzie, starając się spędzać w jakimś kraju na tyle dużo czasu, by wniknąć w jego społeczność i ją poznać. Oczywiście Leszek przyjął nas bardzo miło i gościnnie, uraczył ciekawą pogawędką na temat swoich podróży, przy herbatce podziwialiśmy jego fotografie i wymienialiśmy opinie między innymi na temat poszukiwania tanich lotów. Jednym słowem bardzo udany wieczór. Kupiłam również książkę jaką Leszek napisał o własnych podróżach "Świat na wyciągnięcie ręki". Z opisu na obwolucie: Ponieważ podróżuje naprawdę za grosze, jest żywym dowodem na to, że "chcieć to móc". Dociera w głąb danej kultury, często podważając związane z nią stereotypy. Porusza, rozśmiesza, koi, prowokuje - zachęca do odkrywania świata na własną rękę. I cytat "Udaję się w strony mniej sielankowe, na północny wschód od Cetinji. Z lubością wdzieram się nie-wiadomo-gdzie. Ludzie pukają się w czoło: "po co tam jedziesz? nic tam nie ma!". I jak mam im wytłumaczyć, że właśnie dla tego NIC tam jadę? Trzeba przecież również poznać niefolderowe oblicze danego kraju. Pomagając mi o zmroku w przesiadce do kolejnego samochodu, policjant pyta, czy nie boję się wilków. Zrozumiałem go dopiero wtedy, gdy zademonstrował odgłos tego zwierzaka. Mógłbym mu odpowiedzieć:"Panie władzo, jeśli te wilki mają takie braki w uzębieniu jak wy, to się nie boję". Część książki to również poradnik jak podróżować indywidualnie, tanio i bezpiecznie. Bardzo gorąco polecam. Można ją kupić poprzez stronę - blog Leszka http://leszekszczasny.blogspot.com/ , można go również zaprosić na slajdowisko :) Książka zawiera czarno-białe fotografie (świetne) i 287 stron.










I fragment, który mi od razu na samym początku się spodobał: "Istnieje jakaś dziwna, ukryta radość z przekraczania granicy jako czegoś zakazanego i strzeżonego. Ja, pierwszą granicę, czeską, mam 20 kilometrów od domu. Tuż obok niej mlecze zamieniają się już powoli w dmuchawce. Zrywam je, zdmuchuję jednego, drugiego...  trzeciego też. Ooo! Nie ma! Zdmuchnięte! Wszystkie granice na świecie!! Mogę jechać dokąd chcę!!..."

I to chyba świetny cytat by powiedzieć Wam o moich planach. O bilecie na samolot, który zakupiłam, w przypływie szaleństwa i za namową córki "Kup mamuś i jedź, realizuj swoje marzenia. Ja się jeszcze w swoim życiu najeżdżę". Bo wizja braku pracy nie sprzyjała wydatkom razy dwa, które musiałabym przeznaczyć na nasz team, żeby wędrować bezpiecznie. Dzień później, po głosowaniu naszej rady miasta za likwidacją mojej szkoły pewnie bym się nie doważyła na ten krok. A tak bilet już zapłacony i kolejna podróż przede mną.  To jeden z fragmentów moich marzeń. Czyli Istambuł, a następnie Syria, Liban, Jordania. To wszystko w ciągu 27 dni, na przełomie lipca i sierpnia, tym razem samotnie i oczywiście na własną rękę. A co będzie od pierwszego września, tego nie wie nikt...

Kilka zdjęć dla ogrzania ducha z letniej, sierpniowej Aleksandrii.











Zdjęcie Leszka, które powinnam odrzucić ale mi się podoba :)


poniedziałek, 27 grudnia 2010

Dziś o "Bierzemy misia w teczkę..." :) - czyli nie o naszych podróżach.

Tak jak powyżej, dziś nie o naszych podróżach. A co, to też podróże warte (nawet bardzo) przeżycia i przewędrowania wspólnie :) Są blogi o cudzych książkach, cudzych dziełach, to i ja od czasu do czasu mogę wtrącić cudze podróże. 

