środa, 4 lipca 2018

Arbuzy atakują

"Uwaga, arbuzy atakują!" usłyszałam na 24 czy 25 km, w drodze do Pasterki. Gdyż z powodu zimnego frontu przywdziałam rano swoje rękawki w arbuzy, a trasę Supermaratonu Gór Stołowych zaatakowałam z pełną mocą, jaką udało mi się zebrać po zakończeniu przygód kręgosłupowych i rozpoczęciu nowego rozdziału w życiu treningowym.

Prawie 8-miesięczną przerwę w pisaniu czegokolwiek na tym biednym, archaicznym blogu, pominę milczeniem.

W skrócie opiszę tylko swój powrót do biegania i sprawności po wrześniowej operacji: od Ultra Trail Verbier St. Bernard (początek lipca 2017) do operacji (wrzesień 2017) truchtałam może po 10, może po 15 km tygodniowo, a pod koniec sierpnia przestałam biegać w ogóle. Już po 2-3 km pojawiał się koszmarny ból. Musiała mi wystarczyć joga 6-7 x w tygodniu. Po operacji przez miesiąc nie robiłam nic, poza spokojnymi spacerami i pilnowaniem, żeby się nie schylać i nie skręcać w osi. W październiku, miesiąc po operacji, wystartowałam z rehabilitacją, która trwała prawie 3 miesiące. Moja całkowita przerwa od biegania wyniosła w sumie ponad 4 miesiące. Na początku stycznia dostałam pozwolenie na marszobiegi i jogę. Pod koniec stycznia mogłam przetruchtać bardzo, bardzo wolno 30-40 minut, byłam też na nartach i nie odmówiłam sobie 18-kilometrowej wycieczki marszowo-biegowej po otwartych zimowych szlakach Dolomitów. Z treningami ruszyłam na początku lutego: z nowym trenerem i nowym planem. Moje początkowe treningi wyglądały np. tak: "6 x 1 km spokojnego biegu, przerwa 2-3 minuty" albo "bardzo spokojny bieg ciągiem 6-8 km". Pod koniec lutego doszłam do 12 km bardzo wolnego biegu ciągłego (średnie tempo powyżej 6 min/km). 

Szybsze postępy robiłam na jodze: znów składałam się jak scyzoryk w skłonie, opanowywałam nowe asany. 

Gdyby nie to, że zapisałam się na obóz biegowy na trasie Eiger Ultra Trail, wypadający w połowie czerwca oraz na Supermaraton Gór Stołowych (30 czerwca), nie wiem, czy zdobyłabym się na robienie czegokolwiek. W lutym było ciągle bardzo mroźno, często wisiał smog, bałam się biegania po ciemku: że się poślizgnę, że upadnę, że rozwalę sobie kręgosłup. Ale wychodziłam, męczyłam się w masce przeciwsmogowej, parę razy zdarzyło się, że z zaciśniętymi zębami zdejmowałam przymarznięte do nóg legginsy. Góry czekały. 

W marcu pogoda zaczęła dawać odrobinę nadziei, znów byłam w Dolomitach - jeździłam na nartach, dreptałam po zaśnieżonych i oblodzonych ścieżkach, byłam na pięknej wycieczce skiturowej, a na koniec miesiąca wystartowałam jako Pani Minionek w Półmaratonie Warszawskim i zebrałam mnóstwo pieniędzy dla Amnesty International. 

W kwietniu przyszły upały. Nie wierzyłam, że mogłam kiedykolwiek narzekać na dwucyfrowy mróz i ciemność, gdy kolejnego ranka musiałam uwijać się wcześnie z treningiem, żeby zdążyć przed najgorszym gorącem. Gdzieś zaliczyłam jakieś małe przeziębienie i kilka dni przerwy w treningach. Bywa.

Maj znów był gorący, zmieniłam szkołę jogi, wyjazd w Alpy Berneńskie przybliżał się wielkimi krokami. 

Przyszedł czerwiec. Obóz Eiger Ultra Trail wymaga dodatkowego opisu - tu nadmienię jedynie, że była to przygoda życia, spotkanie z przefajnymi ludźmi i okazja do poznania szlaków nieopisanej piękności. Oraz do potrenowania dłuuuuugich podejść i dłuuuuugich zbiegów. 

I jakoś tak się złożyło, że nagle nadszedł 29.06 i siedzieliśmy z mężem w aucie, mając w nawigacji cel "Karłów, Polska". Tak, jak 5 lat temu, gdy jechałam w Góry Stołowe na swój pierwszy w życiu bieg górski. Odebrałam pakiet, pojechaliśmy zameldować się w hotelu i przyjąć ostatnią porcję węglowodanów pod postacią pierogów ruskich, sprawdziłam po raz enty prognozę pogody i zmieniłam koncepcję stroju (spodnie 3/4 zamiast szortów i rękawki w arbuzy), zapakowałam plecak, przygotowałam torbę z rzeczami na przebranie po biegu. Spać!

A tu klops, gdyż najpierw trzeba było uciszyć nastolatków zza ściany (każde słuchało innej muzyki ze swojego smartfona i próbowało zagłuszyć tego drugiego), a następnie zaczęło się Wielkie Tłuczenie Komarów. Kiedy już wydawało się, że wszystkie są martwe i odpływałam w miły niebyt, nad uchem rozlegało się "bzzzzzzzzzz". Całą noc. 

Rano, po może 2, a może aż 3 godzinach snu, byłam kompletnie nieprzytomna. Kawa, jakaś wmuszona w siebie kanapka z dżemem, jedziemy na start. Na termometrze 8 stopni, wieje - dobra, przynajmniej nie będzie mi gorąco. 

Miło było spotkać w Karłowie trenera z dziewczyną, debiutującą w biegach górskich (zajmie 2 miejsce!) i zawodnikami. Dostałam całusa od męża, zdjęłam z siebie dwie kurtki, padł strzał - jedziemy. 

Cel? Zmieścić się w limicie, który w mojej świadomości wynosił 10 godzin, a, zagadana i uchachana, nie usłyszałam ogłoszenia o zwiększeniu go o 30 minut. Może to i lepiej.

Pierwsze 5,5 czy 6 km - jest cudownie. Trasa łatwiutka, przez łąki i las, wygodna, bez trudności technicznych, tylko 3 razy zatrzymywałam się, żeby zawiązać sznurowadła. Za trzecim razem na tyle skutecznie, że wystarczyło do końca biegu. Zbiegam szutrowym duktem, wyprzedzam ludzi (ja! na zbiegu!), są też jakieś łagodne podbiegi, które pokonuję truchtem. Super! Noale to Góry Stołowe, więc bajka kończy się brutalnie i zaczynamy część techniczną: raz w górę, raz w dół, najczęściej stromo, zawsze po kamieniach, korzeniach, czasem trzeba przeskoczyć przez zwalone drzewo, czasem przecisnąć się między skałami. Na równiejszym kawałku zahaczam nogą o korzeń i - łup. Leżę jak długa. Zrywam się prędko, otrzepuję, 2 osoby już przy mnie i pytają, czy nic mi nie jest - nie, nie. Za niedługo leżę drugi raz. I potem trzeci. Nie wiem, czy to zmęczenie po nieprzespanej nocy, czy brak koncentracji, ale chowam ambicję do kieszeni i zwalniam. Tym sposobem, po 2 godzinach i 2 minutach docieram do 1 bufetu, gdzie czeka mąż, trener i gdzie mili ratownicy medyczni obmywają mi poharatane piszczele. Odkrywam przy okazji, że mam dziurę w ulubionych spodniach. No trudno: zawsze to lepiej, niż dziura w kolanie. Postałabym jeszcze towarzysko na tym punkcie, ale mąż z trenerem dosłownie mnie wypychają na drugą pętlę w Czechach.

Foto (c) Mąż


Jakoś naiwnie zapamiętałam sprzed 5 lat, że była łatwiejsza niż pierwszy odcinek, ale chyba zadziałał mechanizm wyparcia. Pomna wywrotek z pierwszego odcinka, w pełnym skupieniu pokonuję kolejne kilometry, napędzana myślą o łatwym i przyjemnym fragmencie między 2 punktem a Pasterką. Oraz nadzieją na odgazowaną Colę. Znów roller-coaster, korzenie, kamienie, strome schodki, a przy okazji nieprawdopodobnie piękne formacje skalne, zapach lasu, ćwierkające ptaki i szum wiatru w koronach drzew. Docieram do 2 punktu (w tym samym miejscu, co punkt nr 1), a tam widzę, że mąż został wolontariuszem odpowiedzialnym za zaopatrzenie biegaczy w odgazowaną Colę - dwoi się i troi, z głośników Jerzy Stuhr śpiewa "Stoję przy mikrofonie", a obsługa punktu przygotowała dla biegaczy rozkładane krzesełka. Wcinam pomarańcze, cytryny z solą, swojego batonika, piję wodę i colę, śmieję się jak głupia. Na szczęście jest bardzo zimno, a na sąsiednim polu wywalają obornik, więc zmykam czym prędzej w stronę Pasterki. Tak jak pamiętałam: najpierw asfalt, prawie płaski, leciutko pod górę, więc można cały czas truchtać, później długi, fajny zbieg i długi, ale niezbyt stromy i łatwiutki technicznie podbieg. Wyciągam kijki i maszeruję raźno. Do Pasterki docieram na totalnym haju: jeszcze tylko 20 km! 

Jestem bardzo głodna, ale z konkretów do jedzenia są tylko kanapki z serem, czyli coś, od czego na biegu mnie odrzuca. Ładuję więc w siebie wafelki, banany, pomarańcze, poprawiam własnym żelem pomidorowym, tankuję wodę i colę - może do czwartego punktu wystarczy. Idę żwawo przez piękną polanę, żeby wszystkie spałaszowane dobra nieco ułożyły się w żołądku. Poza tym dobrze wiem, co czeka mnie w pobliskim lesie... Na ambicję (a raczej na próżność) nadeptują mi w końcu fotografowie "Piękna sportowa sylwetka, tylko dlaczego nie biegnie?". Biegnie, biegnie.

