Biedny komputer powędrował do innego serwisu, więc korzystam z doskoku z mężowego sprzętu, tęskniąc za Innym Systemem Operacyjnym i myląc ciągle prawy Alt z lewym.
Noale.
Miało być o batonach Scotta Jurka, o Achillesie i o sporcie.
Sport pierwszy, choć troszkę go było mało w tygodniu 29.10 - 04.11: jedno wyjście do pieczarkarni (urocza godzina poświęcona głównie stabilizacji), clubbing i niedzielny Las Kabacki.
Ponieważ skarżyłam się ostatnio na ścięgno Achillesa, kochana Agnieszka wymyśliła, że powinnam robić krótsze odcinki w biegu i krótsze przerwy, ponieważ ból wystąpił po nagłym przedłużeniu czasu biegania. Na clubbingu biegałam zatem w systemie 5 +1, czyli 5 minut biegu i 1 minuta marszu. Zwialiśmy ze stadionu na Agrykoli, ponieważ tartan był pokryty elegancko lodem i biegaliśmy nad Kanałem Piaseczyńskim - wszyscy trenowali pod Bieg Niepodległości, a ja dreptałam sobie bezcelowo. Było bardzo przyjemnie, a 40 minut krążenia upłynęło nawet nie wiadomo kiedy i jak. Achilles nie bolał w ogóle, więc w nagrodę porządnie rozciągnęłam i łydki i wszystko inne.
Potem było Wszystkich Świętych, mąż nie pracował w piątek, więc wykorzystaliśmy dzień m.in. na zakupy i spotkanie z koleżanką. Przy okazji, pochwalę się, że kupiłam Ironmanowi buty zimowe przez internet - na stronie były szare, po wyjęciu z pudełka okazały się lawendowe z różową tasiemką i białym futerkiem. Opadła mi szczęka. Zaznaczę od razu, że, gdybym miała córkę, też nie kupiłabym jej butów w takich kolorach. No więc obuw wraca do sklepu internetowego via poczta, a Ironmanowi kupiliśmy zimówki w sklepie stacjonarnym.
W sobotę zaliczyłam zjazd. Nie wiem, co się działo, ale dawno nie byłam tak osłabiona i bez formy. Musiałam skończyć jakąś robotę przy komputerze, co pochłonęło resztki pozostałej energii.
Ale, jak już dzisiaj wstałam, miałam takie ciśnienie na wycieczkę do lasu, że nie powstrzymał mnie nawet padający deszcz. Ironmana ubrało się w nieprzemakalny komplecik, my nie z cukru i wio. Dobrze zrobiliśmy, bo po 20 minutach od przyjazdu do Powsina przestał padać deszcz, powietrze pięknie pachniało, było ciepło, bezwietrznie, a pod koniec nawet wyszło słońce. Mąż pokicał pierwszy, ja połaziłam z Ironmanem po Parku Kultury i Rozrywki, w którym dziecię wyszukiwało sobie kałuże do taplania, aż w końcu przechodząca pani zgorszyła się "W takim brudzie się bawisz? Całe rączki i ubranko będziesz miał brudne!". Powstrzymałam cisnący się na usta komentarz "Tosięumyje" i tylko uśmiechnęłam się do troskliwej pani. Nawiasem mówiąc, odkąd mam dziecko, zauważyłam, że duża część społeczeństwa odczuwa w sobie imperatyw kategoryczny, aby uczestniczyć w wychowywaniu cudzych dzieci. Szkoda, że porównywalna część społeczeństwa dotknięta jest głuchotą i ślepotą, kiedy trzeba rodzicowi z dzieckiem pomóc, np. z wniesieniem wózka, przytrzymaniem drzwi i innymi upierdliwościami.
Zbaczam z tematu i wchodzę na bagnistą ścieżkę, a miało być o przyjemnościach, czyli o spacerze z ciekawym wszystkiego prawie-dwulatkiem oraz o 35 minutach hasania po lesie, w którym jeszcze tyle liści i kolorów, choć to listopad i mieliśmy już mini-zimę. Znów biegłam w systemie 5 + 1, starając się pohamować nogi, żeby nie rozpędzały się zanadto, bo na podkręcanie szybkości jeszcze przyjdzie pora, a na razie jesteśmy na początku drogi. Robię kolejną minutową przerwę, popatruję na Gacka (działa!), mija mnie dosyć szybko jakiś biegacz, macha i biegnie dalej. Akurat skończyła się przerwa i pomyślałam sobie "Hm. Ciekawe, w jakim tempie biegnie i czy go dogonię?". Dogoniłam. Biegnę metr za jego plecami, chłopak się ogląda, więc zrównuję się z nim i rzucam "A, ja tylko tak sprawdzam, jak długo dam radę biec w tym tempie.". Chłopak patrzy na Garmina i tłumaczy, że biegniemy po 4:30 min/km. Aha. Za chwilę pyta "Biegniesz za tydzień?". Nie, nie biegnę. Wracam dopiero do biegania po kontuzji. No i tak sobie pokonwersowaliśmy chwilkę, aż pomyślałam, że Achillesowi może się nie spodobać to 4:30 min/km, więc zakomunikowałam interlokutorowi, że odpadam i życzyłam mu powodzenia za tydzień. Okazało się, że biegłam tak 2,5 minuty - to było moje pierwsze szybkie bieganie od czerwca i zachodzę w głowę, czemu tak często narzekałam na mocny drugi zakres albo kilometrówki poniżej 4:20 min/km? Przecież to takie przyjemne!
