niedziela, 31 stycznia 2010

Korki

Warszawa jest bardzo ciekawym miastem. Gdy tylko nadchodzi tzw. długi weekend, ferie lub wakacje - pustoszeje. Na drogach robi się przyjemnie pusto, powietrze, oczyszczone ze spalin, sprawia, że miejska przebieżka nie grozi atakiem duszności, w sklepowych kasach skracają się kolejki, a spod drzwi szewca lub księgarni "Czytelnika" cofa nas kartka "Zamknięte". Warszawiacy stoją w korkach na Zakopiance, w drodze na Hel, a złośliwe osoby (np. Hankaskakanka) rozkoszują się pustym miastem. I podążają do Lasu Kabackiego, wyobrażając sobie puste ścieżki, skrzący się śnieg i przeświecające przez gałęzie sosen słońce.

Na miejscu zgadza się prawie wszystko: śnieg wygląda na przerobiony w fotoszopie, bo to aż niemożliwe, żeby tak skrzył, słońce świeci i nawet przygrzewa, niebo niebieszczeje, tylko na ścieżkach roją się niedzielni spacerowicze, wielbiciele nart biegowych, rodzice wlokący sanki, maszerujący z kijami, rowerzyści i biegacze.

Jednym słowem - korki. Przez które trzeba się przebić, licząc z tym, że czasem trzeba będzie wskoczyć w śnieg po kolana, żeby wyprzedzić poboczem.

Jednak nie po to przyjechało się do lasu, żeby z niego zawrócić. Zaciskamy zęby, włączamy Polara, dosmarowujemy nos wazeliną i wio! Wyszło 13.5 kilometra, w tym 7 dwuminutowych przyspieszeń do drugiego zakresu (czasem wychodził trzeci). Miało być tych przyspieszeń 10, ale zostawiłam je sobie na koniec i nie zdążyłam, bo spieszyliśmy się na urodziny bliskiej nam osoby.

7 czy 10 - i tak nieźle się zmęczyłam. Mam nadzieję, że bieganie po śniegu rzeczywiście zaowocuje w wiosennych startach :)


sobota, 30 stycznia 2010

Życie towarzyskie i biegowe

Mieliśmy dziś rano towarzystwo w Parku Saskim - tłumy plażowiczów:



Spotkaliśmy również dwóch biegaczy, ale żaden z nich nie odpowiedział na przywitanie. Kaczki sprawiały znacznie milsze wrażenie.

piątek, 29 stycznia 2010

Dziwny tydzień

Dziwny tydzień zaczął się w poniedziałek, kiedy, w drodze do pracy, zobaczyłam wynik -20 na termometrze samochodowym. W gardle i płucach czułam jeszcze niedzielne bieganie i, jako wiceprezes klubu hipochondryka, wywróżyłam sobie prędko niechybne zapalenie płuc. A co najmniej zapalenie oskrzeli. Wieczorem utrwaliłam się w swoich podejrzeniach, łyknęłam aspirynę, wypłukałam gardło wodą z solą i położyłam się spać. Rano - to samo plus zapchany nos. Pięknie. Resztka zdrowego rozsądku nakazała mi zostanie w domu, co okazało się pomysłem zbawiennym - już wieczorem, jak nowo narodzona, poszłam na siłownię. Tam - wiadomo - siódme poty i zły duch przegoniony. Były i przysiady ze sztangą (45 kg) i różne inne gry i zabawy, a później, na ostatnich nogach, 6 km w pierwszym zakresie.

W środę, już ozdrowiała, zaraz po pracy pojechałam na nietypowy trening zastępczy. Bo miało być 10 km w pierwszym zakresie, ale z dwustumetrowymi przyspieszeniami, ale termometr pokazywał -10 i odruchy samozachowawcze doradzały ostrożność (choć nogi wyrywały się do biegania na dworze), zatem poszłam na kompromis - zamiast 10 kilometrów na mrozie lub bieżni (łeeee) była godzina spinningu dla biegaczy. Wyszłam z niej mokrzusieńka, czerwona na buzi i łapiąca powietrze a la karp lub karmazyn. Dobiłam się paroma kilometrami truchtu i długim rozciąganiem.

