Prawie 8-miesięczną przerwę w pisaniu czegokolwiek na tym biednym, archaicznym blogu, pominę milczeniem.
W skrócie opiszę tylko swój powrót do biegania i sprawności po wrześniowej operacji: od Ultra Trail Verbier St. Bernard (początek lipca 2017) do operacji (wrzesień 2017) truchtałam może po 10, może po 15 km tygodniowo, a pod koniec sierpnia przestałam biegać w ogóle. Już po 2-3 km pojawiał się koszmarny ból. Musiała mi wystarczyć joga 6-7 x w tygodniu. Po operacji przez miesiąc nie robiłam nic, poza spokojnymi spacerami i pilnowaniem, żeby się nie schylać i nie skręcać w osi. W październiku, miesiąc po operacji, wystartowałam z rehabilitacją, która trwała prawie 3 miesiące. Moja całkowita przerwa od biegania wyniosła w sumie ponad 4 miesiące. Na początku stycznia dostałam pozwolenie na marszobiegi i jogę. Pod koniec stycznia mogłam przetruchtać bardzo, bardzo wolno 30-40 minut, byłam też na nartach i nie odmówiłam sobie 18-kilometrowej wycieczki marszowo-biegowej po otwartych zimowych szlakach Dolomitów. Z treningami ruszyłam na początku lutego: z nowym trenerem i nowym planem. Moje początkowe treningi wyglądały np. tak: "6 x 1 km spokojnego biegu, przerwa 2-3 minuty" albo "bardzo spokojny bieg ciągiem 6-8 km". Pod koniec lutego doszłam do 12 km bardzo wolnego biegu ciągłego (średnie tempo powyżej 6 min/km).
Szybsze postępy robiłam na jodze: znów składałam się jak scyzoryk w skłonie, opanowywałam nowe asany.
Gdyby nie to, że zapisałam się na obóz biegowy na trasie Eiger Ultra Trail, wypadający w połowie czerwca oraz na Supermaraton Gór Stołowych (30 czerwca), nie wiem, czy zdobyłabym się na robienie czegokolwiek. W lutym było ciągle bardzo mroźno, często wisiał smog, bałam się biegania po ciemku: że się poślizgnę, że upadnę, że rozwalę sobie kręgosłup. Ale wychodziłam, męczyłam się w masce przeciwsmogowej, parę razy zdarzyło się, że z zaciśniętymi zębami zdejmowałam przymarznięte do nóg legginsy. Góry czekały.
W marcu pogoda zaczęła dawać odrobinę nadziei, znów byłam w Dolomitach - jeździłam na nartach, dreptałam po zaśnieżonych i oblodzonych ścieżkach, byłam na pięknej wycieczce skiturowej, a na koniec miesiąca wystartowałam jako Pani Minionek w Półmaratonie Warszawskim i zebrałam mnóstwo pieniędzy dla Amnesty International.
W kwietniu przyszły upały. Nie wierzyłam, że mogłam kiedykolwiek narzekać na dwucyfrowy mróz i ciemność, gdy kolejnego ranka musiałam uwijać się wcześnie z treningiem, żeby zdążyć przed najgorszym gorącem. Gdzieś zaliczyłam jakieś małe przeziębienie i kilka dni przerwy w treningach. Bywa.
Maj znów był gorący, zmieniłam szkołę jogi, wyjazd w Alpy Berneńskie przybliżał się wielkimi krokami.
Przyszedł czerwiec. Obóz Eiger Ultra Trail wymaga dodatkowego opisu - tu nadmienię jedynie, że była to przygoda życia, spotkanie z przefajnymi ludźmi i okazja do poznania szlaków nieopisanej piękności. Oraz do potrenowania dłuuuuugich podejść i dłuuuuugich zbiegów.
