Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 26 listopada 2012

Stephen Deas - "Łowca złodziei"


Stephen Deas to brytyjski autor fantasy, który dał się poznać szerszemu gronu czytelników w 2009 roku za sprawą swojej debiutanckiej powieści „Adamantowy pałac”. Niestety nie miałam okazji jej przeczytać i zapoznać się warsztatem pisarskim Deas’a. Mimo to, gdy zobaczyłam w zapowiedziach wydawniczych „Łowcę złodziei”, która ma być pierwszym tomem cyklu „Pamięć płomieni” pomyślałam, że może to być książka dla mnie. W moim odczuciu „Łowca złodziei” miał wszystko co mogłoby zainteresować potencjalnego czytelnika i skłonić do sięgnięcia po właśnie tą książkę - chwytliwy tytuł, ciekawy opis i okładka przedstawiająca mężczyznę z szelmowskim, błąkającym się w kącikach ust uśmiechem. 
Barren – główny bohater książki - jest sierotą i wychowuje się z gromadą podobnych do niego dzieci na przedmieściach Deepheaven. Całe dnie spędza na zatłoczonych ulicach miasta i targowiskach wypatrując okazji do odcięcia któremuś z nieuważnych przechodniów wypchanej miedziakami sakiewki. Dzięki swojej zwinności i „umiejętnościom” oraz umowie ze swoim „mistrzem” chłopak w zamian za wilczą część tego co uda mu się ukraść  ma zapewniony dach nad głową i wyżywienie. Pewnego dnia na głównym placu w mieście, podczas pokazowej egzekucji  przyłapanych na gorącym uczynku złodziei, Berren dostrzega Syannisa – jednego z największych i najbardziej skutecznych łowców złodziei. Niemalże  w tym samym momencie młodzieniec wpada na szalony i wydawać by się mogło z góry skazany na niepowodzenie pomysł. Chłopak chce ograbić łowcę złodziei z przyznanej mu za schwytanie złodziejaszków, wypchanej złotymi imperiałami sakwy. Dzięki sprzyjającym okolicznościom i ogromnemu szczęściu Barrenowi udaje się ogołocić łowcę złodziei ze wszystkich wygranych pieniędzy i uciec. Niestety nie było mu dane długo cieszyć się z tego łupu. Jego radość i  duma z udanej „akcji” zniknęły w momencie gdy w drzwiach domu „opiekuna” chłopca stanął sam Syannis. Okazuje się, że mężczyzna dobił targu z właścicielem chłopca i odkupił go po bardzo okazyjnej cenie. Właśnie w ten oto sposób ku wielkiej uciesze, ale i obawie Barrena zaczyna się nowy rozdział w jego życiu. 
Fantasy to jeden z moich ulubionych gatunków literackich. Złe moce, przebiegli magowie, inny świat i odległe krainy na wyciągniecie ręki sprawiają, że niemal po każdą książkę z tego gatunku sięgam z nieukrywaną przyjemnością. Niestety przy obecnej, ogromnej ilości wydawnictw i jeszcze większej liczbie wychodzących spod ich skrzydeł książek, coraz częściej trafiają się książki napisane w taki sposób jak gdyby książkę pisała osoba całkowicie pozbawiona wyobraźni, niezdolna do stworzenia czegoś nowego, a umiejąca jedynie podstawić wymyślone przez siebie imiona i niezbyt oryginalne nazwy krain pod wyświechtany, banalny i opisany przez setki innych autorów przed nim schemat.
Stephen Deas rzucił się na głęboką wodę podejmując się wyeksploatowanego do granic możliwości tematu jakim jest „historia biednego chłopca szukającego swojego miejsca w życiu”. W mojej ocenie niestety jednak autor nie poradził sobie z tym tematem. Nie pokusił się o dorzucenie od siebie chociażby garści magii, uroku czy jakiejkolwiek „swojej” części historii - czegoś co mogłoby znacznie uatrakcyjnić jego książkę.
Fabuła „Łowcy…” jest boleśnie przewidywalna. Pomimo trzech głównych wątków (romantyczny, historyczny – dotyczący nieznanej przeszłości mistrza Syannis’a oraz wątek dotyczący samego Barrena i jego jak mniemam szkolenia), żaden z nich nie dominuje, przez co można odnieść wrażenie, że autor nie mógł się zdecydować o czym właściwie chce pisać. Wykreowani bohaterowie są sztampowi i nijacy, a ich zachowania niezwykle przewidywalne. Młodszy - Barren - jest krnąbrny i niezbyt chętny do nauki, a starszy z racji wieku i traumatycznych (a jakże!) wcześniejszych przeżyć bogaty w doświadczenia, racjonalny i wyrozumiały. Niewątpliwym plusem książki jest prosty, trafiający do czytelnika język, który sprawia, że czyta się ją w niemal ekspresowym tempie. Ponadto warty uwagi i przy tym niezwykle zastanawiający jest fakt, że druga część tego cyklu została nominowana do prestiżowej nagrody David Gemmell Legend Award przyznawanej najlepszym powieściom fantasy. Czyżby autor w drugiej części miał zaskoczyć nas nietuzinkowymi pomysłami, wachlarzem nowych postaci czy eksplozją uśpionych w bohaterach niezwykłych i zaskakujących cech charakteru dzięki, którym nabiorą koloru i będą bardziej interesujący. Ciężko powiedzieć. Miejmy nadzieję, że pierwsza zupełnie nieudana część będzie preludium do czegoś naprawdę mocnego czego autowi i wszystkim jego czytelnikom z całego serca życzę. 


