czwartek, 27 października 2011

Owoce sklerozy

Środa była jednym z tych dni, kiedy ciągle coś idzie jak po grudzie. Najpierw była noc i 6 albo 7 pobudek Ironmana. Potem Ważne Spotkanie, przed którym wykonałam sporo zabiegów logistycznych (ach, nie ma to jak podróż na drugi koniec miasta, z kilkumiesięcznym zbójcerzem i jego zapasem jedzenia, pieluch, awaryjnymi ubrankami - nigdy nie wiadomo, gdzie wyląduje jedzenie i jak szczelne są pieluchy - itepe itede), po to, żeby na 15 minut przed wyjściem dowiedzieć się, że spotkanie trzeba przełożyć na przyszły tydzień. Potem Ironman szurnął termosem z obiadem, gotowanym przeze mnie rano na akord, więc mój prawie-że-oficjalny strój poszedł do pralki, a zamiast Ważnego Spotkania miałam Dokładne Sprzątanie. 

I tak dalej, i tak dalej. Około 5 po południu byłam już zmęczona, śpiąca i zniechęcona. W dodatku wymarzłam na spacerze z Ironmanem. Oznajmiłam mężowi, że nie jadę na clubbing. Mąż zastosował sztukę łagodnej perswazji i został z dziecięciem, podczas gdy ja wybrałam się radośnie w samotną podróż na Agrykolę. Zrezygnowałam w połowie, bo Centrum stało. Stwierdziłam, że zapakuję wierzchnie dwa polary do plecaka i dobiegnę na miejsce zbiórki, zaliczając przy okazji rozgrzewkę. Aha, aha. Tyle, że Hankaskakanka - Mistrzyni Logistyki (patrz akapit pierwszy) zapomniała zabrać Gacka. A miała na stadionie biegać przyspieszenia. Pamparampam. Zadzwoniłam do Autorki Planu vel Szefowej i dowiedziałam się, że nikt nie będzie biegał w moim tempie, więc nawet nie zabiorę się na przyczepkę. Bardzo smutna zawróciłam na pięcie i pobiegłam do domu. Niejakiej pociechy, a raczej schadenfreude, doznałam na widok samochodów stojących w korkach, bo, w porównaniu z nimi, trzymałam prędkość ponaddźwiękową. No i w domu mąż robił zupę dyniową (ugotowałam w życiu dziesiątki, jeśli nie setki garnków zupy dyniowej i nigdy nie wyszła mi taka dobra!). Więc, w sumie, bilans zysków i strat wyszedł na zero.

Dzisiaj wstałam, gdy zadzwonił budzik, czyli było jeszcze bardzo ciemno. Bez przeszkód dotarłam na Agrykolę (Ogród Saski zostawiam na zimę, bo jest jako-tako odśnieżany). Fantastyczne warunki treningowe: ciemności i lodowaty wiatr. Podstawy teoretyczne: rozgrzewka + 5 x 1000 m po 4:30 min/sek z 3-minutowymi przerwami + 4 x 200 m po 51 sek z 200-metrowymi przerwami + schłodzenie. Wykonanie: 1.1 km rozgrzewki, podczas której naciągnęłam na czapkę kaptur od wiatrówki i pożałowałam, że nie założyłam jeszcze chociaż koszulki z krótkimi rękawami na podkoszulek termalny. Nad Kanałem Piaseczyńskim duło aż miło. O mało nie przewróciłam się o własne nogi, gdy w tej zimnicy i szarówce zobaczyłam siedzącą na ławce i czytającą książkę panią. Zupełnie, jakby to było ciepłe, majowe popołudnie. Ochłonęłam z szoku, zdjęłam kaptur, który zaczął mi przeszkadzać i zaczęłam pierwszą kilometrówkę. Koszmar. Nogi jak z waty albo drewna, całe ciało sztywne i do tego jakieś takie wewnętrzne rozmemłanie "łeeee, nie chce mi się, nie chce mi się, nie chce mi się".  4:34 min/km. 3 minuty przerwy - smarkanie nosa, poprawianie buffa. Podczas drugiej kilometrówki coś nagle przeskoczyło: nie to, że pofrunęłam, ale zrobiło się po prostu łatwiej i milej. Minus lodowaty wiatr. 4:26 min/km. Kolejne: 4:25 min/km, 4:28 min/km, 4:27 min/km. 