I jakoś tak się złożyło, że nagle nadszedł 29.06 i siedzieliśmy z mężem w aucie, mając w nawigacji cel "Karłów, Polska". Tak, jak 5 lat temu, gdy jechałam w Góry Stołowe na swój pierwszy w życiu bieg górski. Odebrałam pakiet, pojechaliśmy zameldować się w hotelu i przyjąć ostatnią porcję węglowodanów pod postacią pierogów ruskich, sprawdziłam po raz enty prognozę pogody i zmieniłam koncepcję stroju (spodnie 3/4 zamiast szortów i rękawki w arbuzy), zapakowałam plecak, przygotowałam torbę z rzeczami na przebranie po biegu. Spać!
A tu klops, gdyż najpierw trzeba było uciszyć nastolatków zza ściany (każde słuchało innej muzyki ze swojego smartfona i próbowało zagłuszyć tego drugiego), a następnie zaczęło się Wielkie Tłuczenie Komarów. Kiedy już wydawało się, że wszystkie są martwe i odpływałam w miły niebyt, nad uchem rozlegało się "bzzzzzzzzzz". Całą noc.
Rano, po może 2, a może aż 3 godzinach snu, byłam kompletnie nieprzytomna. Kawa, jakaś wmuszona w siebie kanapka z dżemem, jedziemy na start. Na termometrze 8 stopni, wieje - dobra, przynajmniej nie będzie mi gorąco.
Miło było spotkać w Karłowie trenera z dziewczyną, debiutującą w biegach górskich (zajmie 2 miejsce!) i zawodnikami. Dostałam całusa od męża, zdjęłam z siebie dwie kurtki, padł strzał - jedziemy.
Cel? Zmieścić się w limicie, który w mojej świadomości wynosił 10 godzin, a, zagadana i uchachana, nie usłyszałam ogłoszenia o zwiększeniu go o 30 minut. Może to i lepiej.
Pierwsze 5,5 czy 6 km - jest cudownie. Trasa łatwiutka, przez łąki i las, wygodna, bez trudności technicznych, tylko 3 razy zatrzymywałam się, żeby zawiązać sznurowadła. Za trzecim razem na tyle skutecznie, że wystarczyło do końca biegu. Zbiegam szutrowym duktem, wyprzedzam ludzi (ja! na zbiegu!), są też jakieś łagodne podbiegi, które pokonuję truchtem. Super! Noale to Góry Stołowe, więc bajka kończy się brutalnie i zaczynamy część techniczną: raz w górę, raz w dół, najczęściej stromo, zawsze po kamieniach, korzeniach, czasem trzeba przeskoczyć przez zwalone drzewo, czasem przecisnąć się między skałami. Na równiejszym kawałku zahaczam nogą o korzeń i - łup. Leżę jak długa. Zrywam się prędko, otrzepuję, 2 osoby już przy mnie i pytają, czy nic mi nie jest - nie, nie. Za niedługo leżę drugi raz. I potem trzeci. Nie wiem, czy to zmęczenie po nieprzespanej nocy, czy brak koncentracji, ale chowam ambicję do kieszeni i zwalniam. Tym sposobem, po 2 godzinach i 2 minutach docieram do 1 bufetu, gdzie czeka mąż, trener i gdzie mili ratownicy medyczni obmywają mi poharatane piszczele. Odkrywam przy okazji, że mam dziurę w ulubionych spodniach. No trudno: zawsze to lepiej, niż dziura w kolanie. Postałabym jeszcze towarzysko na tym punkcie, ale mąż z trenerem dosłownie mnie wypychają na drugą pętlę w Czechach.
