poniedziałek, 26 listopada 2012

Zima nabiera rumieńców

Powoli, powoli wchodzę na coraz wyższe obroty i jest mi z tym naprawdę dobrze. Kilometraż biegowy budzi jeszcze uśmiech (ostatni tydzień treningowy zamknął się w PRAWIE 20 km), lecz przecież nie szarpnę się od razu na trzaskanie przełajowych trzydziestek (choć tęskno mi za nimi).

Tydzień miał znowu przeciągnął się o jeden dzień i wyglądał tak:

Poniedziałek: CrossFit! Mistrzostwo świata - spadłam z kozła oraz, z pomocą Olka i jego niewyczerpanej cierpliwości, stanęłam na rękach. Na ugiętych, co wzbudziło Olka zdumienie, bo przecież tak jest trudniej, ale: stanie na lekko ugiętych nogach daje większą stabilność, no więc stanie na ugiętych rękach - no? Na pewno też. Pobiłam osobisty rekord w ilości powtórzeń martwego ciągu (99 przez 4 minuty) i bardzo, bardzo mocno się zmęczyłam. Tego potrzebowałam.

Martwy ciąg (foto A. Senk)

Środa - clubbing i kolejny rekord. Po raz pierwszy od czerwca przebiegłam 10 km! Biegałam sobie najpierw po 8 minut z minutowymi przerwami w marszu, potem zrobiłam 6 x 100 m szybko z 300-metrowymi przerwami w truchcie, a potem 100-metrowe odcinki różnych ćwiczeń na koordynację ruchową, też przeplatane 300-metrowymi przerwami w truchcie. I wyszło równiutkie 10 kilometrów. Szczęście!

Sobota - miała być popołudniowa joga, ale po rodzinnym obiedzie raczej dostałabym na jodze trwałego skrętu kiszek, więc odczekałam jeszcze parę godzin i wczesnym wieczorem wybiegłam sobie na trening. Padał lekki deszczyk, za to było wręcz wiosennie ciepło, czego nie przewidziałam, ubierając się raczej na zimowo. Ufffff. 10 minut wolnego biegu, 3 minuty przerwy i 20 minut w tempie 5:30 min/km, które w praktyce wyszło 5:14 min/km.

Niedziela - poranna joga. Będę się starać, żeby na jogę docierać częściej niż raz w tygodniu, bo właśnie takiej formy ruchu mi teraz potrzeba. Było i wzmacnianie brzucha, i rozciąganie całych pleców (łącznie z rotacją, co na moje blokady w kręgosłupie jest po prostu zbawienne), i trochę stabilizacji, i rozciąganie czworogłowych, łydek, dwugłowych, itp. A na koniec przypomniałam sobie, jak robi się świecę. Wspaniałe 1,5 godziny.

Poniedziałek - powrót do pieczarkarni, bo bez tego nie dam rady zrealizować swoich planów na przyszły rok. Zrobiłam zaległy trening biegowy na bieżni (nieodmiennie duszno i gorąco) - 10 min biegu, 1 min przerwy, 15 min biegu, a potem trening rozpisany przez Agnieszkę. Znów byłam jedyną kobietą w zakątku testosteronu i słuchałam o męskich sposobach na podpompowanie bicepsów i klaty przed weekendem, dorzucając sobie cichutko ciężary na sztangę, aż w końcu doszłam do docelowych serii przysiadów z obciążeniem 35 kg. Były jeszcze wykroki chodzone z hantlami, pompki na odwróconym bosu, brzuchy i rozpiętki na piłce, ćwiczenia na plecy, "deska" i rozciąganie.

Jeszcze dochodzę do siebie.

Powoli układam plany na przyszły rok, zaczynając od nart, poprzez zimowy obóz biegowy i Półmaraton Warszawski. Dalej jest mniej konkretnie, ale parę pomysłów już mam: maraton górski latem (jeszcze na 100% nie zdecydowałam gdzie, choć faworytem jest Maraton Karkonoski) i maraton uliczny jesienią. Gdzie? Mam już faworyta i dwie opcje zapasowe. Na razie skupiam się na zwiększaniu obciążeń treningowych, wzmacnianiu i rozciąganiu. Bo najważniejsze hasło na nadchodzący sezon biegowy to: "0 kontuzji!". O.

Miłego tygodnia.

środa, 21 listopada 2012

Zawartość cukru w cukrze

Pamiętacie?