Foto (c) Piotr Dymus

Wbiegam do lasu, a po chwili wolontariuszka kieruje mnie na ścieżkę prowadzącą stromo w dół. Jednocześnie widzę biegaczy, którzy zrobili już piekielną pętlę, czekającą mnie właśnie teraz. Wąsko, stromo, korzenie, kamienie. Mijam jednego biegacza, za chwilę drugiego - przystanął, trzymając się drzewka, i odrywa kijkiem listek od podeszw swoich nowiutkich butów - zbiegam w dół. Naprawdę zbiegam! Kiedy już mi się wydaje, że dotarłam na dno czeluści piekielnych, tak długi jest ten zbieg, zaczyna się w miarę płaski i szeroki dukt. Nogi odpoczywają w spokojnym biegu, doganiam kolejnego biegacza, a wolontariusz uprzedza nas, że zaraz zaczniemy trudny podbieg. W zgodnym duecie odpowiadamy "Tak, pamiętamy!" i wszyscy się śmiejemy. 

Noooo... Tak. To jest ciekawy fragment trasy: nie wiem, czy ktoś tam, cały czas podbiega, bo miejscami trzeba pomagać sobie rękami i trochę się podciągać na skałach, między połamanymi gałęziami i konarami. Strasznie mi się to podoba! Upocona i zdyszana, ale z uśmiechem od ucha do ucha docieram do punktu, z którego widziałam biegaczy kończących pętlę. Wolontariusz prosi o trzymanie się lewej strony jezdni i pilnowanie skrętu w lewo. Aha - to tam zacznie się druga część podejścia na Szczeliniec Mały. I tak też jest. 5 lat temu ten fragment wydał mi się straszny. A teraz? No bardzo stromo, kamienie i korzenie, ale wspinam się dziarsko i jest super fajnie. Za którymś kamieniem stoją dwie kilkuletnie dziewczynki i biją brawo, za chwilę kibicuje cała rodzina, a poza tym to już 40 km i zaraz będzie bufet. 

Schodzę ostrożnie między korzeniami i skałami, trochę zeskakuję, trochę się zsuwam i już jestem przy 4 bufecie, przy którym obsługa zachęca do częstowania się ciastem drożdżowym. Oczywiście!

Foto (c) Mąż

Wybiegam z bufetu posilona, optymistycznie nastrojona, a w dodatku, dosłownie za niecały kilometr czeka na mnie mąż! I fotograf. Mąż biegnie ze mną ponad kilometr: jak fajnie być przez chwilę razem! Gadamy sobie, przebiegamy przez jedną z najpiękniejszych łąk na całej trasie, znów spotykam fotografów i śmieję się, że tym razem nie idę. Rozstajemy się w końcu z mężem - chce na mnie poczekać przy szosie do Karłowa, gdy zbiegnę z Błędnych Skał. Później powiedział mi, że usłyszał od wyprzedzonej przeze mnie przed chwilą pary: "Widzisz? On tak co chwilę ją pewnie podciąga!". Gdyby wiedzieli, jak bardzo nie lubię, kiedy mi ktoś prowadzi bieg i jak bardzo lubię sama sobie nadawać tempo... Dobiega do mnie kolega, z którym wcześniej już się spotykaliśmy na trasie i na punktach. Trochę gadamy o trasie, o dzieciach, zaczynamy podejście do Błędnych Skał. No i tam lekko siada mi bateria. To już około 45 km, dociera do mnie zmęczenie i niewyspanie. Prawdę mówiąc, zamykają mi się oczy i marzę, żeby choć na 5 minut usiąść i się zdrzemnąć. Arbuzy chcą spać! Popijam Colę z bidonu, zjadam żel, żeby nafutrować się cukrem i kofeiną i jeszcze na te ostatnie kilometry postawić do pionu. Zwalniam, choć tak lubię podejścia i podbiegi, a poza tym widzę uciekających mi ludzi, których już prawie-prawie dopadłam. 

Wreszcie jest punkt na Błędnych Skałach. Ponad 47 km, od fantastycznej ekipy dostaję sól (sól popijana wodą naprawdę stawia na nogi!), wodę, colę, wciągam jeszcze jeden żel i ruszam. Boję się tych Błędnych Skał, bo 5 lat wcześniej prawie doprowadziły mnie do obłędu. Nie inaczej jest tym razem: z profilu trasy na numerze startowym wynika, że powinnam zbiegać. A tu płasko, w górę, płasko, w górę. I jeszcze kamienie i korzenie i drobniutki, suchy piasek, który przy każdym kroku po parę ziarenek ląduje w butach. Mam już pęcherz na pięcie, a teraz jeszcze ten śliczny, biały piaseczek zdziera mi żywcem skórę z palców u nóg. Stopy cierpią na kolejnych ostrych kamieniach i korzeniach. Między drzewami majaczy Szczeliniec. Zaczynam rzucać strasznymi bluzgami pod nosem, patrzę z rozpaczą na zegarek i na coraz wolniejsze tempo, a w dodatku słyszę, że powoli dogania mnie para, według której mąż mnie co chwilę podciąga. O, nie! Prędzej tu całą skórę ze stóp zostawię niż dam się wyprzedzić. Rezygnuję z kuszącej myśli o przystanku i wytrzepaniu piachu z butów i skarpetek. Trudno: jeszcze parę kilometrów do mety, tam będą ratownicy medyczni i poproszę ich o plastry. Nie umrę. Tylko, wamać, gdzie ten zbieg?! Na liczniku 51 km, staram się przyspieszyć, jednocześnie kwiląc cichutko przy każdym kroku i wyobrażając sobie krwawą jatkę zachodzącą wewnątrz prawej skarpetki. W końcu jest zbieg - zapamiętane belki, ułożone ukośnie i wypełnione kamulcami. Głosy podejrzliwej pary coraz bardziej cichną z tyłu.

Już mnie nic nie obchodzi - puszczam się w dół. Dzięki temu, że na zbiegu inaczej stawiam stopy, pęcherz i obtarte paluchy przestają dokuczać. Co prawda czuję jak strasznie mam zmęczone czwórki, tyłek i mięśnie brzucha, ale to nic - do tego uczucia przyzwyczaiłam się w drugim dniu obozu w Alpach. Nie mogę uwierzyć, ale wyprzedzam kolejne osoby i na końcu zbiegu widzę męża, który, jak obiecał, czeka na mnie kilkadziesiąt metrów od szosy. Biegnie ze mną, a ja tylko proszę go, żeby nie mówił do mnie ani słowa, nie popędzał, nie dopingował. Cisza. Patrzę pod nogi i chcę jak najszybciej dotrzeć do schodów na Szczeliniec, jak najszybciej mieć za sobą asfalt, który jest torturą dla moich wymęczonych kamieniami i korzeniami stóp. W niektórych z mijających mnie samochodów ludzie dopingują, klaszczą, więc jeszcze troszkę przyspieszam i wpadam na deptak prowadzący do schodów na Szczeliniec. 

Owmordę, dlaczego zapamiętałam, że deptak jest z górki, skoro jest POD górkę? No nic: mam taki doping, że biegnę (dodatkowo poganiana budzącym mdłości zapachem barowych grillów) i przechodzę do marszu dopiero jakieś 20-30 m przed słynnymi 665 schodami, żeby złapać oddech. Na schody wpadam, jakby mnie goniły furie i 4 jeźdźców Apokalipsy. Lecę po 2 na raz, możliwe, że dawno przekroczyłam swój HR Max, choć to podobno niemożliwe. Już po biegu mąż powiedział mi, że schody i fragment do mety pokonałam w niecałe 6:30 min. Wyprzedzam kolejne osoby (nie wierzę!), biegacze, którzy już wracają z medalami i piwem sprzedają mi informacje o tym, ile jeszcze zostało do końca i przyrzekają, że na mecie czeka piwo. Kiedy już mam wrażenie, że się porzygam albo że zaraz ugną się przede mną nogi, schody wreszcie się kończą  i wpadam na drewniane pomościki między skałami. Wylatuję zza schroniska. Metę mam na wyciągnięcie ręki i wtedy dzieją się ze mną rzeczy nieopisane: wskakuję w podskokach na metę, odbieram medal od uśmiechniętej wolontariuszki, obracam się na pięcie, znajduję męża i rzucam mu się na szyję. Pozostało mi tylko przebranie się w suchą koszulkę, założenie cienkiej puchówki i czapki oraz wypicie otrzymanego na mecie pysznego piwa.

Foto (c) Mąż

Tak. 5 lat po tym, jak po raz pierwszy kręgosłup prawie wyeliminował mnie z biegu (szczegóły tutaj <klik>), 9 miesięcy i 19 dni po operacji, która niosła ze sobą ryzyko niedowładu prawej nogi i różne inne ciekawe scenariusze, ukończyłam Supermaraton Gór Stołowych, czyli 54 km, 2400 m w górę, 2300 m w dół, milion korzeni, milion kamieni i miliard ziarenek piasku, w 9 godzin i 42 minuty. I nawet bez rzeźni w prawej skarpetce. 

Naprawdę wróciłam.



piątek, 10 listopada 2017

Klatą na udo

Ava, koleżanka po blogu, zadała na fejsbuczku ważne pytanie: "kto mi powie jak się rozciągać w domu, żeby np. za miesiąc dotknąć głową a w zasadzie klatką piersiową do ud (a glową do kolan)"

Ze względu na to, że pytanie kierowała m.in. do mnie, a wszystko przy okazji posta o świetnym zestawie asan na otwarcie bioder, postanowiłam zająć się sprawą poważnie i odpowiedzieć jak najpożyteczniej. Oczywiście z takim zastrzeżeniem, że nie jestem ani trenerką, ani fizjoterapeutką ani nauczycielką jogi. 