Jak tak wczoraj sobie marzyłam i inspirowałam się do realizacji własnych marzeń, poszukiwałam wiadomości o pani Teresie Bancewicz. Później już w ogóle rozszalałam się w poszukiwaniu wypraw ekstremalnie ciekawych i odkryłam nowych podróżników, którzy wzbudzili we mnie wielki zachwyt, podziw, ba, wręcz uwielbienie ich wyczynów, podejścia do życia i świata. 

O kim mowa - o Romku Zańko wraz z synem Jonaszem ze Szczecina. "Od siedmiu lat co roku wyruszają w świat. Pierwsza była wyprawa ze Świnoujścia na Hel, gdy Jonasz miał sześć lat. W kolejnych latach pojechali autostopem do Francji, Szkocji, Indii, Mongolii, Tybetu i Japonii.


 [źródło: Internet]

Gdy czytam o takich eskapadach, to żal mi, że nie jestem facetem, a moja córka to nie syn (syncio niestety nie bardzo ma ochotę na podróże), bo bałabym się z taką ładną dziewczyną jeździć stopem, z samą sobą to spokojnie :) I jeszcze póki mogę ją zabierać, to staram się zapewnić jej w miarę bezpieczny wikt i opierunek. Niestety, opłacanie wszystkich wydatków, jedynie przez sponsora w mojej osobie, znacznie ogranicza nasze możliwości. Ale ugadane już mamy, że gdy przyjdzie na to pora, gdy już nie będę się martwić, że jakby coś ze mną się stało - to kto się nią zajmie, ona zaopiekuje się zwierzakami i domem, a ja wyruszę w swoją drogę stopem. Kiedyś tak lubiłam ten sposób podróżowania :)

Wracając do powyższych Panów :) Niesamowity sposób uczenia świata swojego syna, nie ma chyba piękniejszego. "Szef galerii Romek Zańko i jego dziesięcioletni syn Jonasz wybierają się na egzotyczną włóczęgę z 300 dolarami w kieszeni. Przez Rosję na Syberię, do Mongolii (tam Jonasz chce dosiąść mongolskich koników), Chin, Tybetu, Pakistanu, Iranu i Turcji. - Chcemy zbojkotować kolej, którą niedawno uruchomili Chińczycy, i do Tybetu będziemy się starali dostać od strony Yunnanu - zastrzega Romek.
W ubiegłym roku podróżowali do Indii, żeby zobaczyć słonia. W tym roku chcą "wypuścić misie". - Kiedy byliśmy w Azji, wszędzie, w wioskach i miasteczkach, zwykle pierwsze witały nas dzieciaki - opowiada Zańko. - Biegły za nami, umorusane, gluty do pasa i krzyczały: "heloł, "heloł", ciekawi przybyszów z dalekiej krainy. Jedni chcieli się Jonaszem bawić, pokazując swoje skarby: stary grzybek, gumę do życia (też nienową). Ale byli i tacy, którzy chcieli z nami toczyć wojnę, biorąc nas za Amerykanów. Chcemy rozdawać im misie, które zabierzemy z Polski." 

Bardzo gorąco polecam ich relacje, barwne, zabawne i tak inne od standardowych wspomnień rodziców zabierających dzieci na wakacje: Szczecin - Tokio, Azja1, Azja2, Azja3, Azja4, wywiad z Romkiem Zańko. Nie martwię się, że zanudzi Was tak duża ilość linków, teksty są rewelacyjne :)


[Źródło: Internet]

Jeszcze jedno, poza więzią między ojcem a synem, która rośnie i umacnia się w podróży, to wszystkich innych plusach mówi list usprawiedliwiający do szkoły, napisany przez Jonasza :)