W dzieciństwie nie lubiłam słodyczy. Mięsa zresztą też nie, więc byłam idealnym dzieckiem na czasy kartek i kolejek. Niestety, jako już nieco starsze dziecko, odkryłam czar orzechowych makaroników z Hortexu, mijanego po drodze ze szkoły. Podczas rocznego pobytu Za Wielką Wodą spróbowałam tego, czego nawet po nastaniu gospodarki wolnorynkowej, w moim domu nie było nigdy - słodkich gazowanych napojów w ilości całkowicie nielimitowanej (ach, te darmowe dolewki Pepsi, DrPeppera, Mountain Dew i innych paskudztw...) oraz wysoko przetworzonych wynalazków, obowiązkowo dosładzanych syropem z kukurydzy (zapewne genetycznie modyfikowanej): ciasta z proszku, lody polewane syropami smakowymi, bita śmietana z tubki, najwymyślniejsze kombinacje składające się na chocolate chip cookies, i tak dalej, i tak dalej. Potem była praca w korporacji, w której dwa batoniki często zastępowały obiad albo wynagradzały kolejny wieczór przy klawiaturze.

Ponad dwa lata temu okazało się, że, aby wreszcie zlikwidować najprzeróżniejsze dolegliwości, dobrze by było, gdybym na kilka tygodni (6 czy 8) odstawiła wszelki krowi nabiał, wszystko co zawiera gluten (pszenica, żyto, owies, jęczmień, orkisz), drożdże i, co najważniejsze, cukier w każdej postaci (łącznie z miodem, syropem klonowym i słodkimi owocami).

Wiecie, czego brakowało mi najbardziej? Co śniło mi się po nocach? Nie biały twarożek ze szczypiorkiem i rzodkiewką. Nie jeszcze ciepła, chrupiąca bułka ze świeżym masłem i pomidorem. Nie pizza, nie "normalny" makaron.

Słodycze. Pod powiekami przewijał się film z Nutellą,  z ciastem drożdżowym mojej babci, z miodem, z czekoladą z orzechami. W biurowej kuchni ktoś wystawił ciasta z okazji imienin - zapach czułam z drugiego końca piętra. To trwało jakieś 2 czy 3 tygodnie i dało mi pojęcie o tym, jak straszliwie uzależniającą moc mają drobne, białe kryształki.

Zresztą poczytajcie:

Artykuł

Po zakończeniu diety jadałam słodycze sporadycznie - dobre ciasto, lody w lecie, jakiś inny smaczny deser. Skończyło się na zawsze kupowanie batoników w kiosku na parterze albo ulubionych ciasteczek do pojadania przy komputerze w wyjątkowo szary i paskudny dzień.

Ileś miesięcy temu nabrałam jednak niezbyt dobrego nawyku - jak tylko Ironman padał na popołudniową drzemkę, robiłam sobie filiżankę espresso i brałam do niej coś słodkiego. Tak było w zasadzie codziennie.

I znowu zaczęłam gorzej się czuć.

Najpierw odstawiłam popołudniowe espresso, choć kosztowało mnie to bardzo dużo trudu. Kupiłam puszkę kawy zbożowej i, kiedy tylko przychodziła melodia na un cafe', zaparzałam filiżankę zbożówki. Albo dwie. Wyczytałam później, że kawa zbożowa jest bardzo zdrowa i, w przeciwieństwie do "normalnej", nie zakwasza organizmu ani nie wypłukuje z niego minerałów (m.in. magnezu).

Następne w kolejce były słodycze. Niby nadal nie jadłam ich wiele - tarta na spodzie z mąki razowej, kawałek czekolady - ale, w zasadzie, codziennie. Wprowadziłam zasadę dla samej siebie: ciasto lub deser "z okazji" (np. jakieś urodziny, imieniny, spotkanie przy kawie z koleżankami) - ok. Nie ma co się umartwiać, jednak w domu podjadania słodkości nie będzie.

Tym razem odzwyczajanie się idzie mi znacznie łatwiej niż dwa lata temu. Kiedy napada mnie chęć na coś słodkiego, zjadam 2-3 suszone morele lub suszone śliwki albo garstkę rodzynek czy orzechów nerkowca. Dobrym zamiennikiem są też Batony z Kota Jurka (zawierają tylko 3 łyżki syropu klonowego). Jednak hitem okazały się naleśniki, choć, jak to przy naleśnikach - jest trochę zabawy ze smażeniem. Mimo to, bardzo zachęcam do wypróbowania. Na zachętę dodam, że sprawdziły się znakomicie jako paliwo przed dzisiejszym treningiem biegowym (zjadłam dwa). Jeśli zrobicie ich za dużo, można je trzymać parę dni w lodówce pod przykryciem, żeby nie wyschły. Przepis na ciasto naleśnikowe pochodzi z jednej z moich najulubieńszych książek kucharskich "Alchemia pożywienia" Bożeny Żak - Cyran, a kombinacja masła orzechowego z musem jabłkowym spłynęła na mnie w formie natchnienia.