Nie wiem, co mi się ubzdurało, ale zamiast czterech 200-metrówek zrobiłam 6. Znów skleroza. I biegałam je niezbyt równo, a niektóre za daleko. Pierwsze cztery: 48 sek, 49 sek, 52 sek, 51 sek. Potem 220 m w 56 sek (omijałam psy i się zagapiłam) i 213 m w 51 sek. Do domu. Śniadanie, szorowanie, przebieranie i przewijanie Ironmana po śniadaniu, układanie do porannej drzemki (jego, ja nie mam czasu na takie luksusy), rozciąganie (to ja, bo Ironman w trakcie zabawy robi skłon w szpagacie), prysznic. No i dnia ciąg dalszy. Jutro chyba pobiegam pierwszy zakres, a 200-metrówki, 400-metrówki i ich dalsze wielokrotności zostawię sobie na niedzielę. Skorzystam ze zmiany czasu i ukradnę godzinę snu. 

O ile nie zapomnę przestawić zegarka. 

Opowiem, jak mi poszło. 

wtorek, 25 października 2011

Urodziny nr 2

Mój blog ma 2 lata.

Z tej okazji zapraszam na izotonik...


... i dziękuję Wam za wszystkie odwiedziny i komentarze.

Nawet nie przypuszczałam, że aż tak wciągnę się w pisanie!

PS. Z tyłu jest nawet tort, tzn. wybitnej pyszności ciasto czekoladowe upieczone przez PS :)

niedziela, 23 października 2011

Prać czy nie prać

Jeśli przed porannym treningiem termometr pokazuje +3, gdzie jestem? Tak, tak - już w Warszawie. Wróciliśmy wczoraj. Kiedy czekaliśmy na bagaż, przyleciał samolot z Rzeszowa i widok ludzi w jesionkach, kurtkach i czapkach, na dobre uzmysłowił mi, że lato już naprawdę się skończyło.

Nawet miałam wczoraj pobiegać, wykorzystując dosyć wczesny powrót, jednak dom przywitał nas wywalonymi korkami i lodówką roztaczającą czarowne wonie padliny. Trzeba było zająć się wywalaniem zawartości, wietrzeniem, itp i czas do wieczora jakoś sam zleciał.

Rano wykorzystałam to, że po raz pierwszy od bardzo dawna obudziliśmy się przed Ironmanem. To znaczy zostawiłam chłopaków i poleciałam na trening. Trochę mi się zeszło z wybieraniem, bo trzeba było wygrzebać długie legginsy, termalny podkoszulek (ble), wiatrówkę, czapkę (podwójne ble), buffa, rękawiczki (fuj, fuj, fuj) i dopiero mogłam ruszać z zabawą. Wybrałam sobie Agrykolę, licząc na pustą pętlę wokół Kanału Piaseczyńskiego i luzy na bieżni.

Podstawy teoretyczne: 45 min w tempie 5:07 min/km, 6 x 200 m po 51 sek, 200 m przerwy. Plus rozgrzewka i schłodzenie. Rozgrzewki było może 1.5 km, ale może trochę mniej - nie wiem, bo Gacek długo nie mógł znaleźć satelity i pytał mnie "Are you indoors?". Jak najbardziej nie! Po trzecim zrestartowaniu urządzenia (wiele się nauczyłam po kilkunastu latach pracy biurowej i rozpaczliwych telefonach do informatyków, którzy zaczynali udzielanie pomocy od prawd uniwersalnych: "Proszę zrestartować komputerek."), satelita znalazł mnie i Gacka. Ufff. 45 minut zrobiłam z wielką przyjemnością w średnim tempie 5:04 min/km. W międzyczasie pojawiła się straszna ilość policjantów i radiowozów, a to na okoliczność popołudniowego meczu Legia - Widzew. Przeniosłam się w stronę bieżni i - klops. Mecz czy trening młodzieży piłkarskiej. Trudno - wróciłam nad Kanał Piaseczyński. Pierwsza dwusetka w tempie, druga w 53 sek (musiałam zwolnić, żeby wyminąć policjantów ustawiających barierki), trzecia w 50 sek, czwarta 52, piąta 51, szósta - 50. Jeszcze małe schłodzenie i mogłam wracać do domu na prawie 20 min rozciągania. Fajny trening w szary i zimny poranek.

W nawiązaniu do tytułu posta: przekartkowałam październikowy numer Runner's World, natrafiając na artykuł o 10 rzeczach, które najbardziej wkurzają biegaczy. Nieco zdumiał mnie problem nr 1 - pan narzeka, że koszulki z materiałów technicznych śmierdzą i musi je prać po 3 zużyciach. RW podaje rozwiązanie problemu: po treningu przepłukać koszulkę w umywalce. E? Czy wykażę się obsesyjnym dbaniem o higienę, jeśli napiszę, że prostszym rozwiązaniem wydaje się upranie koszulki po każdym treningu? No, chyba, że to koszulka z wełny merynosa - te rzeczywiście można katować kilka razy, zanim nabiorą, emmmm, bukietu piżmowego. Czy ktoś wie, co stoi na przeszkodzie w praniu biegowych koszulek, kiedy się człowiek w nie treningowo spoci?