Szanowna Dyrekcjo i Wy Ciało Pedagogiczne!
Już wcześniej miałem napisać razem z Tatą usprawiedliwienie mojej nieobecności w szkole. Ale byłem bardzo zajęty. Musi mnie Pani zrozumieć. Musiałem spłynąć nepalską rzeką, pociągnąć świętą krowę za ucho, pobawić się z nepalskimi kolegami, wdrapać się na parę górek, popatrzeć jak skaczą małpy. Widzi Pani ze naprawdę ważne rzeczy miałem do załatwienia. A poza tym cały czas się uczę. Wiem na przykład, że na mongolskim stepie jest roślina0która można zjeść i smakuje jak szczypior. Wiem że tam gdzie są teraz największe góry świata kiedyś było morze. A z Tybetu wypływa wiele ważnych rzek które płyną przez wiele krajów. Wiem jak jest "dziękuję" po mongolsku, chińsku, tybetańsku, w hindi. Chińczycy jędzą pałeczkami, a hindusi palcami. A wie Pani że w Azji można bekać przy jedzeniu i nikt nie ma o to pretensji. Musi Pani spróbować, to naprawdę fajne. Lub są rzeczy których niestety jeszcze nie rozumiem. Może szkoła ma coś na ten temat do powiedzenia. Widziałem jak ludzie robią krzywdę innym tylko dlatego, że Ci inaczej wyglądają, są z innego państwa, inaczej nazywają boga. Czy tego ktoś ich nauczył? Czy w tym roku szkolnym przewidujecie zajęcia które naucza ludzi nie robić sobie krzywdy. Poważne problemy okazały się z liczeniem. Spotykaliśmy osoby, które nic nie miały a dawały bardzo dużo, często ci co wydawało się że maja dużo, niewiele mieli. Jak to tłumaczy matematyka.
Jonasz

A jutro już wracamy do naszej, o wiele bardziej tradycyjnej i ucywilizowanej ( aż za bardzo) podróży. :) Miłego poniedziałku :)

niedziela, 26 grudnia 2010

Świąteczne marzenia... :)

Co porabiam w świąteczny poranek, gdy domownicy jeszcze śpią smacznie? Wstaję, karmię koty - sztuk trzy, rybki sztuk wiele, robię dobrą kawę i marzę :) Marzę tak sobie wbrew wszelkim realiom, bo marzenia muszą być w stylu "z motyką na słońce". Zawsze jakaś część się z nich ziści. Musi. Nie ma wyboru :) Powiem więcej, jestem zdecydowana w 200% zrealizować je jakkolwiek :)  Marzenia, bo przecież nie rzeczywiste możliwości, są napędem mojego życia. Przetestowałam już z wyjazdem na 40 dni do Afryki, że jak postanowię sobie o czymś i będę wystarczająco zdeterminowana, by to zrobić, wszechświat przychyli się do tego i poda mi pomocną dłoń, czy to w postaci możliwości dorobienia koniecznych pieniędzy, czy też innych możliwości. A przy tym moja dusza nomady zaczyna w okolicach grudnia już wyć z tęsknoty za drogą. Otaczam się więc książkami o drodze innych, lub innych w drodze i żyję tymi "cudzymi" podróżami :) Lub planuję swoje podróże na najbliższe 20 lat życia. Staram się zaczarować Wszechświat, Opatrzność, i skłonić je do pochylenia się nade mną, skromną nauczycielką, która ma marzenia totalnie przekorne :)


Dziś sobie zaplanowałam kilka podróży. A lubię podróżować długo, bez pośpiechu, w miarę dokładnie. Może być stopem, może być jakkolwiek, byle do przodu. I to już będą moje wyprawy w pojedynkę, oczywiście z relacjami dla Was :)


Pierwsza - by poznać Azję :) Turcja, Syria, Jordania, Iran - mogą być również osobnymi "wypadami" :)



Druga podróż - Afryka I.


Trzecia podróż - Afryka II.


Czwarta podróż -  Ameryka Północna.


I naprawdę nie interesuje mnie jak i czy to jest możliwe, mam takie bardzo wielkie chciejstwo i wiarę, że się kiedyś spełni. Nawet jako babcia na emeryturze mogę wsiąść w stopa i pojechać gdzie oczy poniosą :) Przecież są już takie podróżniczki. Jak na przykład Teresa Bancewicz. 77-letnia emerytka podróżująca stopem po świecie. Fantastyczna kobieta i moja inspiracja :) Można poczytać o niej w Wysokich Obcasach, pooglądać i posłuchać tutaj, zapoznać się z jej wyposażeniem podróżnym tutaj - pani teresa zabiera z sobą 30kg plecak! Podziwiam, taka drobna kobieta :) 

Także wszystko przed nami! :)

Tymczasem z Ines planujemy wspólną, około 20 dniową, wyprawę po Ukrainie w te wakacje. Od Krymu po Czarnobyl, od Lwowa po Kijów :) Tak mniej więcej. Z plecakami, na własną rękę, nieco spontanicznie :)

niedziela, 21 marca 2010

Egipt. Gdzieś w oazie Baharija...