Słodkie naleśniki bez cukru

Ciasto naleśnikowe:
1 szklanka mąki z amarantusa
1 szklanka mąki orkiszowej (używam chlebowej typ 750)
2 jajka
2 łyżki oliwy
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 szklanka wody gazowanej
1/2 łyżeczki soli
odrobina oleju do smażenia (używam Kujawskiego albo rzepakowego, przeznaczonego do smażenia)

Nadzienie:
4-5 jabłek (polecam antonówki)
2 płaskie łyżeczki cynamonu
kilka łyżek wody
masło orzechowe (warto czytać etykiety - nie raz i nie dwa o mało nie nakryłam się nogami, kiedy zobaczyłam, co może zawierać wyrób mający napis "masło orzechowe" - dobre masło orzechowe powinno mieć w składzie tylko orzechy, które są wystarczająco tłuste i nie potrzebują dodatków typu "roślinny olej utwardzany" zawierający bardzo niezdrowe tłuszcze trans)

Wszystkie składniki wymieszać ręcznie albo mikserem. Ciasto powinno mieć konsystencję gęstej śmietany. Zostawić na kilka minut, żeby "odpoczęło".

Jabłka umyć, obrać, pokroić na ćwiartki i usunąć nasiona. Pokroić z grubsza na mniejsze kawałki i wrzucić do garnka, zalewając kilkoma (5-6) łyżkami wody. Dusić pod przykryciem. Doprawić cynamonem i wymieszać. Powinna wyjść z nich w miarę jednolita ciapa, jednak niektóre gatunki jabłek mogą nie rozpaść się do końca.

Na patelnię wlać dosłownie łyżeczkę oleju do smażenia - będzie potrzebny tylko na początku - i rozsmarować pędzelkiem po całej powierzchni (albo końcem ręcznika papierowego, jeśli nie macie pędzelka). Rozgrzać patelnię i wlewać ciasto, rozprowadzając je łyżką. Z podanych proporcji wychodzi około 25-27 niewielkich naleśników. Są one nieco grubsze niż naleśniki z białej mąki pszennej.

Naleśniki smarować cienką warstwą masła orzechowego, nakładać nadzienie z jabłek i zwijać w ruloniki. Gotowe! Polecam również na zimno, jako przekąskę do pracy, przed treningiem, po treningu.

A Wy lubicie słodycze? Słodzicie kawę albo herbatę? Pijecie słodkie napoje?

PS. Przebiegłam dziś pierwsze 10 km od pamiętnego czerwca!

niedziela, 18 listopada 2012

Gumowy tydzień

Znów nie nadążam za czasem, choć miniony tydzień sportowy miał aż 8 dni. A to dlatego, że w ubiegłą niedzielę, zainspirowana kibicowaniem i sportową atmosferą Biegu Niepodległości, wieczorem zerwałam się z kanapy, wskoczyłam w biegowe ciuchy i pobiegłam. Robiąc tym samym trening z nowego tygodnia planowego: 2 x 15 minut biegu z 3-minutową przerwą. Było ciemno, trochę wietrznie, ale bardzo, bardzo fajnie.

W poniedziałek poszłam na CrossFit, obiecując sobie, że tym razem nic nie złamię. Słowa dotrzymałam, tylko coś sobie paskudnie naciągnęłam w już i tak bolącym prawym barku i szyi. Doprawiłam je ćwiczeniami ogólnorozwojowymi pomieszanymi z bieganiem podczas środowego clubbingu. To znaczy - nie zrozumcie mnie źle - ćwiczenia były super i w ogóle, tylko ja powinnam była raczej sobie spokojnie truchtać, a nie robić wygibasy.

Czwartkowe 500 km za kółkiem niespecjalnie pomogło.

W piątek znęcał się nade mną Cudotwórca, bo z bólu już prawie nie mogłam spać. Tzn. i tak od miesiąca niewiele śpię, bo Ironman koncertuje po nocach, względnie ćwiczy stepowanie na moich nerkach albo podawanie z główki (strzał dziecięcym czółkiem w szczękę o 2 w nocy - niezapomniane przeżycia). Te bóle barkowo-szyjne to jeszcze pokłosie złamania (tak, tak, choć dziś już 5-miesięcznica). Zostałam bardzo gorliwie zachęcona do powrotu na jogę.

No to w sobotę ubrałam się sportowo, wygrzebałam z szafy matę i poszłam do najbliższej szkoły jogi. Wybrałam grupę przejściową, czyli początkująco - ogólną, co okazało się trafnym strzałem. Spędziłam ogromnie przyjemne 1,5 godziny z asanami relaksacyjnymi, rozciągającymi i stabilizacyjnymi. Jeszcze tylko wrócę do grupy początkującej na powtórkę ze świecy, bo zapomniałam, jak ją się robi bez ryzyka złamania karku albo rymnięcia centralnie na kość ogonową.

