niedziela, 27 lutego 2011

10/7

Koniec dziesiątego tygodnia. Może napiszę, jak miał wyglądać: wtorek - siłownia (była), środa - trening biegowy (opisany w poście o psikusie), czwartek - siłownia (zamieniony na przebieżki i leżenie opisane w tym samym poście, co środowy trening biegowy), piątek - 13 - 15 km biegu w spokojnym tempie (emm... zamiennie byłam u lekarza i dostałam zadyszki po pokonaniu 2 pięter po schodach), sobota - odpoczynek (o, tu akurat wszystko się zgadza), niedziela - start w Półmaratonie Wiązowskim i bieg na wynik pomiędzy 1:44 a 1:46.

Do Wiązowny nie pojechałam, ale za to po 1 zebraliśmy się do lasu. Zaczęło świecić słońce i, wyjąwszy nieprzyjemny wiatr, zrobiło się bardzo ładnie. Mąż nastawił się na szybkie 13 km, a ja wolniutkie roztruchtanie, uzależniając dystans od możliwości. Wyszło równe 9.5 km w średnim tempie 6:17 min/km. Po 7 kilometrze zachciało mi się przyspieszyć i przez około 700 metrów biegłam w tempie narastającym. Skończyłam na 4:40 min/km. Potem znowu potruchtałam, a na ostatnim kilometrze stwierdziłam, że nie będę pilnować tempa, tylko pobiegnę jak mnie nogi poniosą. Zakończyłam na 5:03 min/km. Na początkowych kilometrach czułam zmęczenie, ociężałość i drewno w nogach. Trzymałam tętno w okolicach 140 bpm, a mimo wszystko czułam rosnące zmęczenie. Dopiero, kiedy żwawiej ruszyłam nogami, wreszcie zrobiło się lżej i milej.

Oj, żeby już nie było niespodzianek w nadchodzących 7 tygodniach. Od tego tygodnia chcę znów biegać planowo.

A ostatnie 3 dni, w trakcie których nie pracowałam ani nie biegałam, wykorzystałam m.in. na zaplanowanie dalszych startów. Nie będzie ich dużo (dawno przeszło mi startowe zachłyśnięcie z roku po pierwszym maratonie), ale chyba będą nieco inne niż w poprzednich sezonach. Np. prawdopodobnie zrezygnuję z drugiego maratonu w tym roku. Albo dobrze mi pójdzie w Annecy albo - trudno się mówi. Widzę, że jest mi coraz trudniej pogodzić treningi z pracą i całym codziennym życiem. Nie wiem, czy dam radę uprawiać taką żonglerkę dwa razy w roku bez szkód w ludziach. Może robię się za stara? Wszystko jedno - w każdym razie, rozważam poważnie porządne przygotowanie się do jesiennego półmaratonu i jesiennej dychy. Popracuję wtedy nad szybkością, nabiorę może wreszcie jakiejś masy (wymarzone 53-54 kg dzięki grypie żołądkowej oddaliło się jeszcze bardziej), a nawet, jeśli się uda, wreszcie poprawię swoje umiejętności pływackie, które nie wychodzą poza krytą żabkę i dziwne przebieranie nogami i rękami, gdy leżę na plecach. Nie, nie planuję triathlonu ani Iron Mana. Na razie!

czwartek, 24 lutego 2011

Psikus

Można przykładnie realizować plan treningowy, dbać o stabilizację, rozciąganie, itepe, itede, a organizm i tak znajdzie sposób na zrobienie psikusa. Np. złapie wirusa żołądkowego.

