17 września. Sobotnie słońce od rana zapowiadało piękną pogodę. Na fotografowanie porannej rosy miałam zaledwie kilka minut. A kwiaty od rana takie zachwycające… Zdążyłam zrobić tylko parę zdjęć, bo trzeba było otwierać bramę. Kaśka miała być za chwilę… Jeszcze tylko jedno zdjęcie, mamuś…
I przyjechała. Razem ze swoim panem. Łagodna, ale zdecydowana. Silna, ale spokojna. Urok i czar konkretu. Smak siły i wielkości. Piękne blond rzęsy, rozkoszne powieki, ogromne oczy, delikatne i aksamitne chrapy, które można by głaskać i głaskać…
Była nam bardzo potrzebna, bo nasze siły już nie te, aby pracować przy pomocy motyki, jak kiedyś. A ziemniaki trzeba było wykopać, bo już czas. Zresztą tak naprawdę nie było komu. Mama i ja, pan Z. i jego żona. I Kasieńka oczywiście – kobyłka pana Z., który w większych polowych sprawach zawsze jest bardzo pomocny, razem z Kaśką ma się rozumieć. Niby nie było tego dużo, ot parę rządków, ale na wątłe kobiece siły to trochę za dużo. Przy pomocy Kaśki uporaliśmy się w 3 godziny:).
Od soboty wiem, że pan Z. w pracy rozmawia z Kaśką za pomocą: wiśta wio, co znaczy – do przodu i w lewo, a ajta wio (choć podobno niektórzy mówią hetta wio) to znaczy ruszaj i skręć w prawo. A Kasieńka wszystko rozumie, choć nie zawsze się słucha… Śmialiśmy się, że pan Z. posługuje się obcymi językami, ale może coś źle wymawia…
Kasia- Basia walczyła dzielnie, a my za nią. Wiaderko i koszyk, krok za krokiem, ziemniaczek za ziemniaczkiem. Czasami “na chyląco”, czasami na kolanach, później wszytko na wóz i dreptanko po kolejną partię, którą kobyłka wydobyła przy pomocy kopaczki. Były też małe zawody rzucania do kosza… ;), z których śmiały się żurawie co rusz przelatujące nad nami.
Prosta praca wykonywana od wieków…, świeże powietrze i radość, że pogoda była taka łaskawa. I radość z samych ziemniaków, radość z tego, że swoje, że nasze. Bo zasady w kuchni mojej mamy są proste: jak najmniej przetworzonego jedzenia, żadnych sztucznych dodatków, wzmacniaczy i temu podobnych świństw, od których warzywa może rosną większe, ale wcale nie zdrowsze. I chociaż ziemniaków nie jemy wcale dużo, to lubimy tylko te nasze. A z nich później placki ziemniaczane i babkę, sałatki ziemniaczane, ziemniaki duszone i pyzy, o które proszę mamę zimą, kiedy przyjeżdżam.
Kasia przewiozła ziemniaczki na podwórko, pan Z. zdążył je zrzucić na przygotowaną plandekę, aby je troszkę przewiało (aby obeschły), a my mieliśmy usiąść do wczesnego obiadu. Trzeba było jednak szybciutko wszystko zacząć przykrywać, bo nagle… spadł deszcz i zerwał się wiatr… Zatem kiedy wszystko zostało szczelnie okryte zasiedliśmy, w zadaszonej altanie, do wcześniej pieczonych ziemniaczków, surówki z czerwonej kapusty i pałek kurczaka. Ziemniaczki postaram się pokazać następnym razem.
Później była kawa i drożdżowe maleńkie paszteciki z twarogiem. Jak mi się uda to też postaram się je pokazać, albo raczej odtworzyć… Do kawy dołączył dziadek, który podczas naszych zbiorów tęsknym okiem patrzył i nie mógł przeboleć, że on już nie może…Robiłam mu test, czy dostanie rękoma do ziemi – udało się z jednym małym dygnięciem… Zresztą każdy taki test przeszedł i każdy z nas z lekkością położył dłonie na ziemi…, spełniony stretching;) - ot taka przypadłość zawodowa… Ciekawa jestem jak tam Twoje tyły nóg, rozciągnięte? Choć opuszki palców dłoni na podłodze?
Słońce znów pokazało swe pogodne, jesienne policzki. Ziemniaki zostały ponownie odkryte. Kiedy obeschną pójdą do worków i do piwnicy oraz do tych, którzy będą chcieli spróbować jak smakuje bryza od mojej mamy:).
Pożegnałyśmy pana Z z żoną (Kaśka dostała buziaka)a same, przy odgłosach odlatujących gęsi, zajęłyśmy się wykopywaniem marchewki, buraczków i zwożeniem dyń… Ale o tym już innym razem… A , i jeszcze ziemniaki przykryłyśmy na noc.