Kolejna niedziela i znów wycieczka do Lasu Kabackiego. Mąż ma roztrenowanie, więc w jego ramach truchtał u mego boku, pchając wózek z Ironmanem. Który nieco odwykł od wózkowych wycieczek biegowych i miejscami marudził. Mąż mu śpiewał, ja zagadywałam: "A jak robi piesek?" "A jak robi kotek?" (chodzi o wydawanie odgłosów, które, w wydaniu Ironmana, i tak najczęściej brzmią "hau hau"). Biegałam sobie 8-minutówki z 1-minutowymi przerwami, na koniec dokładając 5 x 100 metrów z 300-metrową przerwą. Trochę się zmęczyłam tymi 100-metrówkami - kondycja jeszcze ciągle taka sobie, ale powolutku wszystko chyba idzie ku lepszemu.

Obiecywałam wiele razy przepisy, więc dziś pierwszy - curry wegańskie a la mąż. Historia tego dania jest taka: we Wszystkich Świętych wróciliśmy strasznie głodni z wizyt na cmentarzach. Chcieliśmy zrobić coś bardzo szybko i żeby to nie był makaron, ale też coś ciepłego. Mąż zaczął kombinować w stronę czegoś a la curry - sprzęgliśmy pomysły i - voila'! Nie podaję proporcji, bo robiliśmy do tej pory to danie "na oko". Potrzebujemy: cebulę, czosnek, świeży imbir, ugotowaną fasolę adzuki (zawsze gotuję więcej do Batonów z Kota Jurka, ale może być też np. ugotowana ciecierzyca), mleko kokosowe, mieszankę curry (mam słoiczek ostrej mieszanki Curry Madras), brązowy ryż i warzywa (raz robiliśmy z brokułami, innym razem z dynią) oraz kawałek tofu (1/3 - 1/4 kostki). Cebulę kroimy w piórka, czosnek i imbir drobno siekamy i wrzucamy na 1-2 łyżki rozgrzanego oleju, smażymy chwilę i wrzucamy parę łyżeczek curry. Dodajemy fasolę, różyczki brokułów albo pokrojoną w drobną kostkę dynię (jedno i drugie surowe!) oraz pokrojone w kostkę tofu. Mieszamy, smażymy, podlewamy odrobiną wody i dodajemy mleko kokosowe. Wszystko dusimy pod przykryciem do takiej miękkości jaka nam pasuje (ja np. wolę nieco bardziej chrupkie brokuły, a dobrze ugotowaną dynię) i mieszamy z ugotowanym brązowym ryżem. Można trochę posolić.  Robi się szybko, można zużyć resztki z robienia batonów (fasola i mleko kokosowe), rozgrzewające i pożywne. Można kombinować z różnymi innymi przyprawami, np. następnym razem sypnę trochę zmielonego kuminu i kolendry (nie zielonego świństwa, tylko tej w ziarenkach) i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Smacznego!

Następnym razem będzie indyk w warzywach, a na razie - dobranoc i miłego tygodnia!

niedziela, 11 listopada 2012

Batony z kota Jurka

Biegowy kolega tak usłyszał, gdy poczęstowałam go batonem Scotta J. i zapytał, co to za ciasto. Bo wczoraj upiekłam całą blachę batonów dla Obozybiegowe.pl, na nasze dzisiejsze spotkanie, połączone z oglądaniem "Town of runners". Całego, niestety, nie obejrzeliśmy, bo Ironman interesował się filmem do momentu, kiedy często pojawiały się w nim krowy i konie, a potem znudzili go biegający oraz gadający ludzie i trzeba było wracać do domu.

Dziś nie biegłam w Biegu Niepodległości, za to kibicowaliśmy gorąco z Ironmanem. Mąż wybiegał życiówkę, z której jest zadowolony i niezadowolony (brawo!), widziałam finiszującego Mariusza Giżyńskiego (niestety w trakcie finiszu elity Ironman wdepnął w gigantyczne psie gówno i musiałam zająć się czyszczeniem jego bucika przy pomocy mokrych chusteczek, walcząc jednocześnie z proporcjonalnie gigantycznym pawiem), z ekipy Blogaczy zauważyłam tylko Leszka., mężowi gdzieś mignęła Ava Na pierwszym kilometrze zdumiał mnie widok kilku osób, o których wiem, że biegają na 45-50 minut, a dziś ambitnie walczyły z tymi na 35-40. Ech...

No ale w ogóle kibicowanie było fantastyczną zabawą, nawet jeśli przed startem zakręciło się parę łezek, że znów stoję przy krawężniku. Ech, odbiję sobie wiosną!