Nowienc zacznę od komplikacji tematu i napiszę, że z tymi skłonami w siadzie jak i w staniu jest tak, że są ludzie mało wysportowani, którzy wchodzą na matę i na pierwszych zajęciach kładą klatkę piersiową na podłodze albo przytrzymują sobie uszy kolanami. A są ludzie bardzo wysportowani, którzy po wielu, wielu tygodniach ćwiczeń, za sukces poczytują sobie dotknięcie czubków palców u stóp czubkami palców u dłoni. Z moich obserwacji oraz rozmów z ludźmi znającymi się na rzeczy wynika, że statystyczny biegacz zalicza się raczej do grupy drugiej. 

Dlaczego? Skoro się rozciąga regularnie i sumiennie wałkuje? Można wszystko zwalić na spięte mięśnie dwugłowe uda. Ale spięte dwójki to nie wszystko - największym problemem może być spięty tyłek z przyległościami, a wypowiadając się naukowo (tak, tak - przeczytałam kilka mądrych artykułów i teraz szpanuję), spięte rotatory zewnętrzne stawu biodrowego. Co to są rotatory zewnętrzne stawu biodrowego? Aż sama sprawdziłam i są to np. takie mięśnie jak: mięsień pośladkowy wielki, mięsień gruszkowaty, część tylna mięśnia pośladkowego średniego i małego. Szczególnie ważnym mięśniem dla elastyczności bioder jest mięsień gruszkowaty - u biegaczy napięty często do granic możliwości (ile godzin spędziłam na piłeczce tenisowej albo z łokciem fizjoterapeuty/tki, wbitymi w ten właśnie mięsień...). 

Dodam jeszcze, że skłony przy napiętych dwójkach oraz wyżej wspomnianych rotatorach, jeśli są robione na siłę i do wyprostowanych albo wręcz przeprostowanych nóg, mogą stać się przyczyną problemów z dolnym odcinkiem kręgosłupa. 

No dobrze, jak zatem bezpiecznie wykonać asany, które doprowadzą do tego, że wreszcie dotknie się klatką ud a głową kolan, jednocześnie nie wypsztykując dysku z odcinka lędźwiowego kręgosłupa?

Ponieważ sama będę wracała powolutku (za kilka tygodni) do skłonów, których na razie robić mi nie wolno, zamierzam podejść do całej sprawy tak:

1. Przed praktyką:

a) rozluźnienie z adho mukha virasana <klik>

b) rozluźnienie szyi i barków <klik>

c) asany "krowa" i "kot" (po kilka razy, pamiętając, że przechodząc do kota robimy wydech, a do krowy - wdech):

Kot (foto portaljogi.pl)

Krowa (foto portaljogi.pl)

2. Po takim wstępie przejdę do Powitania Słońca A (4 serie), a następnie do Powitania Słońca B (dwie serie), pamiętając, żeby skłony robić z ugiętymi kolanami, jeżeli przy prostych kolanach nie będę mogła dotknąć klatką piersiową ud (założę się, że nie będę mogła - ostatni skłon przed operacją zrobiłam równo dwa miesiące temu)! Ugięte kolana można mieć też w psie z głową w dół - w tej pozycji najważniejsze jest wyciągnięcie kręgosłupa i zgięcie w biodrach, a nie prostowanie nóg i opuszczanie pięt kosztem zaokrąglonego kręgosłupa i zaciśniętych barków. 

Film Małgorzaty Mostowskiej "Energetyczna joga na dobry poranek"

3. A jak już będę ledwo zipieć po seriach Powitań Słońca, zafunduję sobie pozycję kija, czyli dandasana <klik>, która powie prawdę o sile mojego gorsetu mięśniowego, rozciągnięciu mięśni dwugłowych oraz elastyczności bioder. 

Dopiero wtedy, kiedy będę w stanie zrobić psa z głową w dół z prostymi nogami, piętami na podłodze oraz prostymi plecami, kiedy wytrzymam bezboleśnie w pozycji kija i dotknę klatką piersiową ud, a nosem kolan w skłonie przy Powitaniu Słońca (zachowując niezaokrąglone plecy!), przejdę do bardziej zaawansowanych skłonów w siadzie i staniu. 

Mam nadzieję, że powyższy post nie zawiera miliona błędów merytorycznych. Jeżeli ktoś znający się na rzeczy chciałby coś dodać, skomentować - będę bardzo, bardzo wdzięczna!

Na zakończenie polecam polubienie na Instagramie i przejrzenie prostych zdjęciowych instruktaży, pokazujących błędy wykonywane w pozycjach jogi (m.in. w skłonie) oraz prawidłowe wykonanie tych pozycji:

Martina Rando <klik>
Inflexibleyogis <klik>
Martina Sergi <klik>

Namaste, Ava :)

sobota, 26 sierpnia 2017

Domaty.blogspot.com

Jeśli ktoś zagląda na FP na fejsbuczku, zapewne trudno było temu komuś przeoczyć, że ostatnio mam nowy nałóg. Nałogowi temu na imię "joga" i jest dla mnie zbawieniem w czasie, w którym teoretycznie wolno mi wszystko, ale w praktyce to "wszystko" wygląda mizernie.

Bo tak:

Rower: czy na pożyczonym, czy na moim, kończy się tak samo, tzn. boli. Nie chodzi o typowe bóle obitego siodełkiem pupska, tylko o to, co wyrabia się z moim uciśniętym kręgosłupem i nerwami. No niefajnie się wyrabia, więc rower już odpuściłam i pozwalam sobie tylko na naprawdę malutkie i dostojne przejażdżki (do 10 km). A taka szkoda, bo właśnie przestałam zaciskać kurczowo hamulce przy zjazdach z górek... (życiowe osiągnięcie!)

Bieganie: czasem boli w trakcie, czasem przestaje po 3-4 km, ale nauczona doświadczeniem nie biegam więcej niż 5-7 km, bo bieganie powoduje ból odroczony w czasie. Po godzinie - dwóch zaczyna napierniczać, niezależnie od rozciągania, piłeczkowania, czy wałkowania. Nowienc biegam raz na parę dni, niewiele, powolutku.

Siłownia: po siłowni boli najbardziej, więc odpuszczam aż do momentu, gdy dostanę zielone światło po operacji.

Boli, gdy dłużej chodzę, siedzę lub stoję. Nawet, gdy leżę długo w jednej pozycji, też boli.

Dobra, nie o moim cierpiętnictwie ma być tu mowa, tylko o jodze, czyli jedynej aktywności ruchowej, która nie tylko nie powoduje bólu, ale go całkowicie uśmierza. I jeszcze sprawia mi ogromną frajdę.

Po raz pierwszy w życiu chodzę na zajęcia z ashtangi - do tej pory chodziłam do szkół jogi Iyengara. Jaka jest między nimi różnica? W bardzo dużym uproszczeniu: joga Iyengara jest raczej statyczna, a ashtanga dynamiczna. Podkreślam: w bardzo dużym uproszczeniu.

W czerwcu chodziłam głównie na zajęcia "szczęśliwy kręgosłup", prowadzone przez instruktorów jogi, którzy są również fizjoterapeutami. Dzięki tym zajęciom uwolniłam się (przynajmniej do wyjazdu do Szwajcarii) od bólu i poznałam asany, dzięki którym mogę sobie doraźnie pomagać w domu. Zaglądałam też na zajęcia "regeneracja" (choć, w zależności od prowadzącego, jedne były rzeczywiście regenerujące, a z innych wychodziłam zlana potem) i na vinyasę.

Co to jest vinyasa? Joga vinyasa to dynamiczne przejścia pomiędzy poszczególnymi asanami (flow), w których ruch dostosowujemy do oddechu. W wydaniu zaawansowanym przypomina to trochę układy gimnastyczne. W wydaniu moim - daje poziom zmęczenia podobny do ostrego treningu funkcjonalnego, rozluźnienie w całym ciele i zakwasy jako syndrom dnia następnego. Napiszę tylko, że w trakcie sesji odpoczywa się w psie z głową w dół.



Zdjęcie ze strony socialhermit.me

A ja w trakcie zajęć czasem wyglądam tak:


Rysunek autorstwa Pawła Ponurego Żukowskiego

W jogę i wybieranie różnych zajęć wciągnęłam się do tego stopnia, że w ostatnio pobiłam rekord: w ciągu 7 dni byłam w szkole jogi 5 razy. I, co jest jeszcze większym osiągnięciem, namówiłam na wspólne zajęcia dla początkujących mojego męża. Który, uwaga, uwaga, wykupił sobie karnet i poszedł 2 dni później sam na zajęcia "szczęśliwy kręgosłup".

Uwierzcie mi, kręgosłup po każdych zajęciach jogi jest szczęśliwy.  

A, kiedy poczułam się już na tyle mocna, żeby spróbować kolejnego stopnia wtajemniczenia, umówiłam się z koleżanką na poranne zajęcia Mysore. Te zajęcia przygotowują do indywidualnej praktyki jogi. Są przeprowadzane w kompletnej ciszy, instruktor robi tylko indywidualne korekty i patrzy na ćwiczących, natomiast każdy jest sam ze swoją matą. Zaczynamy od delikatnej rozgrzewki: kocie grzbiety, itd., żeby kręgosłup od razu nie dostał mocnego bodźca podczas powitania słońca. A później takie misie, jak ja jadą, z pierwszą serią (doszłam do pierwszej asany w piątej linijce):


Obrazek z pinterest.com

Obok mnie ćwiczyła pani, która była chyba zrobiona z kauczuku, a brzuch i plecy miała z tytanu!

