Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Holandia. Pokaż wszystkie posty

Citytrip nach Amsterdam


12 godzin. Zazwyczaj to o wiele za mało, żeby nasycić się jakimś miejscem. No chyba, że od rana przygniata nas lutowa szarość. I noc w autobusie niekoniecznie przespana. I zmęczenie potygodniowe panoszy się i żąda ofiar. 

Wtedy to 12 godzin ciągnie się w nieskończoność. I spacerując o 10 rano ulicą czerwonych latarni, prawie nie zwracasz uwagi na machające z okiennych witryn panie lekkich obyczajów, tylko tęsknie zezujesz w stronę hoteli na godziny i zastanawiasz się, czy naprawdę zmieniają pościel po każdym kliencie i czy odgłosy zza ściany pozwolą ci zasnąć. Decydujesz się jednak nie testować tego na własnej skórze i z entuzjazmem oddajesz się kolejnym 11 godzinom w mieście rozpusty, rowerów i używek. 

Szukasz dalej. Coś najbliżej przypominającego wygodne łóżko, to kanapa w coffeeshopie. I w końcu wiesz, czemu to miejsce nazywa się coffeeshopem. Nigdy byś nie zgadła, że większość obwiedzających... naprawdę piję tam kawę! Decydujesz się na colę, bo tak czy siak nie sprzedają alkoholu (ok, o 10 rano zazwyczaj i tak nie pijesz) i w końcu palisz... nie, nie jointa. A raczej nie do końca. Pozwalasz sobie na ziołowego skręta, bo jako niepaląca od kilku dni znowu tęsknisz za fajką. A że tytoń jest tu akurat zabroniony, załapujesz się na darmowe ziółka. Pewnie dałoby się je zaparzyć i jeszcze pomogłyby na przeziębienie, ale chociaż zaspoiłaś głód puszczenia dymka. Bez trucia się. Paliłaś herbatę!

To takie nietypowe. Wchodzisz do kawiarni i zapalasz jointa. W większości zakarmaków świata to nielegalne, tu pan z wagą odmierza ci odpowiednią ilość wybranego gatunku. Wyobrażenie na temat porządku świata legnie w gruzach. Zwłaszcza jeśli mijasz eleganckiego pana z teczką i skrętem, wpadasz na sklepik z halucynogennymi kaktusami, tabletkami czy zielonymi ciasteczkami (nikt z naszej grupki się nie zdecydował, kto wie, ile oni tego w te ciasteczka pakują?). I niby mieszkasz w Szwajcarii, która jest raczej wyluzowana w tym temacie. Ha ha. 

Ale. Co jeszcze oferuje Amsterdam? Mało komercji. To plus, ogromny. Walentynki, a na ulicy ŻADNEGO sprzedawcy krwistoczerwonych róż. Walentynki, a na ulicy ani jednego plakatu reklamującego porno dla kur domowych (ewentualnie dziewic; uwielbiam krytyków filmowych). Brak sprzedawców czekoladowych serc, kijków do selfie, balonów z Bambi. Chillout. 

Ok, może nie do końca. Im później, tym więcej ludzi na ulicach (i w coffeeshopach też). A ulice wąskie, czasem miniuliczki, co do których w życiu nie podejrzewałabym, że jeżdżą po nich samochody. A jednak! Do tego tysiące rowerów, które tylko na zdjęciach w internecie wyglądają tak fajnie. No właśnie, jak wyobrażacie sobie Amsterdam? Ja widzę to: kanał w otoczeniu wiosennych kwiatów, pusta ulica, a na niej rowerzystka. Z dużym koszem na zakupy zamocowanym na kierownicy pełnym tulipanów. Powolutku pedałująca do celu i podziwiająca otaczający ją świat. Źle! Żaden rowerzysta nie podziwia uroków przyrody w Amsterdamie. On walczy. Zdobywa punkty. Za dziesięciu przejechanych przechodniów dostaje pizzę za darmo. Na bank... bo inaczej nie ma to najmniejszego sensu. W ścisłym centrum przechodnie mają naprawdę ciężko. Chodniki są szerokie na mniej więcej 20 centymetrów i często zastawione samochodami. Chcesz ominąć przeszkodę - masz dwie możliwości. Albo przejedzie cię pędzący samochód. Albo rowerzysta. Naprawdę. Chillout.

Na szczęście wystarczyło tylko wejść w boczną uliczkę, żeby odzyskać spokój. Albo znaleźć jeden z dziesiątek kanałów. Pół dnia spędziliśmy włócząc się nad kanałami. Przyglądając się życiu na barkach i podziwiając kamieniczki, z których chyba ani jedna nie stała prosto. Serio, ani jedna! I tak się włóczyliśmy, że pozamykali nam muzea. Rembrant i Van Gogh nie byli nam w tym dniu pisani. Ale, muzealnie wyżyjemy się znowu w Londynie, do tego w przeciwieństwie do amsterdamskich przybytków kosztujących kilkanaście euro za bilet, darmowych! Zamiast do muzeum poszliśmy więc na sławne holenderskie gofry. A potem na sławne holenderskie fryty z majonezem. I chociaż do tej pory myślałam, że gofry i frytki to Belgia, Amsterdam pokazał mi, że nie miałam racji.