Tak a propos - na razie (odpukać 3 razy w niemalowane!!) Achilles naprawdę dał sobie siana i nie boli nic a nic, a w dodatku mam plan na najbliższe 4 tygodnie i wynika z niego, że w czwartym tygodniu będę robiła biegi ciągłe. BEZ MASZEROWANIA, że tak sobie zacapslockuję.

W mijającym tygodniu byłam tylko na 2 treningach i już prawie rozwiodłam się z pieczarkarnią (wyjaśnienie dla Krasusa: pieczarkarnia, bo w sezonie laszczenia przedwiosennego jest w niej tyle ludzi, że wyglądają jak pieczarki - łepek przy łepku). W środę - clubbing i 6-minutówki, przeplatane minutowym marszem, a na koniec 4 x 60 m przyspieszeń (biegałam je po 13-14 sekund) z 300-metrowymi przerwami w truchcie. Przy okazji pobiłam rekord dystansu od 17 czerwca, tzn. przebiegłam 8,4 km! A Achilles nic a nic.

Na drugi trening wyszłam wczoraj, o 9 wieczorem. Tym razem biegałam 7-minutówki z minutowymi przerwami i 5 x 60 m przyspieszeń z 200-metrowymi przerwami plus niecałe 5 minut schłodzenia. W sumie 7 km, podczas których po raz kolejny przekonałam się, ze na niezbyt wesołe myśli najlepiej pomaga przewietrzenie głowy. Nie wiem, czy kiedykolwiek zamienię swoją biegową terapio-medytację na douszną muzykę albo audio-książki. Próbowałam - nie raz - to nie dla mnie.

Skoro o książkach w ogóle mowa, skończyłam czytać Scotta Jurka i cieszę się, że ta książka w ogóle powstała, że trafiła na nasz rynek, że ją przeczytałam. Wyczerpującą recenzję napisał już Dr Proctor, więc sama chciałabym wspomnieć tylko o tym, co mnie w tej książce urzekło:

Po pierwsze - choć sama nie jestem wegetarianką ani weganką - podoba mi się, że na polskim rynku znalazła się książka, napisana przez jednego z najlepszych ultramaratończyków na świecie, który od lat jest weganinem i osiągał znakomite wyniki żywiąc się wyłącznie produktami roślinnymi. Ile razy otwieram gazetę biegową z opisem optymalnej diety dla biegaczy i widzę znów makaron, pierś z kurczaka, łososia, wołowinę, jogurt i, ufff, sałatkę, kręcę głową z niedowierzania. Naprawdę? Tylko tyle? Poza tym zawsze znajdą się obrońcy grochówki z boczkiem czy kiełbasą oraz pączka, jako najlepszego posiłku regeneracyjnego, jaki może zapewnić organizator w ramach wpisowego. To ja dziękuję, bo połączenie warzyw strączkowych i mięsa jest wybitnie ciężkostrawne (ja po nim prawie nie żyję), a jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę zawartość tłuszczu w zupie oraz pączku (plus biały cukier), naprawdę zadowolę się przywiezioną z domu herbatą z termosu, owocem i kanapką, a obiad zrobię sobie w domu.

No więc, konkludując przydługi wywód (dziękuję za cierpliwość), fajnie, że ktoś napisał książkę, w której potwierdził, że rośliny nie zabijają, a weganizm to nie, excusez le mot, wpieprzanie surowej trawy i zagryzanie jej gotowaną soją. Ponadto ten ktoś podał przepisy na wartościowe potrawy. Choć, muszę się czepnąć, że niektóre składniki są raczej ciężko dostępne w Polsce (a być może nawet w wielu krajach Europy) oraz zgodzę się z Dotą - też byłam zawiedziona, że przepisów nie było więcej.

Po drugie - z zaciekawieniem prześledziłam historię ambitnego chłopca znikąd, który, przezwyciężając wiele ograniczeń i trudności, wspiął się na szczyty świata biegowego. Nie tracąc przy tym miłości do biegania.

Po trzecie - wzruszyłam się do łez czytając historię o Scottowym zającowaniu (więcej nie napiszę, żeby nie psuć wrażeń tym, którzy książki nie czytali).

Po czwarte - fajnie, że znów ktoś pisze, że dobre bieganie, to nie samo bieganie, ale i ćwiczenia siłowe (Jurek szczególną uwagę zwraca na ćwiczenia core stability) oraz rozciąganie. A także odpowiednia dieta i równowaga psychiczna.

Wiem, że obiecałam wklepać dwa przepisy, ale kot Jurka stanął mi na przeszkodzie. Poza tym, może już w tym tygodniu mój komputer wróci z trzeciego serwisu i będę mogła rozwinąć znów blogowe skrzydła.