Wczoraj trochę kiepsko się czułam w ciągu dnia, nie było jednak tragedii, więc wieczorem poszłam na bieżnię. 6 minut rozgrzewki, 2 x 10 min po 5:06 min / km, 2 min przerwy, 60 min spokojnie, 2 x 10 min po 5:06 min / km. W trakcie rozgrzewki zaczął boleć mnie brzuch. E, no trudno - minie jak tylko się rozbiegam. Pierwsza 10-minutówka - oj, ciężko. 2 min przerwy w marszu. Druga 10 minutówka - jeszcze gorzej. 60 minut częściowo przetruchtałam, częściowo przemaszerowałam. Ambitnie zaczęłam pierwszą z końcowych 10-minutówek i po jej skończeniu po prostu spełzłam z bieżni, mając na liczniku ponad 15 km. Resztką sił rozciągnęłam się, wzięłam prysznic, ubrałam i wróciłam do domu.

W nocy spałam jak zabita, za to od rana... Od rana mam nie lada atrakcje, bo to i przebieżki do łazienki i leżenie plackiem, podczas którego staram się nie skupiać na bolących stawach, przelewaniu w brzuchu i łupaniu w głowie. No fajnie jest.

Dzisiaj siłowni nie będzie. Treningu biegowego (13-15 km spokojnie) chyba też nie dam rady jutro zrobić.

Półmaraton w niedzielę? Nnnnno, niestety beze mnie.

Ot, taki psikus.

wtorek, 22 lutego 2011

Moc z pieczarkarni

Czyli wieczór na siłowni. Jeszcze trwają ferie, więc tłok nie zbytnio nie dokucza.

Dzisiaj zrobiłam ostatni mocny trening na nogi w sezonie zimowym, nie licząc zaplanowanego i zakreślonego w kalendarzu tygodnia narciarskiego. Już niedługo, już niedługo, już niedługo - tak sobie powtarzam co rano, kiedy wybieram się do pracy.

Może to złudzenie, ale czuję, że dobrze przepracowałam zimę od strony siłowej i stabilizacyjnej. Przeszłam dziś mały sprawdzian: zrobiłam 4 serie przysiadów z obciążeniem równym swojej aktualnej wadze (50 kg, nie licząc gryfu) i jeszcze chodzę o własnych siłach. Stabilizację było mi dane testować nie raz podczas hasania po śniegu. W sumie jestem zadowolona i mam nadzieję, że na nartach będzie mi się jeździło jeszcze lepiej niż w zeszłym roku. Mam jedną czarną ściankę, z którą chcę się policzyć za poprzedni sezon.

A program na dziś? Klatka ze sztangą była zajęta, więc zaczęłam od ćwiczeń tematycznych, tzn. na swoją klatkę. Potem przysiady (rozgrzewka bez obciążenia, 20 kg, 30 kg, 50 kg), tzw. suwnica, maszyna do ćwiczenia przywodzicieli, ćwiczenia na stabilizację ogólną, barki i tricepsy. Rozciąganie.

Jutro sobie pobiegam. Niestety znów w pieczarkarni, bo nie chciałabym robić dziesięciominutówek przy -10.

niedziela, 20 lutego 2011

9/8

Dziewiąty tydzień gospodarki planowej dobiega końca. Do maratonu zostało 8 tygodni.

Tymczasem zima postanowiła jeszcze trochę nas zabawić. Przez 3 dni prószył śnieg i robiło się coraz zimniej. Dzisiaj zaczynaliśmy trening przy -6 i przebijającym zza chmur słońcu, w trakcie treningu zaliczyliśmy regularną śnieżycę, znów słońce, znów padający śnieg i kończyliśmy przy -8. A właśnie dziś plan pokazał długie wybieganie z prawdziwego zdarzenia: 27 km.

Biegaliśmy w Lesie Kabackim, robiąc jeden króciutki postój przy samochodzie - szybkie wciągnięcie 1/2 tubki żelu, kilka łyków ciepłej herbaty i dalej. Najbardziej męcząca była nawierzchnia. Tzn. były odcinki, na których elegancko biegło się po ładnie ubitym śniegu, ale duża część trasy wiodła po śniegu rozchodzonym i zmieszanym z ziemią, zeschłymi liśćmi. Biegło się po tym trochę jak po piachu - nielekko. Ostatnie 3 km pamiętam słabo, bo byłam już solidnie zmęczona, głodna, a w dodatku rozwiał się wiatr i było mi zwyczajnie zimno. Dobrze, że w bagażniku mieliśmy termos z gorącą herbatą, pyszne kanapki i ciastka owsiane oraz furę suchych rzeczy na przebranie.