Dziś ciąg dalszy obserwacji w oazie Baharija. A właściwie na jej obrzeżach, gdzie położony jest Eden Garden Camp. Niedaleko za brama wjazdową rośnie sobie drzewko, właściwie to duży krzew, jakich wiele w Afryce. Ale gdy podeszłam bliżej, o krzew przyprawił mnie o zgrozę. Dla czego? Otóż od najwcześniejszego dzieciństwa cierpię na arachnofobię, która od stanu ciężkiego przeszła w stan w miarę umiarkowany. Ba, nawet odważyłam się raz przez jakieś 3 minuty trzymać na dłoni tarantulę. Okazało się, że wspomniane drzewko było drzewkiem pająkowym. Było jak wielkie pająkowe miasto, każda gałązka, każdy liść były oprzędnięte pajęczyną, ba rozchodziły się te pajęcze wici na pobliską łączkę. Przerażona a zarazem zafascynowana robiłam zdjęcia dziękując opatrzności za zoom i modląc się, żeby nie natrafić na pająka skaczącego. Bo w samym campie takowe odkryłam, na całe szczęście nie chciały skakać na mnie.


Wrzask owszem zdarzyło mi się na campie podnieść, jak w ostatni wieczór siedziałyśmy sobie w takiej "świetlicy" pod strzechą. Przyjemnie, cieplutko, na zewnątrz ciemno, a my w kręgu światła. Nagle coś wielkiego wpadło galopkiem do środka. Wielkie to było jak co najmniej tarantula, pająkowate takie a szybkie, że trudno było dostrzec wyraźny kształt. I to coś z kopyta ruszyło w moją stronę. To ja na równe nogi i jak nie wrzasnę. Ale stworzonku widać nie o mnie chodziło, obleciało sobie całe wnętrze dwa razy w kółko i jak się nagle pojawiło, tak też zniknęło w ciemnościach. A ja mało nie umarłam. Moje dziecko chciało nadążyć za tym czymś, w celach badawczych, też nie dało rady. Okazało się, że to nie pająk tylko zwierzątko żywiące się skorpionami i nawiedziło nas w celu rekonesansu za jakimś żarełkiem. Z powodu naszej całkowitej nieznajomości nomenklatury przyrodniczo - arabskiej, nie mamy pojęcia co to było. A może ktoś mógłby nas uświadomić w tej materii, byłybyśmy wdzięczne.

Oświadczam również, że poza pająkami kocham wszelakie stworzonka, a może pająki nawet troszkę ale tak z daleka. A poniżej już bliskie spotkanie Ines z przesympatycznym panem żuczkiem.


Myślę, że Eden Garden, to byłoby świetne miejsce na dłuższy leniwy odpoczynek. Wokół gorące źródła, gaje owocowe, niestety my byłyśmy poza sezonem i do syta najadłyśmy się owoców mango. Talat zawiózł nas do takiego nieco większego źródełka, obmurowanego, robiącego za kąpielisko. Woda wlewała się do niecki z jednej strony a wylewała z drugiej. W środku było ślisko od glonów i nieco śmierdząco siarką. Ale po takim upalnym dniu zanurzyć się w wodzie to super przyjemność. 


Wokół Ines jak zwykle zebrała się grupka dzieciaków, wszyscy próbowali się jakoś dogadać. Niestety, jak powiedział Talat, w Bahariji nie ma dobrych nauczycieli angielskiego. A szkoda, bo pewnie gdyby i czasu starczyło i środków komunikacji, nawiązałyby się tu jakieś przyjaźnie. W dowód sympatii dzieci poprzynosiły Ines owoce mango. 