Mój chaotyczny post kończę przesłaniem: jeśli ciągle łapiecie kontuzje, bolą Was kręgosłupy, ITBSy i inne cuda, spróbujcie jogi. Najlepiej w dobrej szkole, pod okiem instruktora. Nie martwcie się tym, że nie jesteście rozciągnięci, nie umiecie zrobić mostka ze stania albo szpagatu: na zajęciach nikt Was nie ocenia, przychodzący ludzie mają tak różny stopień sprawności, że trudno nawet wyciągnąć jakąś średnią, instruktor skoryguje Wam pozycję tak, żebyście zrobili ją jak najbardziej prawidłowo, ale bez bólu i bez ryzyka zrobienia sobie krzywdy. Do ćwiczeń nie trzeba żadnego specjalnego stroju (choć są firmy produkujące przepiękne ciuchy jogowe) - sama ćwiczę w ubraniach biegowych, a znam wielbicielki bawełnianych dresów i koszulek. Ubranie ma być wygodne i nie krępować ruchów.  Matę do jogi można wypożyczyć w szkole, zanim zainwestuje się w swoją. Ćwiczymy boso, więc nie trzeba inwestować w kompresję ani buty z bieżnikiem, dropem i pianką. 

Na zachętę dodam, że do praktykowania jogi przyznają się: Emelie Forsberg, Lizzy Hawker, Rory Bosio, Scott Jurek i Timothy Olson. 

Namaste! 


środa, 12 lipca 2017

Alpejskie pyknięcie

Pisanie o zejściu z trasy jest, delikatnie mówiąc, nieprzyjemne, niemniej, z kronikarskiego obowiązku i z chęci podzielenia się wrażeniami z części Ultra Trail Verbier St. Bernard, wychodzę poza strefę komfortu (że mi ten ohydny zwrot przeszedł przez palce!) i - voila'!

W zasadzie liczyłam się z tym, że coś "pyknie" od weekendu majowego, kiedy pyknął Achilles i okazało się, że mam stan zapalny w samym ścięgnie i w kaletce. Skąd? Dlaczego? Przeczekałam przepisową przerwę na wyleczenie stanu zapalnego, chodząc tylko na siłownię i jogując w domu oraz stawiając się 1-2 razy w tygodniu na męczarnie u osteopaty. Pierwsze roztruchtanie (5 km) zakończyłam łzami radości, bo wreszcie nie bolało. Powoli wchodziłam w przerwany trening, gdy pojawiła się kolejna atrakcja: spięty gruszkowaty, co oznaczało p tworny ból półdupka, promieniujący na całą nogę, aż do stopy. Pojawiły się nieciekawe teorie na temat kręgosłupa. Wróciłam na jogę - już nie w formie chałupniczej, ale w dobrej szkole. Zajęcia "szczęśliwy kręgosłup", "vinyasa" oraz "regeneracja" oblatywałam tak regularnie, jakby w nagrodę dawali tam słoiki z małosolnymi. Ból ustępował, w czym pomagały mu również regularne osteotortury. Biegałam, chodziłam dalej na siłownię, wydawało mi się, że jestem w dobrej formie - na pewno w najlepszej formie siłowej wszechczasów. Oglądałam co wieczór profil trasy i mapkę, sprawdzałam prognozy pogody: normalka przed zawodami. 

W zasadzie gdzieś w tyle głowy dzwoniło mi ostrzeżenie przyjaciółki, która Alpy w kantonie Valais schodziła w towarzystwie urodzonego w Valais męża: że jeśli będzie słońce i ciepło, to będzie piekło, że to są trudne góry, itp. itd. 

I wtedy stała się podróż. 

No cóż - francuska część Szwajcarii jest dosyć daleko od Warszawy, zatem rozbiliśmy podróż na 2 dni. Już po pierwszym, gdy zatrzymaliśmy się na nocleg w północnej części Bawarii, czułam się pospinana i obolała. Przeszliśmy się, rozciągnęłam się - liczyłam na to, że przejdzie. Następnego dnia podróż trwała wieki, ze względu na niezliczone remonty autostrad w Niemczech oraz straszne korki w okolicach Zurychu. Ostatnią godzinę drogi spędziłam modląc się, żeby dojechać jak najszybciej, bo ból był nie do zniesienia. Znów bolał mnie tyłek i cała prawa noga, stopa drętwiała - masakra. 

Wieczorem zaliczyliśmy spacer z przyjaciółmi i ich psem po okolicznych wzgórzach, rozciągnęłam się, a A. umówiła mnie na następny dzień do miejscowego osteopaty. Który, jak się okazało, mówił fantastycznie po włosku, więc bez problemów przedstawiłam mu mój tyłkowy problem oraz plany na nadchodzącą sobotę. Nie wiem, jak to zrobił, ale po godzinie nie bolało mnie nic. Tylko uprzedzał, że ból może wrócić, bo napięcie jest bardzo duże i pochodzi od... stopy. Tej, która była złamana 5 (słownie: PIĘĆ) lat temu. 

Jak powiedział, tak się stało, ból wrócił następnego dnia, tylko w znacznie mniejszym natężeniu.

I wtedy stał się piątek i trzeba było jechać do Verbier, bo, mimo wszystko, postanowiłam spróbować. 

W potwornym upale dojechaliśmy do Le Chable, w którym zlokalizowano expo i biuro zawodów. No i pierwszy zonk: szłam z kilometr z plecakiem z wyposażeniem obowiązkowym, a na miejscu okazało się, że nikt nic sprawdzać nie będzie (choć w regulaminie było napisane, że będą przed wydaniem numeru) i wystarczy podpisać się pod oświadczeniem, że ma się to wyposażenie. Oj, trochę to mało szwajcarskie, noale. 

Zakwaterowaliśmy się w Verbier, zjedliśmy kolację, przygotowałam rzeczy na rano i spać, spać, spać, bo przez cały tydzień, w związku z bólem tyłka, stresem i komarami, spałam bardzo mało. 

I wtedy stał się start. 

Mój bieg, Traverse'e startował z uroczej wioseczki La Fouly, położonej w Val Ferret. Było słonecznie, bardzo ciepło i tłoczno. Moje chłopaki mnie uściskały i poszły do strefy kibiców, a ja stałam, czekając na start i odprawiając swoje myślowe rytuały przedstartowe. Ruszyłam spokojna i ciekawa, tego, co mnie czeka. 

Najpierw był asfalt, idący leciutko w górę. Można było truchtać, choć palące słońce zniechęcało do większego wysiłku. Po kilometrze zyskałam koleżankę - miłą Valerie z Genewy, która zapytała, czy możemy biec razem i truchtałyśmy obok siebie, gawędząc mieszanką angielskiego i francuskiego. A po 2 czy 3 km, w miejscu w którym asfalt przeszedł w szutrową drogę, zdarzyło się to, czego się obawiałam: pykło. Nie w Achillesie, nie w tyłku - w dolnej części kręgosłupa. Nieprzyjemny, promieniujący ból. Taki, jaki towarzyszył mi przez ponad 30 km na moim pierwszym biegu ultra - Maratonie Gór Stołowych (w wersji rozszerzonej) w 2013 roku. 

Co tu robić? Wracać? Nie, spróbuję, może przejdzie. 

Szutrowa droga robiła się coraz bardziej stroma i zwęziła się do ścieżynki, po której wspinaliśmy się gęsiego. Troszkę przyspieszyłam, zostawiając Valerie gdzieś z tyłu. Chciałam znaleźć się jak najszybciej na górze, licząc na jakiś chłodniejszy powiew i ulgę od narastającego upału. Od czasu do czasu rozglądałam się dookoła, podziwiając widoki jak z bajki. Po 7 km ból stał się tak silny, że zeszłam na pobocze i usiadłam. Jeszcze 5 km do przełęczy św. Bernarda. Dam radę?



Ruszyłam dalej. Coraz stromiej pod górę, po kilkuset metrach ból wrócił. W górę, w górę, w górę. Dotarłam wreszcie do przecudownego miejsca - Lacs de Fenetre, granatowych jeziorek otoczonych ośnieżonymi szczytami na wysokości 2500 m npm. Zatrzymałam się, żeby zrobić zdjęcia i znów dać chwilę odpoczynku mojemu kręgosłupowi. Po chwili natrafiłam na grupkę kibiców, którzy oferowali nam, zawodnikom, białe wino. Dwóch chłopaków przyjęło poczęstunek, ja odmówiłam ze śmiechem. "Ale, madame, mamy też różowe!" Nie skusiłam się, choć może było trzeba. Za to zrobiłam im zdjęcie.



Jeszcze chwila podchodzenia i wreszcie wspięłam się na Col de Fenetre (2698 m npm), z której schodzi się na włoską stronę i można podziwiać cudowny widok na Val d'Aosta. 9,4 km z przewyższeniem 1125 m. 

I wtedy przyszedł sms.

Już niedaleko do bufetu na przełęczy św Bernarda, a tam będą moje chłopaki i nasi przyjaciele. Juhuuu! Sięgam po telefon "Jest straszny korek. Nie dojedziemy na przełęcz. Do zobaczenia w Bourg S. Pierre". Aha. Robię przegląd zapasów w plecaku - jeśli punkt św Bernarda nie będzie miał żadnych rodzynek, ciastek, bananów, itd., do odległego jeszcze o 16-17 km Bourg St Pierre mam do dyspozycji garść rodzynek, kilka galaretek i 1 żel pomidorowy. Wypas.

Zbiegam wąską ścieżką, zsuwam się coraz śmielej po płaskich głazach, przeskakuję przez wąskie strumyczki. Spotykam włoską rodzinę z dwójką malutkich dzieci "Vai, Anna, vai!". Jeszcze trzeba przejść przez szosę, wspiąć się pod górę w nieziemskim upale i palącym słońcu i jest punkt. Ufff.... Są przekąski! Szukam miejsca do siedzenia, bo plecy napierniczają, ale zostaje mi tylko podłoga. Więc siadam z kubkiem coli, pomarańczami, rodzynkami, ostatnim kawałkiem banana i patrzę na zwycięzcę trasy X-Alpine, który właśnie przybiegł i posila się.