Dostałam kolejną część planu (na najbliższe 4 tygodnie). Zmęczyło mnie samo czytanie.

piątek, 18 lutego 2011

Najulubieńsza chwila tygodnia

Czyli piątkowy wieczór. Szalony tydzień zakończony, na jutro nie trzeba nastawiać budzika - szczyty luksusu. 

Trochę się obawiałam, czy aby syberyjskie powiewy na Czerniakowie i Siekierkach nie przyniosą efektów w postaci solidnego przeziębienia, ale nie. Ufff. 

Czwartkowy wieczór spędziłam przykładnie, to jest na siłowni. Rozgrzewka, po niej wykroki z pięciokilogramowymi ciężarkami, potem pół-skłony ze sztangą (z wyprostowanymi plecami zginamy się pod kątem prostym w miednicy i rzeźbimy mięśnie dwugłowe), wymachy ciężarkami na odwróconym bosu (wzmacniamy barki i mięśnie głębokie tułowia), cuś a la pompki na bosu, wymachy nogami na wzmocnienie pupy, brzuchy i rozciąganie. A potem do domu, kolacja i przed 10 wieczorem padamy zasypiając w locie. 

Dzisiaj o 5:50 zadzwonił budzik. Za oknem wiało i śnieżyło, więc nie pozostawało nic innego jak powlec się z powrotem na siłownię i zrobić trening na bieżni elektrycznej. Mimo wielkiej senności i negatywnego nastawienia do chomiczego przebierania nogami, było całkiem przyjemnie. 2 km rozgrzewki i 2 x 20 minut po 5:04 min/km, 10 minut przerwy w marszo-truchcie, 1 km schłodzenia (miały być dwa, ale czas naglił). Dołożyłam solidne rozciąganie i - voila! Trening zrobiony. Przy okazji dowiedziałam się, że na słońcu szaleją burze, które mogą mieć wpływ na urządzenia elektroniczne i nawigacyjne. Ha, już wiem dlaczego Gacek ma lepsze i gorsze dni. 

Wieczorem poddałam się cudotwórczym torturom osteopaty. Bolało niemiłosiernie, kręgosłup strzelał, ale teraz czuję się jak wyluzowany kurczak. Spięta byłam niemożebnie i to mimo regularnego rozciągania. Co byłoby bez niego? Strach się bać. 

Miłego weekendu!

środa, 16 lutego 2011

Dwudniowy raport

Warszawa idzie na rekord - już przez trzy dni z rzędu świeciło słońce. Sobotniego poranka nie liczę, bo to była wstrętna podpucha zakończona padającym śniegiem.

Wtorkowy wieczór spędziłam niezwykle przykładnie, bo na siłowni. 1 km rozgrzewki, trochę ćwiczeń na tzw. core stability, czyli stabilność ogólną (w klęku podpartym łapiemy rękami za przeciwległe krawędzie odwróconego bosu, odstawiamy nogi do tyłu i podnosimy je na zmianę na 10 sekund każdą), przysiady ze sztangą (do 45 kg), trochę maszyn na klatkę, plecy i barki, wspięcia na palce ze sztangą zarzuconą na plecy. Rozciąganie. Więcej grzechów nie pamiętam.