Czwartek jest dniem odpoczynku od biegania, więc trzeba było dopiłować się na siłowni :)

A dziś mieliśmy carbo loading przed sobotą i niedzielą - miska makaronu i chleb z oliwą. Budzik nastawiony i rano zrobi się rundkę po mieście. Temperatura w ciągu paru dni skoczyła o ponad 20 stopni, ciśnienie spadło - ledwo żyję. Najwyższy czas, żeby się wyspać i zakończyć ten dziwny tydzień.

niedziela, 24 stycznia 2010

Yeeeesh!

Czytaj: jiiiiiiiiiiisz! Cytat z Luli i Stephanie Plum, bohaterek lekkich i zabawnych kryminałków (zawahałam się przed napisaniem "kryminałów") autorstwa Janet Evanovich. Żadna wielka literatura, ale miłe i śmieszne czytadło. Lula i Stephanie krzyczą lub wzdychają "Yeeeeesh!", gdy sytuacja je przerasta. Tak było dziś i ze mną.

Wyznam, jak na spowiedzi, że piątkowego treningu w sobotę nie odrobiłam. Rano było za zimno, dopadł mnie syndrom "jeszczepięciuminutek" po pierwszym ostrzeżeniu ze strony budzika, później doszkalałam się, a konwersacje w ulubionym języku niebezpiecznie zaostrzyły mi apetyt na węglowodany, które, zgodnie ze stanowczym życzeniem męża, przybrały formę domowej pizzy z sosem pomidorowym, czosnkiem, peperoncino, oregano i mozarellą. A później zrobiło się jakoś błogo, następnie ciemno i... już trzeba było zbierać się na obchody Dnia Babci, zwłaszcza że babcia kusiła obietnicą jajek faszerowanych. I tak, planowe 8 kilometrów odpłynęło w siną dal.

Trudno.

W związku z piątkowo-sobotnim bumelanctwem, trzeba było ruszyć w trasę dzisiaj, choć mróz dawał do wiwatu i straciłam pomysły na to, co założyć, żeby ani nie zmarznąć ani się nie spocić. W końcu stanęło na: kalesonach narciarskich i ocieplanych legginsach, na które jeszcze założyłam krótkie spodenki, żeby nie odmrozić sobie czterech liter. Na górę trafił podkoszulek termalny z długimi rękawami, ocieplana bluzka do biegania z długimi rękawami i bluza softshell. Do tego szalik polarowy, buff, czapka, cienkie rękawiczki i pożyczone od męża rękawice z odpinaną nakładką na palce. Było idealnie - biegłam jak w ciepłej bańce i patrzyłam z niedowierzaniem na panie w futrach do ziemi. Wybraliśmy trasę turystyczną, m.in. przez Park Krasińskich, w którym dawno nie byłam, a który ma wiele uroku.






Niestety nie wiem, z jaką prędkością biegłam, ponieważ tym razem bateria padła w tzw. footpodzie czyli małym urządzeniu, które przyczepiam do buta i które mierzy odległość oraz prędkość. A pulsometr zwariował i pokazywał, że biegnę cały czas na granicy drugiego i trzeciego zakresu. W domu okazało się, że wymiana baterii w Polarze, spowodowała utratę części wpisanych danych, m.in. tętna maksymalnego, stąd przedziwne pomiary. Według obliczeń mężowego Garmina, przebiegliśmy 8 km.

Jak się biega w trzaskającym mrozie? Zaskakująco dobrze, ale czuję się dziwnie zmęczona i, na wszelki wypadek, łyknę na noc aspirynę.

Konkluzja? Niechże ten mróz się skończy. Bo już naprawdę... yeeeesh!

piątek, 22 stycznia 2010

Sny kanapowca

Zamiast bohatersko zmagać się z mrozem, zaległam z laptopem na kolanach i kubkiem gorącej herbaty w zasięgu ręki. Jestem zmęczona i nie chce mi się zawijać się w kolejne warstwy ubrań, a następnie dreptać wśród zamarzniętych na beton pryzm mniej lub bardziej odgarniętego śniegu. Jutrzejszy dzień odpoczynkowy robię dziś, a dzisiejszy trening zrobię rano. Ma świecić słońce, więc już się cieszę :)

Po szybkiej konsultacji, dokonałam też zmiany planu na niedzielę. Nie będzie chóru, będzie balet - jak oznajmił gospodarz domu przy ul. Alternatywy 4, a u mnie zamiast 17 km będzie... 6.