Na razie pozdrawiam niedzielnie, życzę Wam miłego tygodnia i lecę szykować ciuchy na jutrzejszy CrossFit. Ha!

niedziela, 4 listopada 2012

Achilles (chyba) spacyfikowany

Biedny komputer powędrował do innego serwisu, więc korzystam z doskoku z mężowego sprzętu, tęskniąc za Innym Systemem Operacyjnym i myląc ciągle prawy Alt z lewym.

Noale.

Miało być o batonach Scotta Jurka, o Achillesie i o sporcie.

Sport pierwszy, choć troszkę go było mało w tygodniu 29.10 - 04.11: jedno wyjście do pieczarkarni (urocza godzina poświęcona głównie stabilizacji), clubbing i niedzielny Las Kabacki.

Ponieważ skarżyłam się ostatnio na ścięgno Achillesa, kochana Agnieszka wymyśliła, że powinnam robić krótsze odcinki w biegu i krótsze przerwy, ponieważ ból wystąpił po nagłym przedłużeniu czasu biegania. Na clubbingu biegałam zatem w systemie 5 +1, czyli 5 minut biegu i 1 minuta marszu. Zwialiśmy ze stadionu na Agrykoli, ponieważ tartan był pokryty elegancko lodem i biegaliśmy nad Kanałem Piaseczyńskim - wszyscy trenowali pod Bieg Niepodległości, a ja dreptałam sobie bezcelowo. Było bardzo przyjemnie, a 40 minut krążenia upłynęło nawet nie wiadomo kiedy i jak. Achilles nie bolał w ogóle, więc w nagrodę porządnie rozciągnęłam i łydki i wszystko inne.

Potem było Wszystkich Świętych, mąż nie pracował w piątek, więc wykorzystaliśmy dzień m.in. na zakupy i spotkanie z koleżanką. Przy okazji, pochwalę się, że kupiłam Ironmanowi buty zimowe przez internet - na stronie były szare, po wyjęciu z pudełka okazały się lawendowe z różową tasiemką i białym futerkiem. Opadła mi szczęka. Zaznaczę od razu, że, gdybym miała córkę, też nie kupiłabym jej butów w takich kolorach. No więc obuw wraca do sklepu internetowego via poczta, a Ironmanowi kupiliśmy zimówki w sklepie stacjonarnym.

W sobotę zaliczyłam zjazd. Nie wiem, co się działo, ale dawno nie byłam tak osłabiona i bez formy. Musiałam skończyć jakąś robotę przy komputerze, co pochłonęło resztki pozostałej energii.

Ale, jak już dzisiaj wstałam, miałam takie ciśnienie na wycieczkę do lasu, że nie powstrzymał mnie nawet padający deszcz. Ironmana ubrało się w nieprzemakalny komplecik, my nie z cukru i wio. Dobrze zrobiliśmy, bo po 20 minutach od przyjazdu do Powsina przestał padać deszcz, powietrze pięknie pachniało, było ciepło, bezwietrznie, a pod koniec nawet wyszło słońce. Mąż pokicał pierwszy, ja połaziłam z Ironmanem po Parku Kultury i Rozrywki, w którym dziecię wyszukiwało sobie kałuże do taplania, aż w końcu przechodząca pani zgorszyła się "W takim brudzie się bawisz? Całe rączki i ubranko będziesz miał brudne!". Powstrzymałam cisnący się na usta komentarz "Tosięumyje" i tylko uśmiechnęłam się do troskliwej pani. Nawiasem mówiąc, odkąd mam dziecko, zauważyłam, że duża część społeczeństwa odczuwa w sobie imperatyw kategoryczny, aby uczestniczyć w wychowywaniu cudzych dzieci. Szkoda, że porównywalna część społeczeństwa dotknięta jest głuchotą i ślepotą, kiedy trzeba rodzicowi z dzieckiem pomóc, np. z wniesieniem wózka, przytrzymaniem drzwi i innymi upierdliwościami.