środa, 27 czerwca 2012

Kerstin Gier 'Trylogia czasu"

Po „Trylogię czasu” sięgnęłam z zupełnie błahych pobudek. Chciałam zrozumieć czym zachwycają się tysiące czytelników na całym świecie, a jako że jestem wzrokowcem argumentem za były również okładki. Piękne, fascynujące i pobudzające wyobraźnię.
Gwendolyn to zwyczajna nastolatka. Chodzi do szkoły, ma przyjaciółkę Leslie z którą spędza praktycznie każdą wolną chwilę,  plotkuje i interesuje się chłopakami. Tak Gwen to zwyczajna nastolatka poza dwom małymi szczegółami: po pierwsze widzi duchy a nie dość, że widzi to jeszcze z nimi rozmawia po drugie ma całkiem dziwaczną rodzinę. Jej rodzina jest nieco „odmienna” niż zwyczajna angielska rodzina. Owszem, nie ma ojca i wychowuje się w domu z ciotką nieznośną kuzynką, babką i jej zwariowaną siostrą, która miewa wizje ale chyba nie to jest najdziwniejsze. Rodzina Gwen od wieków przekazuje pokoleniom gen, który sprawia, że mogą podróżować w czasie. Według wszystkich obliczeń gen ten obecnie odziedziczyła kuzynka Gwen - Charlotta. Charlotta jest piękna, elokwentna świetnie wykształcona, można z nią porozmawiać niemalże na każdy temat. Od wczesnego dzieciństwa była przygotowywana do roli podróżnika w czasie, pobierając lekcje nauki jazdy konnej, tańca, języków obcych czy historii i polityki. To na niej skupia się uwaga całej rodziny. Gwen pozostaje w jej cieniu. Nie ma rozległej wiedzy, często popełnia faux pas wzbudzając tym samym litość i pogardę w oczach surowej babki i nadętej kuzynki. Ku ogólnemu zdumieniu i ogromnej wściekłości kuzynki okazuje się, że przeskoku dokonuje nie Charlotta a Gwedolyn. Sytuacja zdaje się przytłaczać Gwedolyn, która wcale nie jest przygotowana na podróżowanie w czasie i to w towarzystwie gburowatego (ale jakże przystojnego!) Gideona nie mówiąc już o skompletowaniu wszystkich potrzebnych elementów, które mają pomóc w odnalezieniu poszukiwanego od wieków przez pewnego hrabiego ….kamienia filozoficznego.
„Trylogia czasu” to bestseller, który wyszedł spod pióra niemieckiej autorki Kerstin Gier. Wszystkie trzy książki stanowią świetny przykład na to, ze z książką nie można się nudzić. Akcja „Czerwieni rubinu”, „Błękitu szafiru” i „Zielni szmaragdu” obfituje w ciekawe zwroty, naszpikowana jest niewyjaśnionymi zagadkami i całą masą pytań na które trzeba znaleźć odpowiedzi. Poziom każdej części jest wyrównany. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie i stwierdzam, że w tym przypadku sprawdza się doskonale. Dzięki niej poznajemy uczucia i myśli głównej bohaterki (m.in. latające motyle w brzuchu). Bohaterowie stworzeni przez Autorkę są bardzo zróżnicowani i wzbudzają w czytelniku skrajne emocje: od sympatii do nienawiści. Na przód zdecydowanie wysuwają się: Gwen i Gideon. Pierwsza z nich to przeciętna nastolatka „z sąsiedztwa”. Nie za ładna, nie za brzydka. Dziewczyna z którą o wszystkim można porozmawiać, z dystansem do siebie i świata, twardo stąpająca po ziemi   . Całkiem inaczej rzecz się ma z Gideonem. Idealny niemalże w każdym calu, przystojny, inteligentny, a przy tym arogancki i bezczelny jak mało kto. Momentami jest tak idealny, że aż irytujący. I mimo, że wspomniani są głównymi bohaterami to moje dozgonne uwielbienie zaskarbił sobie zepchnięty na drugi plan Xemerius – duch gargulca tytułujący siebie demonem. Xemerius wniósł do historii sporą dawkę humoru i był niekwestionowanym mistrzem ciętej riposty. Rozwijający się powoli pomiędzy głównymi bohaterami wątek miłosny nie jest bardzo nachalny i ewoluuje w kierunku, który zapewne każdy czytelnik od razu zakładał. W tej kwestii brak jest jakiegokolwiek zaskoczenia. 
Podsumowując trylogia totalnie mnie zaskoczyła. Spodziewałam się po niej zupełnie czegoś innego. Może to przez te okładki. Wydawało mi się, że będzie to historia bardziej mroczna i może nieco bardziej tajemnicza, a przede wszystkim nie skierowana dla nastolatek. Całość ma zdecydowanie młodzieżowy charakter i głównie takim osobom bym ją poleciła. Mimo początkowego rozczarowania muszę jednak przyznać, że czytało się ją bardzo szybko i miło, co było zasługą niezwykle lekkiego stylu Autorki. Owszem były momenty w których po prosu przerzucałam kartki (np. opisy prince charming vel Gideona) ale nie brakowało również takich podczas których  śmiałam się i śledziłam losy bohaterów z zapartym tchem, nie mogąc się odczekać co będzie na następnej stronie. I chyba w tym tkwi cały urok tego cyklu, ta trylogia powinna służyć do zabawy i umilania czasu, a nie skłaniać do głębokich filozoficznych przemyśleń. Od tego są inne książki.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Patric Rothfuss "Strach mędrca" tom II