Miałam dzisiaj sen biegowy. Śniło mi się, że biegłam w maratonie w jakimś dużym mieście. Metę przebiegłam z czasem 4:07, czyli nawet we śnie nie udało mi się zejść poniżej 4 godzin, ale przynajmniej zrobiłam życiówkę. Niestety radość nie trwała długo, ponieważ zostałam zdyskwalifikowana za nieuczciwe pokonywanie części trasy autobusem komunikacji miejskiej. Ech...


czwartek, 21 stycznia 2010

Auć

W tym tygodniu poczułam się zmęczona zimą - brakiem światła i nieustępliwym mrozem. Niby widać już, że dzień jest dłuższy, niby styczeń, który moja koleżanka nazwała kiedyś trzydziestojednodniowym poniedziałkiem, dobiega końca, ale mnie JUŻ ogarnęła wielka niecierpliwość i tęsknota za ciepłem i światłem. Z tego wszystkiego obejrzałam zdjęcia z naszego jesiennego wyjazdu "w Polskę" i w nieco lepszy humor wprawiło mnie to zdjęcie:




Ile pożytku z kilku krów na wzgórzu :)

Dobra, ja tu gadu-gadu o krowach i zimowym spleenie, a spowiedź treningowa czeka. No to - do dzieła.

We wtorek zmagałam się z 6 kilometrami na bieżni (yyyyy). Po pierwszych dwóch kilometrach zaintrygował mnie stosunek tętna do prędkości. Albo coś stało się z moim pulsometrem (Polar uprzedzał lojalnie, że "battery low"), albo z bieżnią, albo byłam bardzo zmęczona. W każdym razie, co raz bardziej niemrawo szurałam nogami, a tętno ciągle wchodziło na drugi zakres. Zeszłam z bieżni nieco przybita i rozczarowana brakiem spektakularnych efektów po miesiącu dreptania w okowach pulsometru.

Nie było jednak czasu na rozczulanie się nad sobą - siłownia czekała. Po tak intensywnym we wrażenia wieczorze, w domu nie miałam siły podnieść się z fotela. W końcu jakoś doczołgałam się do łóżka i padłam, ale nie pamiętam momentu przykładania głowy do poduszki.

Środa była dniem treningu biegowego z atrakcjami - 10x100 m przyspieszeń i 10x100 m podbiegów, wplecione w 10 km pierwszego zakresu. Niestety, choć termometr pokazywał -9, nie oddawał w pełni zamrozu spowodowanego wiatrem rodem z Syberii. Przez jakiś czas wahałam się, czy nie spróbować i nie powtarzać wtorkowej mordęgi na bieżni, ale w końcu stchórzyłam i miałam przedłużony sequel wtorkowego przebierania nogami w miejscu. Za to po treningu poznałam bardzo miłego człowieka - skończył wczoraj cały tydzień, waży około 3 kilogramów, bardzo lubi spać i jeść, więc mamy, w zakresie zainteresowań, naprawdę wiele wspólnego :)

Dziś udało nam się spektakularnie zaspać, ale i tak przysypiałam w pracy nad klawiaturą. A wieczorem poszłam na siłownię i zaliczyłam zwyczajową, czwartkową porcję ćwiczeń. Tym razem głównie na nogi. Coś czuję, że zakwasy mam jak w banku. Jutro czeka mnie 8 km w pierwszym zakresie, a w niedzielę - 17 km. A prognozy pogody wieszczą szczyt zimowej rozpusty, czyli temperatury arktyczne. I jak tu wytrzymać 17 km truchtania w takim mrozie?