Foto (c) Mąż
Jakoś naiwnie zapamiętałam sprzed 5 lat, że była łatwiejsza niż pierwszy odcinek, ale chyba zadziałał mechanizm wyparcia. Pomna wywrotek z pierwszego odcinka, w pełnym skupieniu pokonuję kolejne kilometry, napędzana myślą o łatwym i przyjemnym fragmencie między 2 punktem a Pasterką. Oraz nadzieją na odgazowaną Colę. Znów roller-coaster, korzenie, kamienie, strome schodki, a przy okazji nieprawdopodobnie piękne formacje skalne, zapach lasu, ćwierkające ptaki i szum wiatru w koronach drzew. Docieram do 2 punktu (w tym samym miejscu, co punkt nr 1), a tam widzę, że mąż został wolontariuszem odpowiedzialnym za zaopatrzenie biegaczy w odgazowaną Colę - dwoi się i troi, z głośników Jerzy Stuhr śpiewa "Stoję przy mikrofonie", a obsługa punktu przygotowała dla biegaczy rozkładane krzesełka. Wcinam pomarańcze, cytryny z solą, swojego batonika, piję wodę i colę, śmieję się jak głupia. Na szczęście jest bardzo zimno, a na sąsiednim polu wywalają obornik, więc zmykam czym prędzej w stronę Pasterki. Tak jak pamiętałam: najpierw asfalt, prawie płaski, leciutko pod górę, więc można cały czas truchtać, później długi, fajny zbieg i długi, ale niezbyt stromy i łatwiutki technicznie podbieg. Wyciągam kijki i maszeruję raźno. Do Pasterki docieram na totalnym haju: jeszcze tylko 20 km!
Jestem bardzo głodna, ale z konkretów do jedzenia są tylko kanapki z serem, czyli coś, od czego na biegu mnie odrzuca. Ładuję więc w siebie wafelki, banany, pomarańcze, poprawiam własnym żelem pomidorowym, tankuję wodę i colę - może do czwartego punktu wystarczy. Idę żwawo przez piękną polanę, żeby wszystkie spałaszowane dobra nieco ułożyły się w żołądku. Poza tym dobrze wiem, co czeka mnie w pobliskim lesie... Na ambicję (a raczej na próżność) nadeptują mi w końcu fotografowie "Piękna sportowa sylwetka, tylko dlaczego nie biegnie?". Biegnie, biegnie.
Foto (c) Piotr Dymus
Wbiegam do lasu, a po chwili wolontariuszka kieruje mnie na ścieżkę prowadzącą stromo w dół. Jednocześnie widzę biegaczy, którzy zrobili już piekielną pętlę, czekającą mnie właśnie teraz. Wąsko, stromo, korzenie, kamienie. Mijam jednego biegacza, za chwilę drugiego - przystanął, trzymając się drzewka, i odrywa kijkiem listek od podeszw swoich nowiutkich butów - zbiegam w dół. Naprawdę zbiegam! Kiedy już mi się wydaje, że dotarłam na dno czeluści piekielnych, tak długi jest ten zbieg, zaczyna się w miarę płaski i szeroki dukt. Nogi odpoczywają w spokojnym biegu, doganiam kolejnego biegacza, a wolontariusz uprzedza nas, że zaraz zaczniemy trudny podbieg. W zgodnym duecie odpowiadamy "Tak, pamiętamy!" i wszyscy się śmiejemy.
Noooo... Tak. To jest ciekawy fragment trasy: nie wiem, czy ktoś tam, cały czas podbiega, bo miejscami trzeba pomagać sobie rękami i trochę się podciągać na skałach, między połamanymi gałęziami i konarami. Strasznie mi się to podoba! Upocona i zdyszana, ale z uśmiechem od ucha do ucha docieram do punktu, z którego widziałam biegaczy kończących pętlę. Wolontariusz prosi o trzymanie się lewej strony jezdni i pilnowanie skrętu w lewo. Aha - to tam zacznie się druga część podejścia na Szczeliniec Mały. I tak też jest. 5 lat temu ten fragment wydał mi się straszny. A teraz? No bardzo stromo, kamienie i korzenie, ale wspinam się dziarsko i jest super fajnie. Za którymś kamieniem stoją dwie kilkuletnie dziewczynki i biją brawo, za chwilę kibicuje cała rodzina, a poza tym to już 40 km i zaraz będzie bufet.
Schodzę ostrożnie między korzeniami i skałami, trochę zeskakuję, trochę się zsuwam i już jestem przy 4 bufecie, przy którym obsługa zachęca do częstowania się ciastem drożdżowym. Oczywiście!