Dobra, chłopaków nie ma, przyjaciół nie ma, trzeba lecieć dalej. W miarę płasko, więc biegnę, mam doping kibiców, dopadam do ścianki, którą będziemy się wspinać do najwyższego punktu na trasie - Col de Chevaux. W połowie podchodzenia znów muszę zrobić przystanek, bo strasznie boli. Dociera do mnie, że nie przebiegnę całej trasy. Liczę godziny, odległości, kombinuję i w końcu stwierdzam, że zejdę z trasy w Bourg St Pierre. Następny punkt, z którego można zejść będzie za 20 km i jeszcze jedną górę powyżej 2400 m npm. Nie wiem, czemu tak strasznie boli, co się dzieje. Smutno mi.

Na Col de Chevaux stoi dwóch panów, którzy życzą wszystkim miłego zbiegania. Podziwiam widok, składam kijki i ruszam w dół. Wąziutka, kamienista ścieżynka schodzi zboczem góry, otwierając cudowny widok na kilkusetmetrową przepaść ze śniegiem w dole. Wyprzedzam trochę ludzi, którzy schodzą trzymając się ściany. Docieram do dna doliny i ścieżki prowadzącej wzdłuż strumienia. Trochę biegnę, trochę idę. Oczywiście, zatrzymuję się po drodze, bo znowu boli jak cholera. Przechodzę przez szeroki strumień, trzymając się rozciągniętej liny i truchtam sobie dalej. Mijam stada krów, przeskakuję przez pozostawione przez nie placki. Robi się bardzo gorąco i duszno, od czasu do czasu kropi deszcz. Po prawej stronie mam sztuczny zalew a za nim tunel, prowadzący od przełęczy św Bernarda. Odliczam kolejne setki metrów, kilometry. Boli strasznie, ale już nie chcę się zatrzymywać.


Wbiegam do lasu, przyspieszam na zbiegu i nagle widzę mojego męża, który stoi z jakimś facetem i dzieckiem i kibicują biegaczom. Facet czekał na swoich rodziców, a sam zszedł z trasy w Bourg St Pierre. Mąż czekał na mnie. Staram się nie rozkleić, tylko biec dalej. Wbiegamy do miasteczka, w którym kibice zapewniają serdeczny doping. Mijam A., robiącą zdjęcia, dobiegam do miejsca, które zdaje mi się punktem odżywczym. Ale dlaczego nie ma nic do jedzenia ani do picia? Zatrzymuję się zdezorientowana. Mąż i P. kierują mnie dalej, za jakiś budynek. Staję na placyku przed nim i nadal nie widzę nic nadającego się do spożycia. Okazało się, że punkt odżywczy był wewnątrz budynku, że P. spędził prawie godzinę kierując kolejnych zdezorientowanych biegaczy do środka i że orgowie nie popisali się oznaczeniem.

Podbiega do mnie Ironman i rzuca mi się na szyję, po czym stwierdza "Mamusiu, bardzo śmierdzisz." Wchodzę do środka, biorę colę, owoce, wynoszę to na zewnątrz pod dające cień drzewka (w słońcu jest piekarnik) i rzucam się na trawę. Koniec. Jeszcze tylko trzeba podejść do orgów i powiedzieć o zejściu z trasy. Na pewno? Na pewno. Pani z obsługi pyta, czy coś się stało, czy nie potrzebuję pomocy medycznej - nie, nie, dziękuję. "Madame, proszę się nie przejmować, to tylko bieg. Ma pani całe życie i wiele innych biegów przed sobą. Tylko niech pani nie płacze, dobrze?" Uśmiecham się do niej i wracam na swoje miejsce w cieniu. Do męża, do Ironmana, do przyjaciół.

I wtedy tak troszkę dociera do mnie: to tylko bieg.

A potem jest najlepsze: wsiadamy do samochodu i przejeżdżamy na włoską stronę na wspaniały makaron, do miejsca, w którym byliśmy parę lat wcześniej z bliskimi i kochanymi osobami. Makaron działa terapeutycznie - wracam do Verbier mniej smutna i mniej obolała.

Następnego dnia, rano, kibicujemy w Verbier finiszującym zawodnikom z trasy X-Alpine (111 km, 8400 m przewyższenia) i Ironmanowi, który wystartował w biegu dla dzieci na 1,2 km - 600 m pod górkę i 600 z górki. I zjeżdżamy na kilka dni z gór, aby w nie powrócić na moje urodziny.

Refleksje? Cóż mam powiedzieć - dopóki nie wrócę do Warszawy i nie zbadam porządnie kręgosłupa, nawet nie wiem, co nie zadziałało. Czy żałuję? No pewnie, że żałuję - to był dla mnie najważniejszy bieg w tym roku. Umówmy się jednak: to nie koniec świata.

Gdyby ktoś chciał wystartować w Ultra Trail Verbier St. Bernard, powtórzę to, przed czym uprzedzali mnie nasi miejscowi przyjaciele: bieganie w Alpach w Valais jest po prostu trudne. Duże przewyższenia, techniczne trasy, zmienna pogoda, słońce, które wysysa wszystkie siły. Na pewno warto potrenować w choćby zbliżonych warunkach, nie zdając się wyłącznie na Lasek Bielański, wydmę falenicką, Agrykolę i siłownię. W przyszłym roku orgowie, z okazji 10 rocznicy biegu, planują specjalną edycję Traversee: 78 km z przewyższeniem, o ile dobrze pamiętam, 5800 m npm. To mniej więcej tyle, ile ma 120-kilometrowa trasa Lavaredo Ultra Trail i tylko 300 m mniej niż 101-kilometrowa trasa CCC. Organizacja jest nierówna: przy wydawaniu numerów panował bardziej sycylijski pierdolnik, niż szwajcarski porządek. Trasa była oznaczona raczej średnio - czasem musiałam się zatrzymywać i zastanawiać, którą ścieżką pobiec. Punkt w Bourg St. Pierre został w ogóle zorganizowany beznadziejnie: żadnych oznaczeń, gdzie biec, gdzie jedzenie, gdzie picie. Ale za to wszyscy byli szalenie mili i uczynni.

Jakie plany na resztę roku? Jakieś są, ale priorytetem będzie zrobienie porządku z kręgosłupem, czy czymkolwiek innym, co spowodowało taki ból w sobotę. Na razie cieszę się pięknymi wakacjami, wędrówkami po pagórkach, po Jurze, a od jutra - po wysokich, wysokich Alpach.

wtorek, 25 kwietnia 2017

Szczawnica zawsze zachwyca

Na wstępie chciałabym uprzedzić, że poniższy post zawiera lokowanie produktu i jest mało obiektywny. Szczawnica i Pieniny to jedna z moich najukochańszych miejsc na świecie, więc trudno mi o nich pisać bez emocji, trudno poddawać krytyce (chyba, że chodzi o szyldozę, w coraz większym stopniu opanowującą uroczy kurorcik), czyli będzie dużo ochów, achów i różnych takich. Bo przecież to Pieniny były pierwszymi górami, po których chodziliśmy z malutkim Ironmanem w nosidle, Durbaszka jest pierwszym schroniskiem, które z nami odwiedził, no i w ogóle same wzrusze.

Jedziemy.

Kiedy układałam sobie plany startowe na ten rok i wybrałam Trail Verbier St Bernard jako bieg sezonu, wiedziałam, że rozsądnie byłoby parę razy przetrzeć się na biegach górskich. Tzn. nie iść na wycieczkę górską, podczas której co 200 m robię zdjęcia, oglądam kwiatki i w ogóle zachowuję się jak podstarzała Ania z Zielonego Wzgórza, tylko poczuć nad sobą presję limitu czasu i jakiś ciąg do nieopierniczania się. Na pierwszy ogień wybrałam Wielką Prehybę, czyli 43,3 km w ramach Biegów w Szczawnicy, z przewyższeniem ponad 1900 m. Sporą część trasy znałam z indywidualnych wycieczek oraz zeszłorocznych Pereł Małopolski, zatem nie spodziewałam się ani większych trudności technicznych, ani wykańczających podejść czy karkołomnych zbiegów (nnooo, poza Szafranówką), dystans również wydał mi się odpowiedni na przetarcie, a poza tym - Ach! Szczawnica! Ach! Pieniny! [wzrusz!]

No i tak się złożyło, że, podobnie jak przed zeszłoroczną Łemkowyną, tydzień przed zawodami poświęciłam głównie na śledzenie serwisów pogodowych, komunikatów organizatora oraz dyskusji na FB dotyczących warunków na trasie. Gdyż najpierw padał deszcz, a potem nawaliło tyle śniegu, że było go więcej niż przez całą zimę razem wziętą.

Na szczęście wolę śnieg od upałów.

Pomijając liryczne szczegóły drogi z Warszawy do Szzcawnicy, odbierania pakietu startowego, wybierania stroju dopasowanego do warunków pogodowych oraz opychania się jedzeniem na zapas, zabiorę Was moją opowieścią na linię startu. Na którą zawiózł mnie mąż, żebym się za bardzo nie zmęczyła. Spotkaliśmy znajomych, więc zorientowałam się, że trzeba gdzieś się ustawić tak na 40 sekund przed wystrzałem. Polara włączyłam, gdy przypomniała mi o tym biegnąca obok JoKo, ponieważ troszkę się zagadałyśmy na tematy inne (np. sny przed startem - mnie śniło się, że przyjechałam na bieg bez butów trailowych, za to z miejskimi juniorkami i stwierdziłam, że lepiej będzie biec boso). Biegłyśmy sobie spokojniutko, cały czas rozmawiając, po drodze spotkałyśmy mojego męża i dzięki temu mamy foty, na których jesteśmy jeszcze zupełnie czyste i widać kolory naszych butów.

Foto Mąż

Jeszcze chwila i zaczęło się podejście na Bereśnik - tak dobrze mi znane i bardzo lubiane. Wiem, kiedy będzie bardziej stromo, kiedy się odwrócić, żeby zobaczyć panoramę Tatr. A tu dupa: Tatr nie widać, błoto coraz większe i zaczyna się śnieg. Co zrobić!