No i w ogóle - jak w tytule - auć.

niedziela, 17 stycznia 2010

Niedzielne rozmaitości



Jeśli mamy niedzielę i nie wyjeżdżamy z Warszawy, ruszamy do lasu. Dziś biegaliśmy w większym gronie (zdjęcie autorstwa męża) :)



Zrobiliśmy 10 km w pierwszym zakresie, ale nie skończyło się na powolnym dreptaniu po śniegu - czekały na nas takie niespodzianki jak czterominutowe przyspieszenia do drugiego zakresu, rozmaite ćwiczenia - wykroki pod górkę, skipy, wyskoki z przysiadu i inne takie. Biegło mi się znakomicie. Jestem też bardzo zadowolona z wykonania planu na ten tydzień co do kilometra.

Na marginesie zaznaczę, że mam wilczy apetyt i ciągle rozglądam się za czymś do jedzenia. No cóż - dzisiejszy trening kosztował ponad 900 kalorii, a przynajmniej tyle pokazał mój wysłużony Polar. Trzeba to było sobie jakoś odbić. Może i dobrze, że skończyłam już czytać z dotychczas wydanych ostatnią część przygód ukochanego komisarza Montalbano, więc nie będę dręczyć się przed snem czytaniem opisów caponaty, smażonych barwen, spaghetti z sepią, przystawek z ośmiorniczek, sardel i innych stworzeń morskich.

sobota, 16 stycznia 2010

Thriller

Niedawno przeczytałam artykuł o zagrożeniach mogących czyhać na biegaczki. Tym razem nie chodziło o kontuzje, kolki, kurcze mięśni czy ścianę na 32 kilometrze maratonu, tylko o nieciekawe okoliczności przyrody, np. napad. Sama siebie zapytałam, czego boję się, gdy wyruszam na samotny trening.

Z auto-ankiety wyciągnęłam następujące wnioski:

Po pierwsze, samochody. Niestety, kierowcy jeżdżą po Warszawie raczej mało bezpiecznie - często nie zwracają uwagi na innych użytkowników drogi, m.in. na pieszych i rowerzystów. W tym tygodniu sama cudem uniknęłam zderzenia z maską czarnego peugeota, kiedy byłam na pasach i miałam zielone światło. Na szczęście nic się nie stało, tylko tętno skoczyło o parę procent.

Ostatnio biegam głównie po ciemku, więc staram się zakładać ubrania z elementami odblaskowymi i coś jasnego, kolorowego, żeby było mnie widać z daleka. Jak już kiedyś pisałam, nie lubię słuchać muzyki w trakcie biegu, więc biegam bez słuchawek i, dzięki temu, słyszę co dzieje się dookoła mnie.

Po drugie: psy. Bardzo lubię psy, chciałabym mieć psa w domu, ale nie mam, bo nie chcę skazywać go na samotne spędzanie czasu w czterech ścianach i na spacery wśród betonu i asfaltu. Wracając do tematu głównego: niezależnie od sympatii żywionej do psów, boję się ich i wkurzają mnie gorliwe zapewnienia właścicieli "on nie gryzie", gdy spuszczony ze smyczy i pozbawiony kagańca owczarek alzacki długimi susami zbliża się w moim kierunku. Może chce się pobawić, może nie do mnie biegnie, a może akurat tym razem będzie atakował. Kto to wie?

Co robię w takiej sytuacji? Przeważnie zwalniam, albo zatrzymuję się. Często zwracam właścicielowi uwagę i proszę o wzięcie psa na smycz lub założenie mu kagańca.

Po trzecie: dziury w chodnikach, zwłaszcza gdy biegam po ciemku. Temu staram się zaradzić, wybierając trasy przetestowane i dobrze oświetlone.

I to chyba tyle.

Czy jestem lekkomyślna, nie martwiąc się o napastników, czyhających na moją cześć lub telefon komórkowy? A czym różni się samotne bieganie od samotnego przejścia ulicą z punktu A do punktu B? Można, oczywiście, całe życie, na wszelki wypadek, spędzić w zamkniętym samochodzie, przemieszczając się z garażu do garażu lub na parking strzeżony przy centrum handlowym, ale nie po to zdecydowałam się na mieszkanie w centrum miasta, żeby bać się wysunąć czubek nosa za drzwi klatki schodowej. Lubię miasto, dobrze się w nim czuję i lubię oglądać je nie tylko zza szyby mieszkania lub samochodu, więc za drzwi klatki schodowej wybiegam. I biegnę przed siebie :)