                „ (…) Przeżyłem interesujące życie, a to wspomnienie niesie pewną słodycz. Ale… ale   to nie jest ognisty romans. To nie bajęda, w której zmarli wracają do życia. Nie ekscytujący epos dla pokrzepienia serca. Nie. Wszyscy wiemy, co to za historia. (…)”
Trzeci tom "Kronik królobójcy" był jedną z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie książek 2012 roku. Dlaczego? Ponieważ moim zdaniem Rothfuss i Kvote to fantastyczny  duet, który sprawia, że człowiek zapomina o całym świecie, daje się porwać opowiadanej powieści i czyta do chwili gdy nie pochłonie ostatniego napisanego słowa.
Historia snuta przez ognistowłosego oberżystę w Ostańcu przy świetle świec i żarze kominka nabiera tempa, rumieńców i obfituje w niezwykłe zwroty akcji. Na życzenie maera Alverona, Kvote staje na czele wyprawy mającej na celu wytropienie i wyeliminowanie rzezimieszków napadających na poborców podatkowych. Wraz z czwórką najemników podejmuje się zadania, które zaowocuje nowymi przyjaźniami, nieoczekiwanymi spotkaniami, a którego finałem będzie spotkanie z przeszłością. Przyjęte przez grupę zlecenie prowadzi ich do lasu gdzie tropią złodziei i gdzie Kvothe zaprzyjaźnia się z jednym z najemników - Tempim odzianym w szkarłatnoczerwone szaty Ademem, który uczy go Ketanu (ademskiej sztuki walki) oraz Lethani (ademskiej filozofii). Los złączy ich na dłużej i dzięki ademskiejmu najemnikowi Kvothe pozna swoje prawdziwe imię. Odniesione nad posiadającą liczebną przewagę grupą rzezimieszków zwycięstwo nie jest jedyną przygodą opowiedzianą w zatopionej w czarnej nocy oberży. Jest ich zdecydowanie więcej, choćby ta o ponętnej, śmiertelnie niebezpiecznej Felurianie, którą zdołał poskromić młodzieniec o  miedzianych włosach i oczach w kolorze soczystej zieleni…