Im bardziej w górę, tym śniegu więcej. Można biec / iść wąską ścieżką, wytyczoną przez koła quada organizatorów oraz wydeptaną przez Niepokornych Mnichów oraz szybszych Prehybowiczów. Robi się coraz zimniej, pomiędzy drzewami snuje się mgła. Mniej więcej po godzinie zaliczam pierwszy kryzys, bo widoków nie ma, często się ślizgam, boję się zbiegać, chce mi się pić, a picie sprytnie schowałam do plecaka i, żeby po nie sięgnąć, musiałabym zdjąć plecak, otworzyć go, wyjąć softflask, napić się, schować softflask, zapiąć plecak, założyć go na plecy i to wszystko zrobić: a) nie wypierdzielając się na śliskiej ścieżce, b) nie wstrzymując ludzi za moimi plecami.  Mistrzyni organizacji! No trudno - może jakoś wytrzymam bez picia do Przehyby, gdzie jest pierwszy punkt odżywczy (14 km).

Wytrzymuję, ale z trudem. Na Przehybie jest szaro, zimno, coś siąpi, ale wolontariusze rozlewają gorącą, słodką herbatę. Wypijam dwa kubki, wciągam żel, zjadam parę kawałków pomarańczy, jeszcze jedna herbatka i ruszam z JoKo, która przybiegła dosłownie chwileczkę po mnie. Znów zaspy, śnieżne czapy na drzewach, ślisko, coraz zimniej, na otwartych przestrzeniach smaga wiatr, a do tego zaczyna padać śnieg. Co chwilę robię jakieś karkołomne figury, na podbiegu podciągam się na kijach, żeby nie zjechać w dół. Mam przemoczone nogi (na 7 czy 8 km wleciałam w błocko z roztopionego śniegu i nabrałam go sporo do butów) i jest mi potwornie zimno w stopy. Aż bolą. W końcu postanawiam przystanąć i zrobić przerwę dla głowy, bo jak w niej wreszcie coś ruszy, wszystko inne przestanie mieć znaczenie. Zjadam przy okazji żel, wypijam trochę wody, mija mnie tłum ludzi i wreszcie ruszam. Nagle wszystko robi się znacznie przyjemniejsze, choć nic nie zmieniło się ani w warunkach atmosferycznych ani w podłożu. Wreszcie zbiegam jak człowiek, a nie ostatnia fajtłapa, którą mija 30 osób na 20 metrach. Coś odblokowało się w tej mojej zaśnieżonej głowie.

Po dłuższym zbiegu wpadamy w błoto - ludzie zaczynają krzyczeć "No, nareszcie!!". Juhuuu! Niedługo kolejna słodka herbata! I Pieniny!

Wbiegam do punktu przy Bacówce w Obidzy, spotykam się znów z JoKo, która szybko załatwia swoje potrzeby jedzeniowo-piciowe, a ja tymczasem szykuję się na bankiecik, bo tu pieczone kartofle z solą, tam pomarańcze, no i ta słodka, gorąca herbata, którą przepijam, dla urozmaicenia, colą. Profilaktycznie idę jeszcze na siku do czystego kibelka w schronisku i lecę dalej, bardzo zdziwiona, że tyle ludzi z niebieskimi numerami dociera do punktu jeszcze po mnie. Jakoś mi się zdawało, że zamykam stawkę.

No, po Obidzy i pieczonych ziemniakach mogę wszystko. Nawet taplać się w błocie i słuchać gradu stukającego o kaptur mojej kurtki. Ogarnia mnie euforia, której nie gasi nawet zawadzenie nogą o gałązki jeżyn, wysyłające mnie parę metrów do przodu i twarzą do błota. A co tam! Wybiegam wreszcie w miejsce, gdzie widać jakieś widoki. Postanawiam zatrzymać się na wodę, żel i zdjęcia. I tak będę miała słaby czas, a przynajmniej wreszcie skorzystam z tego, że biegnę w górach. Za chwilę doganiam znowu  JoKo i spotykam Monikę, z którą zgubiłyśmy się w lesie na Łemkowynie. Gadamy chwilę z dziewczynami i wyrywam do przodu, do góry. Robi się ostro do góry, gdy zaczynamy przygodę w Rezerwacie Wysokie Skałki - ostro w górę, ostro w dół. I tak kilka razy. Za którymś razem w dół wywalam się po raz drugi.

Błoto, śnieg i trochę widoków

I nie wiem, czy to przez tę wywałkę, czy dlatego, że znów nic nie widać, jestem uciaprana błotem, znowu słyszę to okropne "cmok cmok" pod stopami, ale głowa mówi: "a wała". Niby biegnę, ale noga za nogą, robi mi się jakoś smutno i tracę ochotę na wszystko, z bieganiem na czele. Czego mi było trzeba?

Widoku Schroniska Pod Durbaszką - zbiegam do niego nie bacząc na błoto i śnieg. 2 słodkie herbaty, banany, pomarańcze, LANDRYNKA o smaku pomarańczowym (kurde, musiało być ze mną naprawdę źle) i jeszcze jedna herbata, którą wypijam siedząc sobie na murku i kontemplując widoki oraz zadowolenie z siebie. Huśtawki nastrojów wzmagają się w górach, czy co?

Wychodzę ze schroniska i szykuję głowę na ostatnie niecałe 9 km. Próbuję wypatrzeć Tatry, które stamtąd widać doskonale przy ładnej pogodzie, ale - hyhy, że tak powiem. Nawet nie wiem, kiedy docieram do Szafranówki i jej mylących kilku podejść. Wspinam się na górę, a tam niespodzianka, czyli stoi kolejka do schodzenia po linie, litościwie rozpiętej przez strażaków na prośbę orgów. Bez tej liny musielibyśmy zjeżdżać po błocie w dół, obijając sobie mocno tyłki o wystające kamienie. Wszystko trwa wieki, ale wreszcie przychodzi moja kolej i schodzę bez szwanku. A następnie ruszam z kopyta byle szybciej do mety.

Na ostatnich 2 km zaliczam ostatnią wywrotkę w błocie, dzięki której nabieram takiego dystansu do kolejnych ewentualnych wywrotek, że zbiegam jak szczęśliwe prosiątko. Pierwszy raz w życiu nie posiadam się z radości na widok kostki bauma. Oznacza ona koniec błota i bliskość mety. Biegnę wzdłuż Grajcarka, cały czas leciutko pod górę, zgarniam po drodze idącą dziewczynę i zachęcam ją do biegu. Z daleka widzę Ironmana, który czeka na mnie przy mostku prowadzącym do mety, bierze mnie za rękę i lecimy razem po ostatniej prostej. Medal dostał się, rzecz jasna, Ironmanowi!

A ja dostałam uściski od moich pozostałych wspaniałych kibiców, czyli męża i taty. Oraz piwo Karmi, wodę Kinga Pienińska i talerz frytek.

To była piękna chwila.


Przyznaję uczciwie, że śnieg i błoto nieco mnie sponiewierały - głównie psychicznie. Góry pokazały po raz kolejny, że mogą wszystko i że zawsze trzeba mieć wobec nich dużo pokory. Czas - 7:42 - jest mocno taki se, a jednak kosztował mnie sporo wysiłku. Jedno jest pewne: przetarłam się dosyć mocno. Najbardziej przetarłam skarpetki i ulubione legginsy: w obydwu, po zdjęciu, odkryłam gigantyczne dziury i zostawiłam je w szczawnickim koszu na śmieci.

Na koniec jak zwykle podziękuję mojemu mężu, za to, że znowu mnie wspierał przed startem i czekał z kurtką, suchymi skarpetkami i suchymi butami na mecie, a potem dzielnie płukał szlauchem z błota moje buty i stuptuty. I w ogóle za wszystko!


Ach, i oczywiście bardzo polecam Biegi w Szczawnicy: świetnie zorganizowana (lecz bez zadęcia) impreza biegowa w cudnym kawałku Polski. Wszystko na 5+, łącznie z akcją dywersyjną Łemkowyny, która zareklamowała się poprzez nawiezienie swojego błota.

Pieniny w lepszej pogodzie

piątek, 3 lutego 2017

2017 na celowniku

Eheś, wiem, że już luty i że wszyscy blogerzy podzielili się swoimi planami, postanowieniami i marzeniami na 2017 rok. Noale poprzednie dwa miesiące minęły mi niewiadomokiedy, pomiędzy kolanem męża a noworoczną lawiną pracową, z rozgrzebanym remontem, batalią urzędową oraz Bożym Narodzeniem w międzyczasie.

Oszczędzę wszystkim moich planów i celów startowych, bo to nuda i flaki z olejem.

Gdzieś pomiędzy sprzątaniem klatki schodowej z błota wylanego z doniczki z choinką, odpisywaniem na służbowe e-maile o 6 rano i użeraniem się ze smogiem, wymyśliłam sobie, że miło by było, gdybym w tym roku osiągnęła następujące cele:

Cel #1: upiec chleb na zakwasie

Cel zrealizowany! Po prostu któregoś dnia przyjechała do mnie szwagierka - absolutna mistrzyni pieczenia i gotowania. Przywiozła swój zaczyn, dwa rodzaje mąki żytniej, rozmaite pestki i ziarenka oraz przepis na swój chleb. Stanęła ze mną w kuchni i po 20 minutach miałyśmy dwie foremki, wypełnione chlebowym ciastem, opatulone szczelnie lnianymi ściereczkami i odpoczywające w cieple kaloryfera.

Muszę powiedzieć, że zapach pieczonego chleba, roznoszący się po całym mieszkaniu o 7 rano, jest po prostu nie do opisania. Przeżycie z gatunku "dmuchawce, latawce, wiatr".