Poza tematem, a z kronikarskiego obowiązku, nadmienię że wczoraj przetruchtałam 6.3 km z 50-metrowymi przyspieszeniami co 4 minuty. Niestety - na bieżni. W czwartek pobolewało mnie gardło, więc bałam się wychodzić na trening przy -10.  Gardło nie boli, na bieżni się umęczyłam i wynudziłam. Tym bardziej nie mogę się doczekać jutrzejszego biegania w lesie!

czwartek, 14 stycznia 2010

Nie mam pomysłu na tytuł

Jak wyżej. Winię za to niewyspanie.

Na razie trenuję zgodnie z planem:

Wtorek - 1 km rozgrzewki, godzina siłowania się, rozciąganie, 6 km na bieżni WOLNO (co za męka! Zwłaszcza, że z ekraników zniknął Travel Channel), wspinanie się na palce na stepie (łydki) i jeszcze raz rozciąganie.

Środa - 10 km, w tym 10 razy po 200 przyspieszeń w drugim zakresie, przeplatanych 200-metrowym truchtem. W praktyce wyglądało to tak, że przetruchtaliśmy niecałe 5 km, później szukaliśmy miejsca, w którym dałoby się ukradkowo zrobić siku (sukces!), a następnie upatrzyliśmy sobie alejkę w Parku Saskim - dobrze oświetloną i z w miarę równo udeptanym śniegiem, na której wytyczyliśmy 200 m i biegaliśmy na tym odcinku w tę i z powrotem. W jedną stronę w drugim zakresie, który pod koniec odcinka 200 m okazywał się czasami trzecim zakresem (tętno 94% HRmax trudno uznać za drugi zakres;-)), a w drugą - bardzo wolnym truchtem, który doprowadzał tętno do około 75% HRmax.

Czwartek - 500 m rozgrzewki i godzina siłowni.

Martwi mnie lekkie drapanie w gardle. Trzeba będzie łyknąć na noc aspirynę i mieć nadzieję na korzystny rozwój wypadków. I na co najmniej 8 godzin snu. Choć lepiej byłoby 9 :)

niedziela, 10 stycznia 2010

Odliczanie rozpoczęte

Zapisałam siebie i męża na maraton. Wpisowe zapłacone, plan otrzymany - nic tylko biegać.

Wróciliśmy wczoraj dosyć późno ze wspaniałej kolacji u znajomych, miałam ochotę złapać trochę snu, tak więc wystartowaliśmy dziś dobrze po 11. Nie wiem czego się spodziewałam po ostatnich opadach śniegu, ale rzeczywistość przerosła moje najśmielsze wyobrażenia :) Po takiej nawierzchni jeszcze nie biegałam! Tam, gdzie dukt nie został wydeptany ani rozjeżdżony na biegówkach, z trudem utrzymywałam tętno pierwszego zakresu, wlokąc się w tempie 8 minut / km.



Mimo to, grzechem byłoby narzekać na możliwość biegania (no dobra - dreptania) w zimowym lesie, w lekkim mrozie. Zwłaszcza, że spotkałam koleżankę, z którą nadrobiłyśmy zaległości w omawianiu nowin z życia wziętych i nawet nie zauważyłam, kiedy skończyła się pierwsza pętla i zaczęłam drugą. Pobiegłam z koleżanką jeszcze kilometr i, z napotkanym po drodze mężem zawróciłam, a na sam koniec zrobiłam mocniejszy akcent (500 m). Ten ostatni kawałek mocno mnie zmęczył, bo byłam już nieźle głodna i czułam w nogach 11.5 km śniegu. Na szczęście, w bagażniku czekał termos z herbatą, banany, wafle ryżowe i sojowe mleko czekoladowe. Przeżyłam :)

sobota, 9 stycznia 2010

Gospodarka planowa

Koniec rekreacyjnego dreptania - mam plan. Plan z motto przewodnim "NIE UNIKAĆ ŚNIEGU". Nie będę :)

Pierwszy trening już jutro.

piątek, 8 stycznia 2010

Na całej połaci śnieg

Rozpadało się na dobre. Patrzę przez okno na białe dachy i płatki wirujące pod latarnią. Ładnie jest. Można sobie wyobrażać, że to kurort alpejski, a nie środek Warszawy :)

Mieliśmy dziś wieczorny bieg bałwanów. Czyli, nie zważając na śnieżycę, wybiegliśmy "na miasto". Powolutku, noga za nogą, zrobiliśmy prawie dziewięciokilometrową pętlę po zimowej Warszawie. Śnieg padał, padał, padał.

