Życie bywa przewrotne. Gdy
wydaje Ci się, że osiągnąłeś już wszystko co chciałeś, wokół siebie masz rodzinę
i przyjaciół, na których zawsze możesz liczyć i niemalże wszystko układa się po
Twojej myśli przychodzi ona. Choroba. Nie ważne czy jesteś bogaty czy biedny,
wysoki, chudy, gruby, znany czy też nie. Przychodzi, rozkłada Cię na łopatki a
ty nie wiesz co robić. Większość osób których to spotyka jest tak przytłoczona
tym faktem, że nie potrafią zdobyć się na walkę i po cichu poddają się jej
woli, nie walczą i czekają co przyniesie jej koniec. Są też tacy, którzy wiadomość
o chorobie przyjmują z pokorą ale znajdują w sobie pokłady takiej siły, że się nie
poddają, walczą i wierzą, że to co im się przydarzyło to nic więcej jak tylko stan
przejściowy. Takich ludzi podziwiam. Właśnie do nich należy Jerzy Sthur.
Jesień 2011 roku zapadnie w
pamięci Pan Jerzego jego rodziny i ogromnej rzeszy jego fanów na długo. Właśnie
wtedy poczuł niepokój i zgłosił się na badania. Kilka godzin wystarczyło by
poznał diagnozę. Guz. Mnóstwo osób w tym momencie załamałoby się ale nie on…. on
zaczął pisać dziennik.
Niezbyt często sięgam po tego
rodzaju lektury. Właściwie sporadycznie i pewnie gdyby książka nie została
napisana przez kogoś takiego jak Jerzy Sthur, którego darzę ogromnym szacunkiem,
jestem pewna, że ta pozycja nie trafiłaby do moich rąk.
Książkę przeczytałam zaledwie w
kilka godzin i muszę przyznać, że w tym czasie targały mną skrajnie sprzeczne
emocje. Bo z jednej strony, „Tak sobie myślę..” to ponad 250 stronicowy
dziennik, z którego bije pokorą ale także nieco przyćmionym optymizmem, walką z
chorobą, wiarą i nadzieją w przyszłość oraz chęcią podjęcia rękawicy rzuconej
przez najgroźniejszego w życiu przeciwnika. Ani jedna karta w tej książce nie
nosi pytania, które pewnie niejeden z nas zadawałby sobie: dlaczego ja? Nie
znajdujemy tutaj również choćby jednego słowa skargi. Nie brakuje momentów
wzruszających, które cisną na oczy czytelnika łzy choćby te, w których opisuje
swoje spotkania z innymi pacjentami dotkniętymi tą chorobą czy też kiedy mówi o
wsparciu, którego doświadczył od nieznanych mu osób.
Z drugiej jednak strony ku
mojemu ogromnemu zdziwieniu dziennik to zbiór osądów, niejednokrotnie bardzo
krytycznych, przesyconych ironią. Autor
nie pozostawia suchej nitki na współczesnym teatrze, celebrytach, którzy znani
są z tego, że są znani, nie prezentując sobą niczego wartościowego. Ale nie
tylko wyżej wymienieni znaleźli się pod ostrzałem krytyki reżysera. Pod lupę
brane jest współczesne kino, reżyserzy, młodzi aktorzy… Sporą część książki
zajmuje polityka, która w moim przypadku skutecznie zmniejszyła przyjemność
czytania.
Chyba jednak nie tego oczekiwałam. Myślałam, że
dziennik ten będzie raczej książką o samym sobie, o swoich dokonaniach, osiągnięciach
tych prywatnych i zawodowych. Spodziewałam się raczej refleksji na temat
swojego życia. Myślę, że ja właśnie o takie podsumowanie pokusiłabym się mając świadomość
że za kilka dni, miesięcy może mnie zabraknąć. Niestety moje wyobrażenie o Panu
Jerzym jako osobie zabawnej pękło jak bańka mydlana i dochodzę do wniosków
podobnych do tego zamieszczonego w książce:
„Wie pan, przepraszam, że to mówię, ale ja
zawsze o panu myślałem, że pan to raczej jest taki no… jajcarz. A teraz, jak
pana poznałem, wiem, że pan jest jednak
poważnym człowiekiem.”
Uważam, że tym jednym zdaniem
można podsumować tą książkę. Jeżeli myślicie, że dzięki dziennikowi poznacie bliżej
Maksia z „Seksmisji” to nie sięgajcie po tą książkę, natomiast jeśli interesuje
Was prawdziwy Jerzy Sthur, osoba inteligentna, doświadczona, z ukształtowanym światopoglądem
nie czekajcie ani minuty dłużej.