Cel #2: wyhodować własny zakwas

Cel w trakcie realizacji. Pierwszy zakwas wyhodował sobie gustowny kożuszek w zielono-szarym kolorze.

Cel #3: joga

Jakiś czas temu wróciłam do domowej praktyki. Chciałabym chodzić na zajęcia z instruktorem, ale naprawdę - nie mam już na to czasu. Musiałabym zrezygnować z biegania albo siłowni albo pracy (hm...). Nie mogę uwierzyć, jak przez kilka lat moje ciało stało się na powrót sztywne i zablokowane. Ale widzę postępy. A pół godziny sam na sam z matą działa cuda na wszelkie spięcia, napięcia, bóle i bóliki.

Moim marzeniem jest mieć kiedyś taką formę, jak moja instagramowa idolka - @the_southern_yogi. Znacie? Nie? Poznajcie.

Marzenia marzeniami, a celem jogowym na 2017 rok jest: zrobić szpagat i stanąć na przedramionach (i nie uszkodzić się przy okazji).

No a w międzyczasie spróbuję nie udusić się smogiem i pobrykać po górach.

Pierwsze brykanko jeszcze w tym miesiącu!



poniedziałek, 24 października 2016

Nieznośna lepkość bytu

Tak to czasem bywa, gdy skończy się bieg z uczuciem wielkiego niedosytu i apetytem na więcej. Po Cortina Trail, niesiona falą entuzjazmu oraz zachęt znajomych, zapisałam się na Łemkowyna Ultra Trail. Nie na miłe 30 km, nie na bezpieczne 48 - skądże znowu! Z przytupem i przyświstem na siedemdziesiątkę. Bo trasa łatwa, mało przewyższeń, żadnych trudności technicznych, fantastyczna atmosfera, widoki, no tak - jest błotniście, ale ekstra.

Od końca września w zasadzie codziennie spoglądałam na warunki pogodowe w Komańczy. Chyba codziennie padało lub lało. Na tydzień przed imprezą sprawdzałam prognozy kilka razy dziennie. Lało i miało lać w dzień startu. Jedne prognozy pokazywały, że będzie lało mniej, inne, że więcej, ale wiadomo było, że zmokniemy. Parę dni przed startem zobaczyłam zdjęcia i filmiki z trasy. Omujborze…

W sobotę budzik zadzwonił o 5:10. Miałam wykupiony bilet na busik z Krosna do Chyrowej, ale mieszkaliśmy w sporej odległości od przystanku i mąż zaoferował się, że zawiezie mnie na start, co pozwoli obydwojgu nam pospać nawet pół godziny dłużej. Zjadłam jakieś suchary z miodem, owsiankę instant i wypiłam kubek rozpuszczalnej kawy. Ubranie i cały sprzęt przygotowałam dzień wcześniej, więc pozostało tylko wysmarować stopy Sudocremem, ubrać się, wlać izotonik do bukłaka i przemknąć w deszczu do samochodu. Ciemno, pada, a start za 45 minut.

Kiedy dotarliśmy do Chyrowej, niebo rozjaśniło się nieco, ale padało równo. Miałam luksusowe warunki przedstartowe - przykryta puchówką i pod parasolem trzymanym przez męża. Z trudem wyszłam z cieplutkiego i suchego kokonu, przemieściłam się w strefę startu, wzięłam udział w odliczaniu i ruszyłam.

Pierwszy kilometr - łatwizna po asfalcie, ale tłum duży. Po kilometrze stajemy - korek do przejścia przez strumień. Za paręset metrów to samo. A później już tylko pierwsze podejście w deszczu i las. W sumie jest nieźle - podchodzę energicznie, gdy tylko jest choć odrobina wypłaszczenia - biegnę, błoto, którym wszyscy tak straszyli nie jest najgorsze. Jakoś to będzie. Po kilku kilometrach stwierdzam, że czas na picie i żel. No i mamy pierwszego psikusa - nie działa hydrapack. Nic nie leci. Wkurzona schodzę ze ścieżki, zdejmuję plecak, pokrywę przeciwdeszczową, wyjmuję hydrapack i próbuję odkryć przyczynę problemu. Nie działa i koniec. Wyciągam z plecaka softflask, otwieram hydrapack, starając się nie oblać ponad litrem roztworu Isostara, i dokonuję skomplikowanej operacji przelewania izotoniku do flaska. Prawie 10 minut w plecy. Wkurzona, ale napita i nażelowana, lecę dalej.

Pierwszą prawdziwą rozrywkę błotną zaliczamy na zbiegu w stronę szosy pomiędzy Nową Wsią a Trzcianą. Tzn. dla mnie jest ok, ale biegnące przede mną dziewczyny lądują na żłówika w masie poślizgowo-oblepiającej. Po 100 metrach, czuję, że nieznana siła obraca mnie o 180 stopni i padam na kolana i twarzą do błotnistego zbocza. Nawet chce mi się śmiać. Do samej szosy zbiegam już znacznie wolniej i ostrożniej.

Od szosy mamy podejście i kilka domów. Przy jednym z nich stoi starszy pan z kołatką. Pierwszy kibic! Gdyby nie to, że jestem już nieźle upierniczona skarbami Beskidu Niskiego, uściskałabym go. Noale tylko uśmiecham się i macham. A dalej mamy podejście na Cergową. Strome podejście. I dantejskie sceny, ponieważ całe zbocze oblane jest błotem typu poślizgowo-tłustego. Cuśjakby za rzadki budyń czekoladowy, wymieszany z wazeliną. Wbijam mocno kijki i podciągam się na nich, bo nogi lecą w dół, jak po lodzie. Docieram do pani, która próbuje nie tyle się wspinać, ile raczej nie zjeżdżać bardziej w dół, wisząc na trzymanych kurczowo pędach jeżyn. Podaję jej rękę i podciągam do najbliższego drzewa, którego bidula może się przytrzymać. I cisnę dalej, byle jak najszybciej mieć za sobą tę czekoladę z wazeliną.

Dalszej części, aż do szosy przez Lubatową do Iwonicza, już nie pamiętam. Wiem tylko, że cały czas lał deszcz, że moje buty robiły "cmok, cmok" w błocie, a oprócz tego odgłosu jedynym, jaki słyszałam, był stukot kropel o mój kaptur i daszek od czapki. I nic poza tym.

Na szosie biegnę z jedną myślą "japierdzielę, schodzę z trasy w Iwoniczu". Mam zmarznięte ręce, bo rękawiczki przemoczone, z nosa lecą mi gile, a na myśl o piciu zimnego izotoniku robi mi się niedobrze. Przebiegam przez ładną Lubatową i docieram do amfiteatru w Iwoniczu-Zdroju. Tam czeka na mnie mąż, któremu zwierzam się, że boli mnie brzuch (prawda), szyja (prawda) i mam dosyć (nnnnooo też prawda). Mąż tylko kiwa głową i wyciąga dla mnie suchary oraz kubek na herbatę. Po herbacie, sucharach i garści rodzynek oraz zmianie czapki i buffa, decyduję się jednak pobiec dalej. Zwłaszcza, że spotykam kolegę po blogu, zmieniającego skarpetki, który przekonuje mnie, że najgorszy odcinek mam za sobą. A poza tym robi mi się bardzo zimno od tego stania i dyskusji. Całus od męża i wybiegam spod dachu, od bliskości gorącej herbaty i różnych przekąsek w stronę deszczu i kolejnej porcji atrakcji.

Iwonicz-Zdrój jest śliczny! Na podbiegu spotykam miłego biegacza oraz drugiego i ostatniego postronnego kibica na całej 70-kilometrowej trasie. Znów biegnę przez las, jest coraz więcej błota. Zbiegam do Rymanowa-Zdroju, a moje nogi odpoczywają trochę na asfalcie. Kolejny las i błoto, błoto, błoto. W końcu trafiam na błoto przykryte wodą, wlewającą się wierzchem przez buty. W sumie już nie ma znaczenia, czy jakoś je omijam, czy wbiegam w środek - cóż za różnica, czy woda sięga mi do łydek, czy do kostek? I w tym momencie mój wzrok pada na tablicę edukacyjną, zatytułowaną "Do czego jest potrzebna woda w lesie?". Ot, zagwozdka.

Kawałek dalej mijam dwóch biegaczy. Jeden patrzy na mnie i mówi "Ale się pani ubrudziła!". Tak mnie to bawi, że po 10 metrach klapię tyłkiem w błoto typu poślizgowo-kakałkowego. "Teraz jestem jeszcze brudniejsza!".

Jeszcze trochę w dół w tym syfie, jeszcze strumień i już szosa z Wisłoczka do Puław Górnych. Niby głównie biegnę, ale jest mi potwornie zimno, jestem głodna, moje stopy już prawie nie mają czucia z wyziębienia i powoli liczę się z tym, że w tych Puławach (40,3 km) zejdę z trasy. Oczywiście, cały czas pada deszcz. Tylko jakby ciut mniej.

Na paręset metrów przed punktem w Puławach czeka na mnie mąż. Wyszedł mi naprzeciwko, żeby dodać trochę animuszu, ale proszę, żeby nic do mnie nie mówił. Muszę wyglądać nieszczególnie, bo rzeczywiście nic nie mówi, tylko pyta, czy zabrać z bagażnika rzeczy na zmianę. Poproszę.

Tuż przed punktem mija mnie zwycięzca ŁUT 150 - Bartek Gorczyca.

A w Puławach Górnych mamy wypas nad wypasami. Dwa kubki najpyszniejszej w świecie gorącej (tak!) zupy dyniowej z imbirem i najlepsze ziemniaki pieczone w ziołach, jakie jadłam w życiu. Wybieram sobie z torby z ciuchami suchą koszulkę, czapkę, buff, zdejmuję zakonserwowane w błocie rękawiczki i idę się przebrać. W łazience! Z ogrzewaniem! Z dachem! Z wodą z kranu! W restauracji zmieniam jeszcze buty i skarpetki, mąż umawia się na odwożenie do Komańczy z dwójką ludzi, która zeszła z trasy. Jeden z nich, jak się okazuje - kolega z obozu biegowego - oddaje mi swoją gumkę od stuptuta, bo moja trzasnęła. Anioł! Wszyscy namawiają mnie, żeby biec dalej, bo teraz najłatwiejsze i najładniejsze 30 km. I nie pada. No dobra. Co prawda straciłam w tych Puławach ponad 25 minut, ale lecę.