Foto (c) Mąż
Wybiegam z bufetu posilona, optymistycznie nastrojona, a w dodatku, dosłownie za niecały kilometr czeka na mnie mąż! I fotograf. Mąż biegnie ze mną ponad kilometr: jak fajnie być przez chwilę razem! Gadamy sobie, przebiegamy przez jedną z najpiękniejszych łąk na całej trasie, znów spotykam fotografów i śmieję się, że tym razem nie idę. Rozstajemy się w końcu z mężem - chce na mnie poczekać przy szosie do Karłowa, gdy zbiegnę z Błędnych Skał. Później powiedział mi, że usłyszał od wyprzedzonej przeze mnie przed chwilą pary: "Widzisz? On tak co chwilę ją pewnie podciąga!". Gdyby wiedzieli, jak bardzo nie lubię, kiedy mi ktoś prowadzi bieg i jak bardzo lubię sama sobie nadawać tempo... Dobiega do mnie kolega, z którym wcześniej już się spotykaliśmy na trasie i na punktach. Trochę gadamy o trasie, o dzieciach, zaczynamy podejście do Błędnych Skał. No i tam lekko siada mi bateria. To już około 45 km, dociera do mnie zmęczenie i niewyspanie. Prawdę mówiąc, zamykają mi się oczy i marzę, żeby choć na 5 minut usiąść i się zdrzemnąć. Arbuzy chcą spać! Popijam Colę z bidonu, zjadam żel, żeby nafutrować się cukrem i kofeiną i jeszcze na te ostatnie kilometry postawić do pionu. Zwalniam, choć tak lubię podejścia i podbiegi, a poza tym widzę uciekających mi ludzi, których już prawie-prawie dopadłam.
Wreszcie jest punkt na Błędnych Skałach. Ponad 47 km, od fantastycznej ekipy dostaję sól (sól popijana wodą naprawdę stawia na nogi!), wodę, colę, wciągam jeszcze jeden żel i ruszam. Boję się tych Błędnych Skał, bo 5 lat wcześniej prawie doprowadziły mnie do obłędu. Nie inaczej jest tym razem: z profilu trasy na numerze startowym wynika, że powinnam zbiegać. A tu płasko, w górę, płasko, w górę. I jeszcze kamienie i korzenie i drobniutki, suchy piasek, który przy każdym kroku po parę ziarenek ląduje w butach. Mam już pęcherz na pięcie, a teraz jeszcze ten śliczny, biały piaseczek zdziera mi żywcem skórę z palców u nóg. Stopy cierpią na kolejnych ostrych kamieniach i korzeniach. Między drzewami majaczy Szczeliniec. Zaczynam rzucać strasznymi bluzgami pod nosem, patrzę z rozpaczą na zegarek i na coraz wolniejsze tempo, a w dodatku słyszę, że powoli dogania mnie para, według której mąż mnie co chwilę podciąga. O, nie! Prędzej tu całą skórę ze stóp zostawię niż dam się wyprzedzić. Rezygnuję z kuszącej myśli o przystanku i wytrzepaniu piachu z butów i skarpetek. Trudno: jeszcze parę kilometrów do mety, tam będą ratownicy medyczni i poproszę ich o plastry. Nie umrę. Tylko, wamać, gdzie ten zbieg?! Na liczniku 51 km, staram się przyspieszyć, jednocześnie kwiląc cichutko przy każdym kroku i wyobrażając sobie krwawą jatkę zachodzącą wewnątrz prawej skarpetki. W końcu jest zbieg - zapamiętane belki, ułożone ukośnie i wypełnione kamulcami. Głosy podejrzliwej pary coraz bardziej cichną z tyłu.