Miłego tygodnia!

środa, 19 października 2011

Lato, arrivederci!

Kończymy nasze słoneczne wakacje w jeszcze trochę letnim skrawku Europy. I tu dni robią się coraz krótsze - słońce zachodzi przed 7, dość szybko zapada zmierzch i robi się chłodno. Ranki są bardzo rześkie. Myślę sobie ze smutkiem, że następne ciepłe dni przyjdą dopiero w kwietniu (jeśli będziemy mieli szczęście), a potem przypominam sobie miłe aspekty zimy: ośnieżony Las Kabacki, śnieg w górach (narty!!). Jakoś to będzie. 

We wtorek ruszyliśmy się na wycieczkę w okoliczne góry. Nic wielkiego, bo najwyższy szczyt ma trochę ponad 800 m npm, ale widokowo pięknie. Zatrzymaliśmy się na popas i spacer w starożytnym (korzystali z niego już Rzymianie) uzdrowisku - Caldas de Monchique. Dosyć zaskakujące miejsce - widoki i architektura jak w alpejskich kurorcikach plus bujna zieleń palm, pinii, eukaliptusów i mnóstwo kwiatów. Gdyby nie kilka niemieckich wycieczek, które skubią każdy krzak omawiany przez przewodniczkę, nawołują się gromkimi pohukiwaniami, byłoby idyllicznie.

Po powrocie i zakupach w celu uzupełnienia lodówki, mieliśmy dosłownie chwilę na trening. Wybrałam 8 km pierwszego zakresu, bo z niczym innym nie zmieścilibyśmy się w czasie, który został nam pomiędzy powrotem a rozmową telefoniczną, na którą umówiony był mój brat. Zostawiliśmy Ironmana pod jego opieką i ruszyliśmy. Po pierwszym kilometrze na okolicznej pętelce wiedziałam, że to nie jest dzień na powolny cross. Potrzebuję dotrzeć silnik. No i wyszło 8 km bnp z ostatnim kilometrem (tym, który zawiera 700-metrowy podbieg a la Agrykola) w tempie 4:47 min/km. Ten ostatni kilometr poczułam już jako mocny, ale poza tym - nic. Jestem coraz bardziej ciekawa powrotu do Warszawy i biegania po płaskiej nawierzchni.

Powolutku układam sobie plany. Do końca roku będę chciała skupić się na sile, którą ostatnio zaniedbałam. Miałam po prostu fuksa, że w tym roku dużo wyjeżdżałam w niezbyt płaskie miejsca i tylko dlatego nie straciłam jeszcze do końca wszystkiego, co wypracowałam przez parę lat w pieczarkarni. Myślę, że jedno wyjście na porządną sesję jest w zasięgu moich możliwości czasowo - organizacyjnych. Raz w tygodniu będę też chodzić na clubbing. Mam bardzo dużo czasu do maratonu, więc chciałabym sporo uwagi poświęcić sile i technice, wiedząc już, że wyciągam z nich więcej korzyści niż z nabijania kilometrów.

Nietypowe miałam lato. Teraz macham mu na do widzenia i powoli oswajam się z nadejściem mojej ulubionej pory treningowej. 

Teraz z cyklu "polecam":

1. Agnieszka i Olek, czyli duet trenerski z wczasów odchudzających, publikują serię artykułów o najczęstszych błędach treningowych biegaczy - amatorów. Artykuły ukazują się na biegajznami.pl. Pierwszy można przeczytać tutaj.

2. Nie wiem, czy mieliście okazję przeczytać o sukcesach dwojga forumowiczów z bieganie.pl. DOM była piątą kobietą w Maratonie Warszawskim, przybiegając do mety z fantastycznym czasem 2:48:47. Według mnie, warto przeczytać jej własną relację z maratonu i opis treningów. Jak widać, nie trzeba biegać 120 km tygodniowo i katować się cotygodniowymi wielogodzinnymi wybieganiami, żeby osiągnąć taką formę. Drugi forumowicz - Kulawy Pies - Poznań Maraton ukończył w 2:38. Opis jego planu można znaleźć tutaj. Średni kilometraż - ok. 74 km  tygodniowo, przeważnie w 4 wyjściach. Dużo bardzo mocnych treningów jakościowych.

Czasy obydwojga są dla mnie nieosiągalne, jednak metody treningowe - mniej objętości, a więcej jakości - ogromnie mi się podobają. Oczywiście, z zachowaniem wszelkich proporcji, ponieważ mój głęboki trzeci zakres, to tempo ich swobodnych wybiegań.

No to idę trochę popływać (czytaj: potaplać się dyrektorską żabką) i rozciągnąć zastałe gnaty. W ramach pożegnania lata, rzecz jasna. Jeszcze jeden trening na miejscu, a potem - akcja "powrót".