Zbaczam z tematu i wchodzę na bagnistą ścieżkę, a miało być o przyjemnościach, czyli o spacerze z ciekawym wszystkiego prawie-dwulatkiem oraz o 35 minutach hasania po lesie, w którym jeszcze tyle liści i kolorów, choć to listopad i mieliśmy już mini-zimę. Znów biegłam w systemie 5 + 1, starając się pohamować nogi, żeby nie rozpędzały się zanadto, bo na podkręcanie szybkości jeszcze przyjdzie pora, a na razie jesteśmy na początku drogi. Robię kolejną minutową przerwę, popatruję na Gacka (działa!), mija mnie dosyć szybko jakiś biegacz, macha i biegnie dalej. Akurat skończyła się przerwa i pomyślałam sobie "Hm. Ciekawe, w jakim tempie biegnie i czy go dogonię?". Dogoniłam. Biegnę metr za jego plecami, chłopak się ogląda, więc zrównuję się z nim i rzucam "A, ja tylko tak sprawdzam, jak długo dam radę biec w tym tempie.". Chłopak patrzy na Garmina i tłumaczy, że biegniemy po 4:30 min/km. Aha. Za chwilę pyta "Biegniesz za tydzień?". Nie, nie biegnę. Wracam dopiero do biegania po kontuzji. No i tak sobie pokonwersowaliśmy chwilkę, aż pomyślałam, że Achillesowi może się nie spodobać to 4:30 min/km, więc zakomunikowałam interlokutorowi, że odpadam i życzyłam mu powodzenia za tydzień. Okazało się, że biegłam tak 2,5 minuty - to było moje pierwsze szybkie bieganie od czerwca i zachodzę w głowę, czemu tak często narzekałam na mocny drugi zakres albo kilometrówki poniżej 4:20 min/km? Przecież to takie przyjemne!

Zdrowe przedpołudnie, zdrowe śniadanie o poranku, więc, żeby zachować równowagę w naturze, w drodze powrotnej przejechaliśmy przez Lubianą Pizzerię i zabraliśmy do domu dwa pudełka ze smakowitą zawartością.

A skoro o jedzeniu mowa, wklejam przepis na batony według przepisu Scotta Jurka. Moje uwagi - jak zwykle - w nawiasach kwadratowych:

Batony czekoladowe z soją:

1/2 łyżeczki oleju kokosowego [służy do smarowania blachy do pieczenia - użyłam masła, bo oleju kokosowego nie używam nigdy do niczego]
40 dag odsączonej czerwonej soi z puszki (inaczej: fasola adzuki) [namoczyłam na noc 30 dag fasoli adzuki, którą następnego dnia ugotowałam, ostudziłam i odważyłam 40 dag - to, co zostało, zużyliśmy do warzywnego curry]
1 średni, przejrzały banan
1/2 szklanki mleka migdałowego [mleko migdałowe jest niestety drogie - ok 13-14 zł za 1 litr - ale obłędnie pyszne - piłam je pierwszy raz; resztę wykorzystaliśmy w następnych dniach do porannej kawy, zamiast mleka sojowego, którego w tym celu zwykle używamy. Myślę, że będzie doskonałe do koktajli mlecznych np. z mrożonych truskawek i bananów]
1/2 szklanki mleka kokosowego [kupiłam puszkę 200 ml w sklepie eko, ponieważ mleka kokosowe w supermarketach zazwyczaj zawierają mało miąższu kokosowego, a dużo zagęszczaczy i chemicznych dodatków - czytam zawsze etykietki i odstawiam ze smutkiem na półkę; niewykorzystaną resztę zużyliśmy do tego samego curry, co fasolę adzuki]
1/2 szklanki mąki jęczmiennej
1/4 szklanki mąki ryżowej
6 łyżek kakao w proszku
3 łyżki syropu klonowego
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii [zapomniałam dodać]
1/2 łyżeczki soli morskiej [j.w.]
1/3 szklanki jagód lub porzeczek [nie miałam, bo to nie sezon, więc dodałam rodzynki - myślę, że koniecznie musi być coś owocowego! Będę eksperymentować jeszcze z suszoną żurawiną, suszonymi morelami i śliwkami]
1/2 szklanki wiórków czekoladowych [starłam ok 1/3 tabliczki gorzkiej czekolady (71%)]

Rozgrzej piekarnik do 200C. Posmaruj blachę olejem kokosowym [masłem]. Zmiksuj soję [fasolę adzuki], banana, mleko migdałowe i kokosowe, aż do uzyskania gładkiej, kremowej konsystencji. Dodaj mąkę, kakao, syrop klonowy, wanilię i sól. Miksuj, aż wszystkie składniki dobrze się połączą [mieszałam drewnianą łychą]. Dodaj owoce. Wylej masę na blachę [moja miała 20 x 30 cm] i posyp płatkami czekoladowymi. Wstaw do piekarnika na ok 40 minut, póki masa się nie zetnie. Pokrój ciasto na kawałki, przełóż do woreczków i włóż do lodówki [moim zdaniem, batony są o wiele lepsze po 2 dniach, niż zaraz po zrobieniu].

Według październikowego Runner's World jeden kawałek [RW nie podaje jego masy] ma: 121 kcal, 23 g węglowodanów, 1 g błonnika, 2 g białka i 2 g tłuszczu.

Bardzo gorąco polecam i wiem, że następnym razem zrobię od razu podwójną ilość, ponieważ batony świetnie przechowują się w lodówce. Robiłam je 6 dni temu i jeszcze dzisiaj smakowały wyśmienicie.