Jakieś 700-800 metrów przed końcem wycieczki, poczułam, że jeśli nie przyspieszę, to chyba się uduszę. I przyspieszyłam - po spokojnym tupaniu miałam wrażenie, że nogi same mnie niosą po zawalonych śniegiem chodnikach. Myślałam sobie tylko, że, jeśli znowu wywinę orła, to będzie nauczka, żeby zimą nie robić szybkich finiszów. Jednak tym razem obyło się bez obijania pupy i wróciłam do domu prosto pod gorący prysznic. Po którym nastąpiła orgia kanapkowa, bo umierałam z głodu, a było już za późno na szykowanie wykwintniejszych dań.

Po wczorajszej siłowni mam straszliwe zakwasy w czworogłowych. Mam nadzieję, że choć trochę je rozruszałam!

środa, 6 stycznia 2010

Nieuchronnie

Nieuchronnie zbliża się koniec beztroskiego truchtania na dowolnie wybranych odcinkach i z dowolną częstotliwością. Od najbliższej niedzieli zaczynam szesnastotygodniowe odliczanie do 2 maja, czyli do daty zaplanowanego maratonu. Oczywiście, dobrze by było zacząć przygotowania od zapisania się i uiszczenia opłaty startowej, ale to chyba najłatwiejsza część najbliższych 16 tygodni. 


Moje dotychczasowe wyniki maratońskie nie są imponujące. Zadebiutowałam w 2008 roku w Warszawie z czasem 4:57, aczkolwiek akurat ten wynik mieścił się w moich założeniach startowych - dotrzeć do mety i może nawet zmieścić się w 5 godzinach. Wiosną 2009 roku wystartowałam w Wiedniu, traktując maraton wiedeński treningowo i turystycznie. Napiszę tylko, że moje najdłuższe wybieganie przed tym maratonem było dystansem pokonanym w Półmaratonie Warszawskim :) W Wiedniu w znakomitej formie dotarłam do mety z czasem 4:32. Czułam się jak po dłuższym spacerze. 

Jesienią miała być Warszawa i próba uzyskania wyniku poniżej 4 godzin. Był plan, były starty, w których uzyskiwałam czasy zgodne z oczekiwaniami, ale, niestety, na 3 tygodnie przed maratonem złapała mnie infekcja, lekarz "na wszelki wypadek" przepisał antybiotyk, który pomógł jak umarłemu kadzidło, za to osłabił mnie, pozbawił 8 dni treningów i rozwalił odporność na całą jesień. Za radą mądrych ludzi, zrezygnowałam ze startu. Kibicowałam na trasie, robiłam zdjęcia i jechałam na rowerze, podając picie walczącemu z czasem i upałem mężowi.


Niestety, wbrew radom tych samych mądrych ludzi, zdecydowałam się na start w Poznaniu. Z niedoleczoną infekcją, z przerwami w treningach i o pustym żołądku czołgałam się po dwóch pętlach trasy, żeby zawalczyć o wynik... 4:49. Tyle zostało z marzeń o 3:59:59. To i rozczarowanie / wkurzenie chaosem organizacyjnym oraz ogromne zmęczenie i zniechęcenie. 