Już mnie nic nie obchodzi - puszczam się w dół. Dzięki temu, że na zbiegu inaczej stawiam stopy, pęcherz i obtarte paluchy przestają dokuczać. Co prawda czuję jak strasznie mam zmęczone czwórki, tyłek i mięśnie brzucha, ale to nic - do tego uczucia przyzwyczaiłam się w drugim dniu obozu w Alpach. Nie mogę uwierzyć, ale wyprzedzam kolejne osoby i na końcu zbiegu widzę męża, który, jak obiecał, czeka na mnie kilkadziesiąt metrów od szosy. Biegnie ze mną, a ja tylko proszę go, żeby nie mówił do mnie ani słowa, nie popędzał, nie dopingował. Cisza. Patrzę pod nogi i chcę jak najszybciej dotrzeć do schodów na Szczeliniec, jak najszybciej mieć za sobą asfalt, który jest torturą dla moich wymęczonych kamieniami i korzeniami stóp. W niektórych z mijających mnie samochodów ludzie dopingują, klaszczą, więc jeszcze troszkę przyspieszam i wpadam na deptak prowadzący do schodów na Szczeliniec.
Już mnie nic nie obchodzi - puszczam się w dół. Dzięki temu, że na zbiegu inaczej stawiam stopy, pęcherz i obtarte paluchy przestają dokuczać. Co prawda czuję jak strasznie mam zmęczone czwórki, tyłek i mięśnie brzucha, ale to nic - do tego uczucia przyzwyczaiłam się w drugim dniu obozu w Alpach. Nie mogę uwierzyć, ale wyprzedzam kolejne osoby i na końcu zbiegu widzę męża, który, jak obiecał, czeka na mnie kilkadziesiąt metrów od szosy. Biegnie ze mną, a ja tylko proszę go, żeby nie mówił do mnie ani słowa, nie popędzał, nie dopingował. Cisza. Patrzę pod nogi i chcę jak najszybciej dotrzeć do schodów na Szczeliniec, jak najszybciej mieć za sobą asfalt, który jest torturą dla moich wymęczonych kamieniami i korzeniami stóp. W niektórych z mijających mnie samochodów ludzie dopingują, klaszczą, więc jeszcze troszkę przyspieszam i wpadam na deptak prowadzący do schodów na Szczeliniec.
Owmordę, dlaczego zapamiętałam, że deptak jest z górki, skoro jest POD górkę? No nic: mam taki doping, że biegnę (dodatkowo poganiana budzącym mdłości zapachem barowych grillów) i przechodzę do marszu dopiero jakieś 20-30 m przed słynnymi 665 schodami, żeby złapać oddech. Na schody wpadam, jakby mnie goniły furie i 4 jeźdźców Apokalipsy. Lecę po 2 na raz, możliwe, że dawno przekroczyłam swój HR Max, choć to podobno niemożliwe. Już po biegu mąż powiedział mi, że schody i fragment do mety pokonałam w niecałe 6:30 min. Wyprzedzam kolejne osoby (nie wierzę!), biegacze, którzy już wracają z medalami i piwem sprzedają mi informacje o tym, ile jeszcze zostało do końca i przyrzekają, że na mecie czeka piwo. Kiedy już mam wrażenie, że się porzygam albo że zaraz ugną się przede mną nogi, schody wreszcie się kończą i wpadam na drewniane pomościki między skałami. Wylatuję zza schroniska. Metę mam na wyciągnięcie ręki i wtedy dzieją się ze mną rzeczy nieopisane: wskakuję w podskokach na metę, odbieram medal od uśmiechniętej wolontariuszki, obracam się na pięcie, znajduję męża i rzucam mu się na szyję. Pozostało mi tylko przebranie się w suchą koszulkę, założenie cienkiej puchówki i czapki oraz wypicie otrzymanego na mecie pysznego piwa.
Foto (c) Mąż
Tak. 5 lat po tym, jak po raz pierwszy kręgosłup prawie wyeliminował mnie z biegu (szczegóły tutaj <klik>), 9 miesięcy i 19 dni po operacji, która niosła ze sobą ryzyko niedowładu prawej nogi i różne inne ciekawe scenariusze, ukończyłam Supermaraton Gór Stołowych, czyli 54 km, 2400 m w górę, 2300 m w dół, milion korzeni, milion kamieni i miliard ziarenek piasku, w 9 godzin i 42 minuty. I nawet bez rzeźni w prawej skarpetce.