A wieczorem? Chodziliśmy nad kanałami. Przez krystalicznie czyste szyby w oknach kamienic obserwowaliśmy holenderskie rodziny i singli. Przy nakrywaniu do stołu, jedzeniu, telefonowaniu czy oglądaniu telewizji. Nawet jeśli ktoś posiadał rolety czy firanki, zasłaniały one widok najwyżej w połowie. Wysnułam wtedy teorię, że Holendrzy żyją na widoku, by nikt nie mógł im nic zarzucić. Życie krystalicznie czyste. Jak szyby w oknach. Dałabym sobie rękę uciąć, że to nie była moja własna teoria, przynajmniej nie od podstaw. Jestem pewna, że czytałam coś podobnego w odniesieniu do Szwecji, jednak moje trzy ulubione szwedzkie blogerki nie do końca mogły mi pomóc. Ale chociaż potwierdziły, że to możliwe. No nic. Jak mi się przypomni, to wam powiem. 

A teraz zapraszam do obejrzenia zdjęć. Szary dzień, kolorowy wieczór. I rodzimy akcent. Polacy tu byli!

PS. Piątek, północ, autokar, 9 godzin, 9 rano Amsterdam, 12 godzin, autokar, 9 godzin, 6 rano w niedzielę w domu. Spaaaaaać!






































Fotografia leczy mą duszę


Dzisiaj kolejny wpis gościnny, tym razem witam Agnieszkę!




Trochę o sobie:

Zwykła proza życia przeniosła mnie z Polski do Holandii, a że życie to nie jest bajka, więc trzeba je czymś ubarwić. Fotografując koloruję swój świat, odrywam się na godziny od codzienności i odnajduję w tym prawdziwy spokój. Bawię sie fotografią, chcę wypróbować wszystkiego i odnaleźć swoją specjalność, w czym będę czuła się najlepiej. Dziś dla Was próbuję swych sił w fotografii turystycznej. Miłego oglądania!


 ~~~ * ~~~ * ~~~

Podczas jednego ze słonecznych, wrześniowych weekendów obyło sie mini spotkanie rodzinne. W sobotę zamknięcie sezonu grillowego, a w niedzielę razem z mamą i bratem wyruszyliśmy na zwiedzanie Haarlemu.
Zapraszam Was serdecznie na mały kąsek z tego, co można zobaczyć w Holandii.

Haarlem to piękne, zabytkowe miasto położone nad rzeką Spaarne, w północno-zachodniej części kraju. To co dziś zobaczycie, to jedynie centrum tego pięknego miasteczka, gdzie wybraliśmy się na kawę ;) Atrakcji, zabytków i muzeów w tym liczącym sobie ponad 750 lat mieście jest o wiele więcej i mam nadzieję jeszcze je kiedyś zobaczyć :)

Już po drodze do centrum podziwialiśmy piękne kamienice i ogrody.







Po kilkunastu minutach docieramy do Grote Markt, czyli Wielkiego Rynku. Nie sposób tutaj oderwać oka od cudownej, renesansowej architektury.




Pośród budynków wokół placu naszą uwagę zwraca ratusz, mięsna hala targowa oraz kościół św. Bawona.











Wnętrze kościoła chciałam ominąć wielkiem łukiem, bo pewnie i tak zdjęć robić nie będzie można..., ale miło sie rozczarowałam i pstrykać można było do woli :) Z rozdziawionymi buziami podziwialiśmy drewniane sklepienie oraz fantastycznie zdobione organy Müllera z XVIII wieku, na których grał sam Mozart, Haendel i Liszt.






Przechadzając się małymi uliczkami oraz nad kanałami rzeki Spaarne docieramy do malowniczego wiatraka De Adriaan, który został wybudowany w roku 1778 na fundamentach dawnej wieży obronnej. W kwietniu 1932 roku wiatrał spłonął całkowicie z przyczyn do dziś niewyjaśnionych. Przez wiele lat trwała zbiórka pieniędzy na odbudowę młyna, ale dopiero 70 lat po pożarze zakończyła się sukcesem.  I tak od 23 kwietnia 2002 roku młyn jest w pełni funkcjonalny i jest w stanie mielić ziarno dla turystów :)








Haarlem jest największym i najbadziej znanym w świecie centrum handlu tulipanowymi cebulkami. Warto tu przyjechać w ostatni weekend kwietnia, kiedy to odbywa sie wielka parada kwiatów. Wszyscy liczący sie producenci kwiatów przygotowują kompozycje kwiatowe, które umieszczane są na wielich platformach. Parada wyrusza z miasta Noordwijk w sobotę i przemierza 40-sto kilometrową trasę z finałem w Haarlemie, gdzie również wybierany jest zwycięzca parady.

Serdecznie pozdrawiam i zapraszam na wizytę do Haarlemu.

Buziaki Agnieszka :)



PS. Więcej zdjęć Agnieszki znajdziecie na jej blogu: http://marzeniamizyje.blogspot.ch/.
Zapraszam!