W środę poszliśmy z mężem na clubbing. Mój plan przewidywał 15 minut lekkiego crossu. Wyszło ciut ponad 15 km, a czy cross był lekki? Hm... No nie była to wycieczka biegowa w Karkonoszach, ale troszkę się zmachałam. Spod stadionu Legii pobiegliśmy w stronę ul. Bartyckiej, a z niej pod Kopiec Powstania Warszawskiego. Nigdy na nim nie byłam. Podbiegliśmy na górę po schodach, zrobiliśmy parę pamiątkowych zdjęć z widokiem na kolorowo oświetlony Pałac Kultury i sąsiadujące z nim wieżowce, po czym zbiegliśmy nieoświetloną ścieżką. Przygoda, hej, przygoda. Na dole okazało się, że źle zbiegliśmy i musimy podbiec jeszcze raz. Yyyyy. No dobra. I znów w dół wertepową ścieżką. A potem przez jakieś chaszcze. Biegnący z tyłu kolega w końcu zapytał "Pamiętacie "Blair Witch Project"? Oni też tam tak ciągle biegli i biegli przez las". No właśnie. Dobiegliśmy do jakiegoś płotu i zwalonego drzewa - co to dla nas? Przełazimy między gałęziami i lecimy dalej jakąś ścieżką w stronę Trasy Siekierkowskiej, wzdłuż której przebiegliśmy kawałek po wytwornym i jasno oświetlonym chodniku, przedostaliśmy się na drugą stronę i znów biegliśmy wertepami ku kominom Elektrociepłowni Siekierki.

Obyło się bez zwiedzania elektrociepłowni. Jakimiś wądołami dobiegliśmy nad Jeziorko Czerniakowskie i znad niego, już po oświetlonych chodnikach, podziwiając po drodze barokowy kościół św. Bernarda, dotarliśmy do ul. Czerniakowskiej, a następnie nad Kanał Piaseczyński, wokół którego zrobiliśmy jeszcze pętelkę i zakończyliśmy piękną wieczorną przygodę.

Wycieczka fajna, ale od Wisły okrutnie wiało.

Oczy mi się same zamykają. Dobranoc!

niedziela, 13 lutego 2011

8/9

To się podziało. W piątek obudziłam się z bólem głowy i drapiącym gardłem, a potem, w miarę upływu dnia, do atrakcji doszedł zapchany nos. Cudownie. Kiedy wróciłam do domu po robocie i naukach języka, stwierdziłam, że nie ma mowy, żebym wyszła na trening i biegała 18-minutówki po 5:04 min/km. Zjadłam kolację, zastosowałam jakieś domowe leczenie i poszłam spać.

Terapia dwudniowa podziałała, ale trening stracony. Mówi się trudno.

Dzisiaj pojechałam do lasu z mieszanymi uczuciami. No bo z jednej strony już lepiej się czułam, świeciło słońce, itp. Z drugiej - zawalony trening i forma jednak nie olimpijska. Z trzeciej - w planie trening, do którego podeszłam, cytując reklamę sprzed 20 lat, z pewną taką nieśmiałością. 2 km rozgrzewki, 100 minut w tempie maratonu (5:27 min/km) i schłodzenie.

Dobra, wbiegamy do lasu - fajnie, bo lodu nie ma, choć nawierzchnia zmrożona i przypomina beton. Tup, tup, tup, tup - stop. Lodowisko. Drugie. Trzecie obiegliśmy na przełaj przez las. Potem już było ok i po 2 km przyspieszyliśmy. W głowie brzęczało mi: "nie dasz rady, nie dasz rady, nie dasz rady". Dałam. Poszczególne kilometry biegłam tak: 5:23, 5:22, 5:24, 5:21, 5:21, 5:26, 5:17, 5:18, 5:23, 5:27, 5:21, 5:27, 5:18, 5:25, 5:22, 5:26, 5:26, 5:23 (ostatni kilometr zrobiłam częściowo w przyspieszeniu, a częściowo już truchtając, więc wynik nie jest miarodajny - 5:57). Jakby nie patrzeć, te 100 minut przebiegłam za szybko, bo dopiero na końcowych kilometrach udało mi się choć mniej-więcej trzymać tempo. W sumie, z rozgrzewką, 100 minutami i schłodzeniem, wyszło ciut ponad 22 km. Byłam zmęczona, ale i zadowolona, że mam tę kobyłę za sobą.