Apetyt na 3:59:59 pozostał, ale nie byłam pewna, gdzie go zaspokoić. Z jednej strony kusił maraton w Rzymie, z drugiej Dębno. Dlatego wybrałam tajemniczą opcję nr 3, czyli kameralny maraton na trasie Gradisca - Triest. Dlaczego tam? Przez kilka tygodni śledziłam doniesienia o zawirowaniach wokół daty maratonu w Rzymie, która miała pokryć się z datą wyborów do władz lokalnych, co mogło spowodować odwołanie całej imprezy. La Repubblica donosiła również, że miasto obcięło finansowanie maratonu z 210 tys. Euro do... 10 tys. Euro - kolejny przyczynek do postawienia Maratona di Roma pod wielkim znakiem zapytania. Chociaż organizatorzy od paru miesięcy zapewniają, że data 21 marca jest niewzruszalna i maraton odbędzie się, postanowiłam zawiesić marzenia o finiszu na Via dei Fori Imperiali i wystartować w mniejszym, bliższym i... tańszym włoskim maratonie :)


Do Triestu i do maja jeszcze daleko, zima wróciła. Rano bardzo długo grzebałam się z wyjściem - a to nie mogłam znaleźć kurtki, a to szalika, a to rękawiczek (trzeba było wszystko przygotować wieczorem i nie liczyć na zdolności orientacyjne o 6 rano) i wybiegłam z domu o 6 z minutami. Po drodze minęłam tablicę pokazującą -10C, lecz wiał tak silny i nieprzyjemny wiatr, że odczuwalna temperatura musiała być o wiele niższa. Wytrzymałam 6 km dreptania pod wiatr - w którym kierunku bym nie biegła, zawsze wiał w nos - i galopem wróciłam do ciepłego domu pod prysznic i na duuuuże śniadanie. 


Dzięki porannemu truchtowi w ogóle nie mam zakwasów po wczorajszym treningu siłowym. Zadziwiające, bo, biorąc pod uwagę zestaw ćwiczeń i obciążenia, powinnam leżeć, kwilić cichutko i łykać aspirynę. Nic to - jutro siłowa powtórka, więc szanse na zakwasy rosną :)

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Sielanka



Nowy Rok przywitaliśmy w Szwajcarii, w malowniczym kantonie Vaud. Po trudach nocy sylwestrowej, jako pierwsza podniosłam ze snu zmartwiałą powiekę i wyciągnęłam męża na noworoczną przebieżkę. A raczej na noworoczny kros. O biegu poniżej 75% HRMax w ogóle nie było mowy - wspinaliśmy się pod górę, zbiegaliśmy w dół, wspinaliśmy się pod górę, i jeszcze pod górę, i jeszcze trochę, a następnie zbiegaliśmy w dół. I tak przez około 6.5 km - raz w chmurach, raz pod chmurami. Dystans może nie imponujący, ale wróciliśmy porządnie zmęczeni. 


Po obfitym śniadanio-obiedzie, zwanym również brunchem, nasi mili gospodarze zabrali swoją trzódkę na wycieczkę do Romainmotier. Razem z nami przyjechał śnieg z deszczem, przed którym uciekliśmy do przepięknej dwunastowiecznej kolegiaty. 








Następnego dnia nie biegaliśmy, tylko, korzystając uroków błękitnego nieba i jasnego słońca, wybraliśmy się na wycieczkę wokół trzech jezior - Neuchatel, Bienne i Morat. Nad Neuchatel obejrzeliśmy zamek w Colombiers, wybudowany na ruinach rzymskiego pałacu. Następnie przeszliśmy się po urokliwym Cressieres i Le Landrenon (to drugie jest już nad jeziorem Bienne). Zwiedzanie zakończyliśmy w Morat (Murten), z którego wygoniło nas przenikliwe zimno i wilczy głód połączony z wizją przygotowania risotto z kardami :)














Niedzielę rozpoczęliśmy prawie 9-kilometrowym krosem z widokiem na Alpy, Jurę i jezioro Neuchatel. Podzieliliśmy również podbiegi na kategorie stoków narciarskich: ośle łączki, czerwone i czarne. Tych czerwonych i czarnych było szczególnie dużo, ale dopiero zbiegając szybko oślą łączką natrafiłam na kałużę zamarzniętej wody, na której wywinęłam stylowego orła zakończonego bolesnym przydzwonieniem pupą o beton (tak, tak - szwajcarskie polne drogi są wybetonowane na równo). Trochę boli, ale cieszę się, że nie było większych szkód w ludziach. 


Szkoda, że szwajcarska sielanka minęła tak szybko.