Ten rok jest jednym z najdziwniejszych i najtrudniejszych w całym moim życiu. Dobiega (sic!) końca, zatem czas na małe podsumowanie i prognozy na przyszły rok.
Nie udało mi się przebiec żadnego z trzech maratonów, na które byłam zapisana. W kwietniu miał być Orlen, ale się trochę ponaciągałam na nartach i odpuściłam królewski dystans. We wrześniu miał być Maraton Warszawski - skończyło się na kibicowaniu, bo znowu: tu przeziębienie, tam coś i tak wyszło. Maestro namawiał, żebym już olała maraton w tym roku i przekonywał, że takie ciągłe trenowanie do tego dystansu nie jest dobre, że miałam przerwy, że bez sensu. Ale uparłam się jak osioł i przekonałam go, żebyśmy trenowali dalej. Wystartowałam (tu już mamy postęp) w Rawennie, zeszłam z trasy na 14 km. Całą historię opisałam, więc nie będę się powtarzać. To, o czym nie napisałam, to, że startowałam, żeby złamać z zapasem 3h 30 minut. Z treningów wychodziło, że powinno się udać bez strat w ludziach, ponieważ osiągnęłam poziom, w którym bieg w tempie 5 min/ km był dla mnie biegiem relaksacyjnym. Tyle, że w Rawennie od pierwszego kilometra nie byłam w stanie biec w takim tempie, a dwa dni później okazało się, że mam zapalenie oskrzeli i zatok. To pierwsze udało się wyleczyć antybiotykiem, to drugie jeszcze mnie trzyma, ale chyba już ma się ku końcowi (oby!!!).
Półmaraton był jeden - warszawski - pobiegłam w nim treningowo / towarzysko.
A potem mamy dyszki i niespodziankę: przyspieszyłam na bardzo nielubianym do tej pory dystansie. Nawet go troszkę polubiłam. W maju, z głupia frant, pobiegłam w drugim biegu z cyklu Szybko po Woli i pierwszy raz zobaczyłam 45 minut z przodu. W październiku, na Biegnij Warszawo, czyli na dyszce z 3-procentowym naddatkiem, udało mi się wydreptać 45:19. Do tej pory w to nie wierzę!
Na piątce (Accreo Ekiden) otarłam się o życiówkę sprzed dwóch lat.
No i tak, bardzo skromnie, zamykam rozdział "2014" w moim biegowym życiu.
Co dalej? Już chyba pisałam - dyszki, dyszki, dyszki. Spróbuję zbliżyć się do 43 minut i wierzę (choć nie wiem, na czym ta wiara jest oparta, bo na razie nie biegam od ponad 3 tygodni), że to jest do zrobienia. Chcę dobrze pobiec Półmaraton Warszawski. Z tym, że jeszcze nie wiem, co znaczy "dobrze". Moja dotychczasowa życiówka - 1:43 z groszami - prosi się o urywanie kolejnych minut. Ale ilu?
Być może jesienią wystartuję w maratonie (Maestro twierdzi teraz, że tak i że koniecznie, mnie na razie jest słabo na myśl o trenowaniu do królewskiego dystansu), a jeżeli tak się stanie, to waham się między dwiema miejscówkami. Aczkolwiek, biorąc pod uwagę to, że sezon zacznę dyszką w mieście na P., może zakończę go maratonem w tym samym mieście? Na razie bardzo mi się ten pomysł podoba, a co będzie dalej - zobaczymy i stay tuned. Tylko boję się, o jaki wynik przyjdzie mi walczyć i ile pracy trzeba będzie znów włożyć, żeby go osiągnąć. Ech…
Od tego tygodnia wracam na siłownię, ale nie do pieczarkarni, tylko w inne miejsce, a od przyszłego wtorku będę chodzić na treningi funkcjonalne dla biegaczy. Muszę się wzmocnić mięśniowo i, poza tym, tęsknię za przerzucaniem żelastwa.
No i tak to na razie wygląda.
poniedziałek, 1 grudnia 2014
Subskrybuj:
Posty (Atom)