Zdrowe przedpołudnie, zdrowe śniadanie o poranku, więc, żeby zachować równowagę w naturze, w drodze powrotnej przejechaliśmy przez Lubianą Pizzerię i zabraliśmy do domu dwa pudełka ze smakowitą zawartością.
A skoro o jedzeniu mowa, wklejam przepis na batony według przepisu Scotta Jurka. Moje uwagi - jak zwykle - w nawiasach kwadratowych:
Batony czekoladowe z soją:
1/2 łyżeczki oleju kokosowego [służy do smarowania blachy do pieczenia - użyłam masła, bo oleju kokosowego nie używam nigdy do niczego]
40 dag odsączonej czerwonej soi z puszki (inaczej: fasola adzuki) [namoczyłam na noc 30 dag fasoli adzuki, którą następnego dnia ugotowałam, ostudziłam i odważyłam 40 dag - to, co zostało, zużyliśmy do warzywnego curry]
1 średni, przejrzały banan
1/2 szklanki mleka migdałowego [mleko migdałowe jest niestety drogie - ok 13-14 zł za 1 litr - ale obłędnie pyszne - piłam je pierwszy raz; resztę wykorzystaliśmy w następnych dniach do porannej kawy, zamiast mleka sojowego, którego w tym celu zwykle używamy. Myślę, że będzie doskonałe do koktajli mlecznych np. z mrożonych truskawek i bananów]
1/2 szklanki mleka kokosowego [kupiłam puszkę 200 ml w sklepie eko, ponieważ mleka kokosowe w supermarketach zazwyczaj zawierają mało miąższu kokosowego, a dużo zagęszczaczy i chemicznych dodatków - czytam zawsze etykietki i odstawiam ze smutkiem na półkę; niewykorzystaną resztę zużyliśmy do tego samego curry, co fasolę adzuki]
1/2 szklanki mąki jęczmiennej
1/4 szklanki mąki ryżowej
6 łyżek kakao w proszku
3 łyżki syropu klonowego
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii [zapomniałam dodać]
1/2 łyżeczki soli morskiej [j.w.]
1/3 szklanki jagód lub porzeczek [nie miałam, bo to nie sezon, więc dodałam rodzynki - myślę, że koniecznie musi być coś owocowego! Będę eksperymentować jeszcze z suszoną żurawiną, suszonymi morelami i śliwkami]
1/2 szklanki wiórków czekoladowych [starłam ok 1/3 tabliczki gorzkiej czekolady (71%)]
Rozgrzej piekarnik do 200C. Posmaruj blachę olejem kokosowym [masłem]. Zmiksuj soję [fasolę adzuki], banana, mleko migdałowe i kokosowe, aż do uzyskania gładkiej, kremowej konsystencji. Dodaj mąkę, kakao, syrop klonowy, wanilię i sól. Miksuj, aż wszystkie składniki dobrze się połączą [mieszałam drewnianą łychą]. Dodaj owoce. Wylej masę na blachę [moja miała 20 x 30 cm] i posyp płatkami czekoladowymi. Wstaw do piekarnika na ok 40 minut, póki masa się nie zetnie. Pokrój ciasto na kawałki, przełóż do woreczków i włóż do lodówki [moim zdaniem, batony są o wiele lepsze po 2 dniach, niż zaraz po zrobieniu].
Według październikowego Runner's World jeden kawałek [RW nie podaje jego masy] ma: 121 kcal, 23 g węglowodanów, 1 g błonnika, 2 g białka i 2 g tłuszczu.
Bardzo gorąco polecam i wiem, że następnym razem zrobię od razu podwójną ilość, ponieważ batony świetnie przechowują się w lodówce. Robiłam je 6 dni temu i jeszcze dzisiaj smakowały wyśmienicie.
Uffff.... Po raz enty zrobiłam coś dziwnego wciskając lewy Alt zamiast prawego, więc odmeldowuję się życząc Wam miłego tygodnia!
PS. Podać przepis na warzywne curry a la mąż oraz pierś z indyka w warzywach a la moi?
PS2. Czytam książkę Scotta J. (Mauser, jeszcze raz dziękuję za pożyczenie!) - bardzo miła lektura, choć nie ma w niej komisarza Montalbano.