Z uwagi na doskonały warsztat językowy, Rothfuss’a czyta się wyśmienicie. Autor potrafi używać języka w magiczny sposób, opisując stworzoną przez niego rzeczywistość niezwykle interesująco wzbogacając opowieść wieloma detalami, charakterystyką bohaterów, sztuk walki i filozofii oraz magii. Ponadto umiejętność stopniowego budowania napięcia i sukcesywnego zdradzania małych tajemnic oraz szczegółów istotnych dla fabuły sprawia, że rozbudzona ciekawość ciągnie czytelnika do końca opowieści. Choć od czasu do czasu zdarzają się wolniejsze fragmenty, podczas których wydaje się, że Kvothe przywołał imię wiatru i wszystko zastygło w bezruchu to większość historii ma szaleńcze tempo. Mimo niejednostajnego rytmu „Strach mędrca” nie ma miejsc, które można by uznać za słabsze czy mniej ciekawe, a  całość czyta się płynnie.
Coraz bardziej interesująca staje się także postać głównego bohatera – Kvothe - który w ciągu trzech tomów przeszedł ogromną metamorfozę. Od małego niezwykle inteligentnego chłopca, przez butnego łamiącego prawie wszystkie istniejące zasady młodzieńca do młodego mężczyzny, obarczonego trudnymi przeżyciami i doświadczeniami, który z każdą przygodą dorośleje nabywając przy tym coraz więcej życiowej mądrości.
              „Kroniki królobójcy” od samego początku stanowią wspaniały przykład na to, jak powinna wyglądać prawdziwa, ciekawa fantastyka. Z ogromnym zniecierpliwieniem czekam na chwilę kiedy ponownie będą mogła towarzyszyć Kvote w zdobywaniu nowych doświadczeń, wychodzić z nim ramię w ramię naprzeciw nowym przygodom, patrzyć jak zdobywa nowe wskazówki mające mu pomóc w odnalezieniu Chandrian i przekonać się  w jaki sposób uzyskał przydomek królobójcy.

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu REBIS

niedziela, 18 grudnia 2011

Patric Rothfuss "Strach mędrca"

   "Strach mędrca" stanowi kontynuację zakreślonych w pierwszej części z niezwykłym rozmachem, przygód Kvote - młodzieńca o nieprzeciętnych zdolnościach magicznych i muzycznych. Jeśli ktoś z was liczył na to, że druga część okaże się gorsza od pierwszej ten zawiedzie się i to bardzo. Moim zdaniem autorowi bez większych trudności udało się utrzymać, ustawioną na bardzo wysokim poziomie przy okazji pisania pierwszej części poprzeczkę. Jednak aby dobrze zrozumieć rozgrywające się w drugiej części wydarzenia i relacje między bohaterami należy najpierw sięgnąć po rozpoczynające trylogię - "Imię wiatru".
Kvote nie jest już zielonym, butnym pierwszoroczniakiem. No dobrze, dobrze mijam się trochę z prawdą. Nadal jest odrobinę butny i uparty ale umiejętnie nadrabia to swoim urokiem osobistym. W ciągu całego roku spędzonego na uniwersytecie zdołał pogłębić swoją wiedzę w zakresie magii sympatetycznej, jednocześnie do perfekcji doprowadzając swoje umiejętności z zakresu przyciągania kłopotów i powiększania grona swoich zagorzałych wrogów z Ambrosem na czele. Jednakże tym razem kłopoty, będące  konsekwencją dawnych zatargów z Ambrosem nie są zwykłą dziecinadą, a czający się w ciemnym zaułku zabójcy tylko to potwierdzają. Na szczęście oprócz wrogów Kvote zdołał zgromadzić wokół siebie prawdziwych przyjaciół, którzy w każdej sytuacji służą dobrą radą… nawet jeśli zastosowanie się do nich oznacza rozstanie.
Książka została podzielona w wyraźny sposób na dwie odrębne części które jednak tworzą jedną zgrabną całość. Pierwsza skoncentrowana jest na codziennym życiu głównego bohatera na uniwersytecie, które mimo pozorów wcale nie jest nudne i leniwe. Przeciwnie. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że w przypadku Kvothe szkoła to nie tylko nauka ale także występy w karczmach oraz spotkania z piękną i nie do końca uczciwą Denną, ale chyba przede wszystkim uniwersytet to miejsce w którym z dnia na dzień robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Druga część zabiera czytelnika do odległych, nieznanych dotąd zakątków świata, do których po nagłym i nie do końca dobrowolnym opuszczeniu uczelni zmierza Kvote. Ta część książki dzięki nowemu środowisku w jakim znalazł się bohater jest nieco bardziej interesująca. Nie ma w niej opisów studenckiego życia, które poznaliśmy w poprzedniej książce. W zamian za to poznajemy nowe miejsca i panujące w nich obyczaje, nowych interesujących bohaterów i nowego, nieznanego nam dotąd - odpowiedzialnego – Kvote, który musi stawić czoło nieprzewidzianym wydarzeniom i ich następstwom.
„Strach mędrca” stanowi kolejny niezaprzeczalny dowód na to, że Patric Rothfuss zdobył (zapewne w niewyjaśnionych okolicznościach i na sto procent przy udziale magii) wspaniały przepis na to jak powinna wyglądać rewelacyjna książka, która porwie czytelnika na parę dobrych godzin.  