Nie pada! Mam suche buty, suche skarpetki, suche rękawiczki, suchy podkoszulek termalny, suchy buff, suchą czapkę! Nawet kurtka trochę wyschła. Jestem najedzona gorącą zupą i ziemniakami, opita gorącą herbatą. Zawracam czworo biegaczy, którzy nie zauważyli skrętu na szlak i idą prosto szosą, więc mam na koncie dobry uczynek, a z połoniny rozpościera się piękny, choć nieco przymglony, widok na pagóry i drzewa we wszystkich kolorach żółci, oranżu i czerwieni. Życie jest piękne!

Przez jakieś 2 kilometry.

Bo znów wbiegam do lasu i zaczyna się co? Błoto!

I może oszczędzę Wam szczegółów, ale te 30 km, które miały być najłatwiejsze i najpiękniejsze, okazały się horrorem. Błoto było cały czas. Albo się w nim ślizgało, albo wciągało buty, oblepiało je, wymagało wielkiego wysiłku, żeby się w nim w ogóle jakkolwiek poruszać. Jeśli nie było błota, była trawa, po nadepnięciu której dostawałam porcję wody do butów. Dogonił mnie jeden z biegaczy, których zawróciłam na właściwą trasę i podziękował mi za pomoc. Tak sobie w niewielkiej odległości od siebie dobiegliśmy do jednego z najgorszych zbiegów na trasie - tuż przed trzecim punktem odżywczym w Puszczykowie. Tam okazało się, że moje zmienione buty są trochę jak narty skiturowe - jedzie się na nich, ale nie da się krawędziować i hamowanie trzeba przeprowadzać metodami niekonwencjonalnymi: albo rzutem na tyłek albo wpadnięciem na drzewo. Za mną jechała na swoich butach Węgierka, która jednocześnie rozmawiała przez telefon. To już wyższa szkoła jazdy.

Do Puszczykowa dotarłam na takim wkurwie, że chyba dymiło mi się z uszu. W punkcie odżywczym miła wolontariuszka dała mi składany stołeczek, rzuciłam się na herbatę, a mąż wyjął z plecaka broń ostateczną - plastikowe wiaderko z sałatką owocową z puszki. Wciągnęłam prawie całą, poprawiłam pomarańczami i herbatą, założyłam czołówkę, światełko tylne i pobiegłam dalej. W błocie, rzecz jasna. Jeszcze tylko 15 km - kiedyś będzie łatwiej, prawda?

Moje marzenie o chwilowym braku błota spełniło się w sposób nietypowy, tzn. szlak urwał się na strumieniu. Bez mostka. Zacisnęłam zęby, wsadziłam nogę do wody i przeskoczyłam na drugą stronę. Przynajmniej jeden but miałam czysty. Przez jakieś 30 sekund. Słońce zachodziło, a ja szłam błotnistym zboczem, mając przed oczami ścianę kolejnego lasu. A w nim czekała błotnista ścieżka, którą płynął strumień. I ciemność pod koronami drzew. Włączyłam czołówkę i po chwili zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam omamów, bo w snopie światła zobaczyłam komary. Kiedy jeden z nich uciął mnie przez spodnie w udo, stwierdziłam, że to jednak nie omamy. Jest zmierzch, ponad 10 km do mety, błoto, jestem przemoczona, czeka mnie jeszcze sporo napierania w ciemności i do tego wszystkiego, wamać, ugryzł mnie komar.

Ale to nie koniec przygód. Bo im większe ciemności, tym zimniej i tym większa mgła. I błoto po kostki. Takie poślizgowe albo krem kakaowy wlewający się wierzchem do butów (mimo stuptutów). Skupiłam się mocno na tym, żeby jak najszybciej przebierać nogami, nie wywalając się. Było w miarę płasko, więc biegłam. Biegłam, biegłam, biegłam. Widziałam tylko mgłę kłębiącą się w świetle czołówki, czarne ściany lasu po obu stronach duktu i błoto. Cmok, cmok, cmok. Tylko ten odgłos przerywał ciszę. Nagle zdałam sobie sprawę, że w czarnej ścianie lasu już od dłuższej chwili nie mignęła mi ani razu różowa wstążka z odblaskiem. Pobiegłam jeszcze kawałek, omiatając światłem okoliczne drzewa - nic. Ani oznaczenia trasy, ani szlaku.

Ziścił się mój najgorszy koszmar - zgubiłam się.

"Hanka, nie panikuj. Będzie dobrze." - odwróciłam się i zobaczyłam migające światło latarki. "Heeeeej!!" wrzasnęłam bardzo oryginalnie. "Coooo!!!" odpowiedział damski głos. "Widziałaś ostatnio oznakowanie trasy?" "No trochę się skupiłam na błocie - nie widziałam". Unisono powiedziałyśmy "okurwa, zgubiłyśmy się". Zawróciłyśmy, po drodze zgarniając jeszcze jednego biegacza, który, tak jak my, przegapił zakręt i pobiegł prosto. Około 1,5 km nadróbki - kto by liczył?

Z dalszego fragmentu trasy pamiętam tylko tyle: było zimno, ciągle przechodziliśmy przez jakieś małe strumyczki, było błoto, na połoninie woda po kostki, poślizgnęłam się i rymnęłam bokiem w błoto (bo w co innego?), miałam ochotę ugryźć miłego wolontariusza, który stał przy ognisku i wołał "jeszcze niecałe 5 km, można cisnąć!". Poślizgnęłam się drugi raz i upadłam na tyłek z takim impetem, że błoto dostało mi się pod koszulkę.

Miałam wrażenie, że to nigdy się nie skończy. Że przypadkiem trafiłam do innego wymiaru, w którym już zawsze będę ślizgać się w błocie, forsować strumienie, będę przemoczona, głodna, będzie mi zimno, będę widzieć tylko mgłę i błoto. I słyszeć wyłącznie "cmok, cmok, cmok". Że znalazłam się na planie filmu "The Blair Witch Project".

Nagle usłyszałam odgłosy imprezy - instrumenty, śpiew. Czarny las, mgła, błoto i pierwsze odgłosy cywilizacji!

Obudziły się we mnie wszystkie wspomnienia o opisach etapów hipotermii. Jednym z nich są omamy słuchowe lub wzrokowe, które powodują, że ludzie schodzą ze szlaków i chcą iść na skróty. Potem robi im się gorąco i zdejmują z siebie ciuchy, a następnie umierają. Powiedziałam sobie "No, kochana, nie słuchaj, bo pewnie coś Ci się bredzi w głowie zamulonej błotem, patrz tylko na wstążki z odblaskami. Wstążki z odblaskami. Wstążki z odblaskami."

I w ten sposób dotarłam do szosy w Komańczy. Gdzie czekał na mnie mąż, który wcześniej kilkanaście osób pokierował w stronę mety, gdy biegły w stronę wręcz przeciwną (baner z kierunkiem był w ciemności w ogóle niewidoczny - o jego istnieniu opowiedział mi mąż, bo sama go nie widziałam). "Kochanie, powiedz mi, czy już będzie płasko? Czy będzie z górki? GPS mi wysiadł - daleko jeszcze?"

Biegnę do mety. Mijają mnie wracający od niej biegacze, samochody wypełnione biegaczami - wszyscy dopingują, trąbią, pod sklepem stoi grupa dzwoniąca dzwonkami. Mam ochotę się rozpłakać  z wdzięczności, bo to taka odmiana po tych godzinach we mgle i w ciemności z upiornym "cmok, cmok, cmok". Skręcam w lewo przy kościele, na 100 m przed metą spotykam wielką grupę Smashing Pąpkins, którzy dopingują "o, to Hania!!" i, pokonując ostatnie metry błota po kostki, wbiegam na metę.

Na której naprawdę była impreza.

Japierdzielę. Przebiegłam 70 km. Zmieściłam się w limicie. Nie zeszłam z trasy. Nie zamieszkałam w lesie po tym, jak stwierdziłam, że pomyliłam drogę.

Nie wierzę.

I wiecie co? Nie wierzę do tej pory.

Moment oskarowy? Przede wszystkim dziękuję Staszkowi, który jest najlepszym supportem, jaki można mieć. Czekał na każdym punkcie z uzgodnionym jedzeniem (ponieważ mój żołądek strasznie się buntuje na długich biegach, muszę mieć własne, sprawdzone zaplecze gastronomiczne), miał naszykowane rzeczy na przebranie i dobre słowo. Wszystko było jednakowo ważne!

Dziękuję tym, którzy mi kibicowali na ostatnim kilometrze oraz koleżance i koledze, z którymi zgubiliśmy się i znaleźliśmy w lesie.

Dziękuję, oczywiście, Hubertowi za przygotowanie i wsparcie. Jak zwykle taktyka "nie męczymy się długimi wybieganiami" była trafiona w 10 :)

Dziękuję wszystkim tym, którzy mnie wspierali zdalnie - w momentach najgorszego upodlenia błotem, deszczem i zimnem myślałam właśnie o tych, którzy przed biegiem dobrze mi życzyli i na których życzliwość mogę liczyć zawsze.

No a teraz Wam powiem, że w przyszłym roku ultra pobiegnę gdzieś, gdzie jest więcej skał i trochę śniegu. Bo mojego uczucia do gór i długich dystansów nie wygasi nawet kolejny miliard ton łemkowskiego błota.


Najlepsza zupa dyniowa w kubku zaiwanionym Ironmanowi. I ja. Cała na błotnisto.