A tu już Ines i Talat. I jak oglądam te zdjęcia, ten uśmiech pełen szczęścia, myślę sobie, że warta ta podróż była każdych pieniędzy...


Słoneczkiem tego miejsca jest również Rudi, córeczka Talata, rozpieszczana przez tatę i jego brata Mohammada. 


A najpiękniejszy moment, pełen niewypowiedzianej radości dla Rudi była zapowiedź kąpieli w źródle przy campie. I jej głosik gdy wołała "Maja, maja!!" (czyli woda, woda). Poniżej Rudi w kąpieli i warkoczykami zaplecionymi przeze mnie :)








To prawdziwy Eden Garden Camp :)

A jeśli ktoś chciałby się tam wybrać oto strona Eden Garden 
Jako kierowcę i przewodnika po pustyni polecam Mohamada, wesoły i kochający pustynię człowiek. Jeśli ktoś chciałby wynająć go jako przewodnika podaję telefon, choć nie mam pewności czy aktualny:  0127159335, 0166942303 i email: [email protected]


niedziela, 21 lutego 2010

Egipt. Kilka migawek z nubijskiego domu

 Wracając do naszej wizyty na targu w Daraw. W drodze powrotnej zatrzymujemy się na obiad w rodzinnym domu Ismaila. Posiłek jeszcze nie jest gotowy, mamy więc chwilę czasu na odpoczynek i rozglądnięcie się.  Żona brata Ismaila, jego dzieci, wychodzą przed dom z uśmiechem, by przywitać się z nami, a także w między czasie pojawiła się również zaciekawione rodzeństwo. Ismail niestety nie posiada własnej rodziny, jego żona zmarła niedługo po ślubie. Na zewnątrz żar nie do wyobrażenia, wychodzę jedynie na chwilę by zrobić parę fotek i z ulgą chowam się w pokoju z burczącym, starym klimatyzatorem.


 
 

 

Żona odmawia fotografii zasłaniając twarz, nie nalegam.  Za to zaprasza mnie i Ines do zobaczenia ich pokoju, sypialni. Tam razem z młodszą siostrą Ismaila pokazują nam jak mieszkają, a w tym czasie mała córeczka pałaszuje na łóżku cukierki. Ledwie udaje się nam zabrać z jej rączek papierek, by go nie zjadła również :) Bardzo żałuję, że nie potrafimy się porozumieć tak jakbyśmy chciały, tyle było by do opowiedzenia sobie nawzajem. Ja pokazuję im zdjęcia całej swojej rodziny i zdjęcia z mojego miasta. Wspólny język to potężna broń, i naprawdę ogromną karą za pychę wieży babel, było pomieszanie języków. 
Wszędzie tam gdzie byłyśmy zapraszane do domów, przebiegała ściśle wyznaczona granica pomiędzy tym co dla mężczyzn a tym co dla kobiet. I nigdy nie siadały z nami do wspólnego posiłku kobiety. Jedynie przynosiły przygotowane potrawy, a jeśli były dzieci, to one podawały do stołu. I nie miało znaczenia, że my, jako goście, też byłyśmy kobietami. Co innego jak zapraszały nas do swojego świata. Wówczas mogłyśmy zaglądnąć do ich ściśle strzeżonych stref. 
Myjemy ręce i zasiadamy do posiłku. Nie jesteśmy tak sprawne w jedzeniu tylko przy pomocy rąk, dostajemy więc talerzyki i widelce. Choć i tak staramy się jeść jak nasi gospodarze. Jedzenie dłońmi inaczej smakuje :) Gdy po skończonym posiłku zaglądam do kuchni i widzę kobiety siedzące na gołej podłodze i jedzące razem robi mi się głupio. W ramach solidarności między kobietami, chyba wolałabym jeść razem z nimi.



 

 


Czyż ta minka nie jest rozbrajająca? Uwielbiam takie słodkie maluszki :)

 

 

Po smacznym obiedzie chwila sjesty i powrót do hotelu. Żegnamy się serdecznie z kobietami, jakaś nić porozumienia między nami została zawiązana. Trochę szkoda nam zostawiać taki serdeczny dom. To był naprawdę wspaniały i niezapomniany dzień.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...