Tylko nie bardzo wyobrażam sobie, jak dam radę przebiec 42,195 km w tempie poniżej 5:30 min/km. Dobrze, że mam jeszcze 9 tygodni na przyzwyczajenie nóg i głowy do tej koncepcji bądź oswojenie się z myślą o starcie "na zwiedzającą".

Przygody treningowe:

- Zdejmujemy polary i spodnie od dresu przy samochodzie. Idzie para z małym chłopczykiem, który podejrzliwie nam się przygląda, po czym ze zgrozą oznajmia "Mamo, oni się jozbiejają!!".
- Gdzieś w 1/3 treningu trafiłam stopą na kawałek lodu i zrobiłam figurę jak z Karate Kid, sunąc jednocześnie po lodzie. Jakim cudem nie wywaliłam się? Nie wiem. Jednak ciepło myślę o ćwiczeniach na stabilizację.

A hasłem treningu powinno być "Kochanie, za szybko!". Bo raz prowadził mąż, a raz ja i zawsze któreś z nas w końcu przyspieszało do 5:00 - 5:10 min/km. Już kiedy wracaliśmy do domu, mąż stwierdził "Ale masz powera!". Może? Byle tylko już bez przeszkód realizować plan. Za wszelkie atrakcje z ostatnich dwóch tygodni (ze zdrowotnymi na czele) serdecznie dziękuję.

czwartek, 10 lutego 2011

Ojojoj

Staczam się. Zamiast święty wtorkowy wieczór spędzić na podnoszeniu ciężarów, wyciskaniu i rzeźbieniu, rozpłaszczyłam cztery litery w fotelu i podnosiłam tygodniowy bilans kaloryczny. A następnie poszłam nieprzyzwoicie wcześnie spać, tylko nie mogłam zasnąć i czytałam "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku". Niemożliwe stało się możliwe - to Masłowska w końcu mnie uśpiła około 1 w nocy.

Zapomniałam, że wcześniej, w ramach pokuty za wieczorne lenistwo, nastawiłam budzik na 5:40. Kiedy zadzwonił, stwierdziłam, że pokutę odbędę kiedy indziej. Wyrzuty sumienia wyrzuciły mnie z łóżka kilkanaście minut później. Nawet pogoda nie stała po mojej stronie - ani śladu deszczu, ani śladu śniegu, iglica Pałacu Kultury na tle rozjaśniającego się nieba, widocznego spomiędzy poprzerywanych chmur. Żadnych wymówek.

Było senne 7 km (średnie tempo 5:57 min/km), czyli tyle, ile było w planie na piątek, bo w tym tygodniu środa będzie w piątek, a piątek był w środę. Za to wtorek wypadł w końcu w czwartek i znów pokutowałam - tym razem a konto grzeszenia potreningowego. Wczoraj ludzkość ponoć obchodziła Światowy Dzień Pizzy. Jak już pewnie pisałam, pizza jest dla mnie owocem, yyyy, niewskazanym (pszenica + białko krowie), no ale... święto to święto, prawda?

Siłownia wyglądała tak: 1 km rozgrzewki, przysiady ze sztangą (0, 20, 40 kg), dwa rodzaje wykroków z ciężarkami, balansowanie na odwróconym bosu z błękitnym sześcianem między kolanami, ćwiczenia na biceps i triceps, maszyna do góry pleców, rzymska ławeczka, brzuchy i około 15 minut rozciągania.

W drodze do domu przeszliśmy przez okoliczną pizzerię, która (chlip, chlip) straciła już swój główny atut w postaci Sycylijczyka Massimo, który robił najlepszą pizzę na północ od Przełęczy Brenner. Niestety, polska zima nie przypadła mu do gustu i wrócił na Sycylię zanim rozkwitły na niej migdałowce. Bez Massimo to już nie to samo, ale co święto to święto. Wzięliśmy po średniej pizzy na wynos i, czule tuląc do siebie pudełka, pognaliśmy do domu. Wieczór zaliczam do udanych, a poza tym, znów wyszłam na zero w bilansie pokutniczym.

Jutro i w niedzielę będzie biegowa harówka.