Polecam gorąco!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu Rebis





środa, 30 listopada 2011

Patric Rothfuss " Imię wiatru "


Chodź! Wejdź! Pamiętaj tylko nie rób zamieszania. Najlepiej usiądź gdzieś z tyłu w ciemnym kącie i bądź cicho. Co..? Nie, żartuj! Nawet nie próbuj! Nie usłyszysz od nich słowa zachęty. Nie myśl, że któryś z nich Cię zawoła i przyjaznym gestem zaprosi żebyś usiadł z nimi w świetle kominka i słuchał jego opowieści. Nikt w Ostańcu nie będzie Cię zapraszał.  Zapamiętaj. Potraktują Cię raczej jako wroga. Ale gdy staniesz się niewidzialny będziesz mógł usłyszeć rzeczy o których mówili wszyscy choć słyszeli tylko Ci dwaj siedzący koło niego mężczyźni.
Usłyszysz opowieść o dawnych czasach. O dumnym wędrownym, rodzie Edema Ruth, który wydał na świat niezwykłego chłopca – Kvothe.  Chłopca, którego włosy miały kolor rdzawego zachodzącego słońca a oczy były zielone jak łany soczystej trawy .
Usłyszysz historię jego życia, nie tą z bajek opowiadanych dzieciom na dobranoc ale tą prawdziwą bo opowiedzianą przez niego samego. Od beztroskiego dzieciństwa, w którym wraz z rodzicami wędrował od miasta do miasta niosąc pieśń. Zabawę i beztroskę. Poczujesz smak okropnej upokarzającej biedy i samotności jaką przeżył mieszkając na ulicy i walcząc o jedzenie.  Włos będzie ci się jeżył słuchając opowieści o Chandrianach, których obecność zdradza błękitny płomień. Zobaczysz jak wygląda upór w chwytaniu swoich marzeń i poczujesz smak zwycięstwa po dostaniu się na Uniwersytet. Razem z nim poznasz tajniki prawdziwej hermetyki, magii symapatetycznej i przekonasz się jaką wagę mają prawdziwi przyjaciele. Niestety przekonasz się także co to znaczy mieć prawdziwego wroga.
Poznasz fragment życia wielkiego maga, geniusza, genialnego muzyka, bohatera i buntownika jaki wyrósł z małego Kvothe.
„Imię wiatru” to I tom trylogii pt. „Kroniki królobójcy”. Moim zdaniem jest to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy debiut ostatnich lat i aż trudno uwierzyć, że po jej napisaniu autor nie mógł znaleźć chętnego do jej wydania.  Patric Rothfuss  ma rzadko spotykany w obecnych czasach dar do przedstawiania uniwersalnych prawd o życiu, ambicjach, miłości i przyjaźni w niezwykle prosty a zarazem magiczny sposób. W książce nie znajdziecie zapierającej dech w piersiach czarnej magii, szalonych magów i uwięzionych księżniczek. Akcja nie pędzi w zawrotnym tempie zostawiając was daleko w tyle. Jednakżę zapewniam was, że odnajdziecie w tej książce magię. Nie będzie to magia jaką wszyscy znamy z powieści fantasy z klątwami i rzucaniem uroków. Będzie to magia która sprawi, że kiedy zaczniesz czytać nie będzie dochodził do ciebie żaden dźwięk z otaczającego cię świata, a książka pochłonie cię bez reszty.
Fabuła książki i losy głównego bohatera rzeczywiście mogą niektórym przypominać Harrego Pottera ale ja nie widzę w tym nic złego. Wielu zarzuca także Rothfussowi, że nie wymyślił nic nowego. Zgadzam się. W książce właściwie nie ma żadnych nowatorskich pomysłów niemniej jednak autor tworzy tak wspaniały świat i opisuje go tak pięknym i plastycznym językiem, że powyższy zarzut można zbyć machnięciem ręki.
„Imię wiatru” to książka z rodzaju tych, których dopiero po przeczytaniu ostatniej strony zorientujesz się, że leżałeś na łóżku tak długo, że masz ścierpnięty kark i brak czucia w ręce w której ją trzymałeś. Gorąco polecam!


Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Rebis

środa, 1 czerwca 2011

Ursula K. Le Guin "Czarnoksiężnik z Archipelagu"










"Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie jasny jest lot sokoła"* 







Wstyd to wielki bo po trzykroć.
Wstyd się przyznać ale to moje pierwsze spotkanie z wielokrotnie nagradzaną nagrodami Nebula i Hugo Ursulą Le Guin. Wstyd tym bardziej, że fantastyka jest jednym z najczęściej czytanych przez mnie gatunków literatury. Wstyd tym większy, że książka z którą spędziłam dzisiejsze popołudnie uważana jest za klasykę gatunku. Ale jak mówi przysłowie „co się odwlecze to nie uciecze”.
Czarnoksiężnik z Archipelagu jest opowieścią rozpoczynającą cykl „Ziemiomorze” na który oprócz powyżej wymienionego składają się: Grobowce Atuanu (1972), Najdalszy brzeg (1974), Tehanu (opowieść) (1990) oraz Inny wiatr (2001).
W książce próżno szukać spektakularnych walk, pięknych młodych książąt, odważnych rycerzy, dworskich intryg czy romansów.
Główną postacią wokół której toczy się cała historia jest zwykły chłopak, pół-sierota Duny (inaczej zwany Krogulcem) wypasający kozy na wzgórzach wyspy Gont. Okazuje się jednak, że w chłopcu drzemią ukryte magiczne moce, dzięki którym ratuje swoją wioskę przed najazdem Kargów. I w tym momencie zaczyna się jego przygoda.  Aby rozwijać swoje umiejętności trafia na wyspę Roke, gdzie zagłębia się w tajniki magii. Mimo, że Krogulec jest chłopcem bardzo zdolnym i pilnym to jego zachowaniami kierują: chęć zaimponowania szkolnym kolegom, pycha, zazdrość, arogancja oraz nienawiść. To właśnie one stają się przyczyną jego nieszczęścia. Chcąc wygrać zakład i uwodnić, że jest „uzdolnionym magiem” wywołuje ducha zmarłego -cień- który od tej pory będzie ciążył nad nim jak fatum. Kolejne karty książki opowiadają nam przygody Krogulca, ukazując przy tym jak z jak aroganckiego, zadufanego w sobie chłopczyka wyrasta mag o wielkiej sile i życiowej mądrości.
Po przeczytaniu stwierdzam, że książka nie powala na kolana! Owszem może być zachwycająca dla osób, które zaczynają swoją przygodę z czytaniem i literaturą fantasy ale wydaje mi się, że dla dorosłego czytelnika miejscami może wydawać się po prostu mdła. Dużym „minusem” jest ponadto jej język (do którego jednak po przeczytaniu kilkudziesięciu stron można się przyzwyczaić). Prawie brak w niej dialogów, co moim zdaniem w pozbawia postacie ich wizerunku, ich prawdziwego „ja”.  Bo to przecież z dialogów możemy poznać jaką naprawdę jest dana postać. Czy ktoś z nas wyobraża sobie Tyriona Lannsitera* bez jego pikantnych dowcipów czy trafnych ripost? Wydaje mi się, że nie. Pomimo tego sądzę, że jednak sięgnę po kolejne tomy cyklu. Chcę się przekonać jak skończy się historia Geda wielkiego czarnoksiężnika.

Jako ciekawostkę można wskazać fakt, iż książka ta jest lekturą w II klasie gimnazjum.
* cytat pochodzi z książki U. Le Guin, „Czrnoksiężnik z Archipelagu”, str.7.
* Tyrion Lannister jest jedną z postaci występujących w sadze G.R R. Matrin’a ”Pieśń lodu i ognia”.