Uffff.... Po raz enty zrobiłam coś dziwnego wciskając lewy Alt zamiast prawego, więc odmeldowuję się życząc Wam miłego tygodnia!

PS. Podać przepis na warzywne curry a la mąż oraz pierś z indyka w warzywach a la moi?
PS2. Czytam książkę Scotta J. (Mauser, jeszcze raz dziękuję za pożyczenie!) - bardzo miła lektura, choć nie ma w niej komisarza Montalbano.

sobota, 3 listopada 2012

Elektryzująco

No i mamy listopad, który, jak na razie, przyniósł lekkie ocieplenie i stopił październikowe śniegi.

Biegowy światek obiegła decyzja burmistrza Nowego Jorku, Michaela Bloomberga, o odwołaniu tegorocznej edycji NYC Marthon. Jedni burzą się, że tak późno, co oznacza stratę kosztów podróży i pobytu dla tych, którzy już do Nowego Jorku przyjechali, inni z decyzją burmistrza się zgadzają.

Co ja sądzę?

Z tego, co czytałam, decyzja zapadła późno, ponieważ burmistrz nie chciał odwoływania maratonu. Jest on dorocznym świętem miasta, i, przede wszystkim, znakomitą okazją, aby przez kilka dni rosły zyski lokalnych przedsiębiorców, a sponsorzy zacierali ręce w oczekiwaniu na owoce reklamy. Tymczasem na początku mijającego tygodnia huragan Sandy pierdyknął we Wschodnie Wybrzeże, pozbawiając wielu ludzi dobytku całego życia, odcinając prąd i siejąc spustoszenie, zabijając kilkadziesiąt osób (41 tylko 2 Nowym Jorku).

Na samej Staten Island, wyspie, z której co roku startuje maraton i która została najmocniej zniszczona przez huragan, do tej pory nie ma prądu, temperatura na zewnątrz spada, włamywacze wchodzą do domów i sklepów i wynoszą co się da. Ludzie nie mają gdzie spać, wielu nie jadło ciepłego posiłku od kilku dni, żyją w ciemności, bez ogrzewania, często bez bieżącej wody. Czy w takich warunkach wypada rozkładać miasteczko maratońskie i ustawiać się na linii startu?

Nowojorska opinia publiczna stwierdziła, że nie, nie wypada. Wypada zakasać rękawy i pomóc tym, którzy ucierpieli, zająć się usuwaniem gruzów, organizowaniem normalnego życia. Burmistrz ugiął się pod naciskiem swoich wyborców i imprezę odwołał.

Rozumiem, że można być wściekłym, bo np. planowało się start w Nowym Jorku od lat, zbierało na niego pieniądze, traktowało jako przygodę życia. Jednak, nie jestem przekonana, czy można porównywać tę przyczynę wściekłości, rozczarowania, z tym, przez co przechodzą ludzie, którzy utracili bliskich, domy, albo po prostu od kilku dni egzystują w ciężkich warunkach.

Wklejam link do artykułu z CNN.com, gdyby ktoś miał ochotę na lekturę, zdjęcia i reportaże.

Wracając do Warszawy:

Kolejna wiadomość, która w tym tygodniu była tematem biegowych rozmów - podobno firma Orlen planuje organizację maratonu w... Warszawie. Miałby on się odbyć 21 kwietnia 2013 roku.

Dwa maratony w jednym mieście?

Mam mieszane uczucia - z jednej strony, biorąc pod uwagę nieprawdopodobny wzrost ilości biegaczy i prędko wyczerpujące się miejsca na listach różnych biegów, być może jest to dobry pomysł i okazja do przyciągnięcia biegających turystów aż dwa razy w roku. Z drugiej strony, czy nie lepiej byłoby mieć jeden, duży, liczący się w Europie maraton raz w roku, zamiast dwóch mniejszych?

Hm... Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej nic nie wiem.

I wiadomość najzupełniej lokalna: chyba przyszedł czas, żebym wzięła rozwód z dotychczasową pieczarkarnią, do której chodzę już szósty rok. Niby nie jest to jeszcze "seventh year itch", ale czasem rzeczy nabierają rozpędu i, choć nie jestem zwolenniczką teatralnych gestów, powodują, że mam ochotę głośno trzepnąć drzwiami. Na razie szukam w miarę bliskiej i sensownej alternatywy.

O innych sprawach: moich wyczynach sportowych, Achillesie, batonach Scotta Jurka itp. będzie w następnym odcinku. Mam nadzieję, że pisanym już z mojego własnego komputera, który od wtorkowego poranka leży w ekspresowej naprawie. Po 5 latach nienagannej służby i jemu mogło się coś przytrafić.

Na poprawę nastroju - piosenka, która zawsze kojarzy mi się z Nowym Jorkiem.



Miłej reszty świątecznego weekendu!