PS. To urocze, że służby oczyszczania miasta pokładają ufność w siłach natury i nie sprzątnęły do tej pory złogów piachu, połamanych gałęzi i wymieszanych z nimi śmieci, zalegających w alejkach Ogrodu Saskiego. Przecież zima jeszcze może wrócić, wszystko przykryje śnieg, więc po kiego przez ledwie kilka dni ma być czysto?

niedziela, 6 lutego 2011

7/10

Kończy się siódmy tydzień planowego biegania.

Był trudny. Z różnych względów, a te różne względy przekładały się na formę, która uległa lekkiemu osłabieniu. 

W piątek, po pięknym poranku, w trakcie którego Warszawa została obdarzona może nawet 30 minutami słońca, rozpętało się piekło pt. parę stopni na plusie, w bonusie z urywającym łeb wiatrem i deszczem ze śniegiem. Trudna rada - wieczorny trening wypadł na bieżni siłowniowej. 2 km rozgrzewki, 4 x 6 min po 5:06 min/km (po powrocie zobaczyłam, że miało być 5:04, ale już było po jabłkach) z 1-minutowymi przerwami, 5 minut truchtu, 3 x 6 min po 5:06 min/km z 1-minutowymi przerwami, 2 km schłodzenia. Wyszło w sumie 13.3 km, bo w przerwach 1-minutowych maszerowałam i piłam wodę. Na siłowni było tradycyjnie duszno i sucho. Jeszcze 15 minut rozciągania i do domu. 

W sobotę rozmawiałam z kolegą, który wybrał się bladym świtem do Lasu Kabackiego i po 200 metrach zawrócił, zatem stanowczo odradzał wycieczki treningowe tamże. Prognoza pogody na niedzielę wyglądała chałowo i pokazywała deszcz oraz silny wiatr. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu w niedzielne przedpołudnie zaczęło świecić słońce. W ogóle zrobiło się nagle jakoś tak prawie wiosennie. Zebraliśmy się zatem na Agrykolę.

Plan wyglądał tak: 2 km rozgrzewki, 4 x 6 min po 5:06 min/km, jednominutowe przerwy, godzina biegu w pierwszym zakresie (około 6:12 min/km), 18 min po 5:06 min/km i 2 km schłodzenia, czyli razem około 22 km.

Realizacja planu wyglądała tak: 2 km rozgrzewki wokół Kanału Piaseczyńskiego, po płaskim kawałku Agrykoli (tym obok pomnika Jana III Sobieskiego) i dobiegnięcie do stadionu (1 km 6:08 min/km, 2 km 5:55 min/km). Wiatr dawał do wiwatu, więc na stadionie miałam dodatkowe ćwiczenie z przyspieszania "upwind". Sześciominutówki: pierwsza - 4:53 min/km (za szybko!!!), druga - 5:03 min/km (lepiej), trzecia - 5:01 min/km, czwarta - 5:03 min/km. Potem potruchtaliśmy przez Powiśle w stronę Starego Miasta, pokręciliśmy się na Mariensztacie, wróciliśmy nad Kanał Piaseczyński, zrobiliśmy pętlę i pobiegliśmy znów na stadion. Byłam już zmęczona i myślałam, że nie dam rady przebierać nogami przez 18 minut po 5:06 min/km. Tak mi się tylko zdawało, bo w końcu przez te 18 minut biegłam w tempie 4:59 min/km. Znów za szybko, choć bardzo starałam się zwracać uwagę na tempo. Schłodzenia zrobiliśmy nieco mniej niż 2 km. Słońce się schowało, a wiatr wzmógł swoją działalność i było nam po prostu zimno. Cały trening zamknął się prawie w 22 km.

W domu zrobiliśmy rajd na lodówkę, zakończony wymarzonymi od kilku dni plackami ziemniaczano-cukiniowymi i surówką z cykorii. A teraz nogi do góry (piłka do ćwiczeń jest wielofunkcyjna), gorąca herbata i Hanka ma relaks. Czego i Wam, rzecz jasna. 

czwartek, 3 lutego 2011

Topografia stopy i bieg męczennika

We wtorek byłam na badaniach Foot ID, robionych przy pomocy sprzętu firmy Asics, w sklepie Jacka Gardenera. Najpierw zdejmujemy buty i skarpety, a pan z Asics przykleja do stóp malutkie naklejki z czujnikami i wpisuje do komputera dane (imię, nazwisko, waga, wzrost, rok urodzenia). Następnie wkładamy stopę do czegoś, co wygląda jak korytko z lustrem na dnie. Pan zakrywa korytko i włącza skaner. Później druga stopa. Kilka(naście) sekund i widzimy mapę swoich stóp na ekranie.

Nie było niespodzianek - jestem stopowym mutantem, czyli fałszywym pronatorem. Czyli tak: ustawienie stóp jest klasycznie neutralne, ale wystarczy spojrzeć na  przechylone na boki ścięgna Achillesa i już pada hasło "pronacja". Prawa stopa o pół milimetra dłuższa od lewej (dlatego paznokcie zawsze schodzą tylko z prawej). Obydwie stopy bardzo wąskie, w lewej tendencja do halluksów.

No to dalej będę sobie biegała w butach neutralnych - zimą w trailowych, a latem w startowo-treningowych, bo wszelkie podpórki dla pronatorów (łącznie z tymi w robionych na wymiar wkładkach) są bardzo, ale to bardzo niedobre dla moich bioder. Trzymam się wersji o wzmacnianiu pupy i zdobywaniu sprawności krótkiej stopy jako lekarstwach na wszystkie problemy.

Wtorkowy wieczór spędziłam na siłowni. Po 1.5 km rozgrzewki, podczas której czułam się jak na 35 km maratonu, nadeszła godzina ćwiczeń. Wykroki z ciężarkami (2.5 kg) - zarówno te "klasyczne" (z nogą do przodu) jak i w bok. Potem przysiady z ciężarkami (wychodząc do góry podnosimy ciężarki). Ćwiczenia na barki i mięśnie, jakby tu powiedzieć, wokół łopatek. Ćwiczenia na klatkę. Znów ćwiczenie na plecy. Brzuch. Rozciąganie. Do domu.

W środę załapałam osobisty Blue Monday. Odpuściłam wieczorne biegi, robiąc małe żonglowanie rozpiską tygodniową. Trening easy (zaplanowany na piątek) przełożyłam na czwartek rano, a na piątkowy wieczór zostały mi akcenty, które miałam robić właśnie w środę. Trudno. Byłam zmęczona, przygnębiona, w dodatku coś tam drapało w gardle, kichałam siarczyście. Poszłam spać z kurami, nastawiając budzik na 5:40. O 5:40 przestawiłam go na 5:50. O 5:50 zastanowiłam się, czy aby na pewno nie dam rady pobiegać wieczorem. Niestety.

Guzdraliśmy się strasznie, za oknem padał śnieg. Kiedy wyszliśmy, robiło się już trochę mniej ciemno (powiedzieć: widno, byłoby grubą przesadą), za to przestało padać, za to było ślisko, i tak dalej. Mogę śmiało powiedzieć, że zaliczyłam najgorszy trening w ciągu ostatnich 7 tygodni. Liczyłam na to, że może się rozkręcę po 2-3 km. Nie-e. Nic z tych rzeczy. Ruszałam niemrawo nogami, miałam wrażenie kompletnego braku koordynacji ruchowej - makabra. Miało być 10 km easy, było 10 km walki o każde 10 metrów.

Hm. Ciekawe, jak jutro będą wyglądały akcenty.

Co poza tym? Obawiam się, że nie będę oryginalna, jeśli stwierdzę, że permanentny brak słońca doprowadza mnie do rozpaczy. Bo te kilka minut w sobotę, późnym popołudniem, to chyba jakiś złośliwy dowcip. Parafrazując Katona Starszego: "a zresztą uważam, iż powinna przyjść wiosna".