Pisałam, że jest po sezonie...

Widok z południowo-zachodniego krańca Europy

Kurorcik

niedziela, 16 października 2011

Słonecznie

Bez rozwodzenia się na temat okoliczności przyrody (codziennie to samo: słońce, przyjemne ciepło, bezchmurne niebo), napiszę o ciągu dalszym treningów.

Mimo wakacji, mam z bieganiem trochę pod górkę. Dosłownie i w przenośni. Tak jak pisałam, nie jest płasko. Powiedzmy, że różnice terenu to raczej skala Agrykoli (ale 700-metrowej) albo Oboźnej, tyle, że występują jedna po drugiej. Tzn. biegnie się albo pod górę albo z góry. Zrobiłam mały rekonesans i znalazłam kawałek drogi - powiedzmy, że ok. 200-metrowy, który jest stosunkowo płaski, czyli ma niewielki kąt nachylenia. Odkrycie jest doniosłe, ponieważ mój trening na 10 km przewiduje, co w sumie nie powinno mnie dziwić, sporo pracy nad szybkością.

I tak, w środę rano ruszyłam z kolejnym treningiem. 8 km pierwszego zakresu (czytaj: powolnego crossu) i 10 x 1 min po 4:30 min/km, z przerwami 1 min po 5:30 min/km. 8 km oznaczało cztery okoliczne pętle z kawałkiem. Kiedy wychodziłam z domu, słońce jeszcze nie świeciło, powiewała przyjemna bryza. Pod koniec pierwszej pętli wyszło słońce. Na drugiej zrobiło mi się ciepło. Na trzeciej - gorąco. Na czwartej czułam się jak grillowana krewetka. Walcząc z pokusą wcześniejszego powrotu do domu, dodreptałam jeszcze tyle, ile było trzeba do 8 km i ruszyłam z pierwszą minutówką. Niefartownie wybrałam szybsze bieganie po lekkim nachyleniu w górę. Po 5 minutówkach byłam zwęgloną krewetką z grilla. Zrobiłam dłuższą i wolniejszą przerwę, przebiegłam jeszcze 3 minutówki i na ostatnich nogach, bardzo zniechęcona do biegania (znowu), wróciłam do domu. Odżyłam po rozciąganiu, prysznicu, śniadaniu i taplaniu się w basenie, połączonym z kolejnym rozciąganiem. Gdybym tak dała radę i wygospodarowała czas na jedno rozciąganie w basenie w tygodniu, już po powrocie do domu... Na razie zastanawiam się jak upchnąć jedną siłownię, bo bez tego z biegania będzie jedno wielkie nic, więc nie będę zagalopowywać się w marzeniach o luksusie.

W czwartek wyszłam na pętelkę późnym popołudniem. Teoretyczne podwaliny treningu: 20 min po 4:55 min/km, 3 x 400 m w 1:41 min, przerwy 400 m, 2 x 1.6 km po 4:55 min/km z jednominutową przerwą. Poleciałam najpierw do głównej szosy, bo wydawało mi się, że prowadząca do niej droga jest w miarę płaska. Nie była, ale dobiegłam do końca, uskakując w krzaki przed samochodami, i zawróciłam na pętelkę. Średnie tempo 4:54 min/km, choć cały czas zdawało mi się, że biegnę znacznie wolniej. 400-metrówki wyszły nierówne: 1:45, 1:36, 1:36. Z ozorem na wierzchu zabrałam się do ostatniego elementu, czyli 2 x 1.6 km. Pierwszy odcinek przebiegłam w 4:52 min/km (znów przyspieszyłam obok psa!), a drugi równo w 4:55 min/km (nie było psa). Po dwóch skróconych treningach i towarzyszącym im zmęczeniu, myślałam, że nie dam rady, ale... Jak to nigdy nic nie wiadomo.

W piątek nie biegałam, za to znów potaplałam się i porozciągałam w basenie. W sobotę - jedno wielkie lenistwo.

Niedziela. Dziś startują w Poznaniu Emilka, DrProctor i Tete. Trzymam za nich mocno kciuki! A ja? Wyciągnęłam męża na poranny cross. Przyjechał do nas mój brat i bohatersko zgodził zostać się z Ironmanem, który pokazuje ostatnio małe rogi. Albo raczej - kolejne zęby. Są i nocne recitale (od 6 do 11 pobudek w ciągu jednej nocy), i płynne przechodzenie ze śmiechu w rozpaczliwy szloch, i organizowanie zawodów sprawnościowych (jak daleko szurnę zabawką i jak szybko matka / ojciec / wujek zaaportuje, zanim zacznę wyć). I takie tam.

Wracając do porannego crossu - polecieliśmy na plażę, na której dziś wielka fala i silny wiatr (od 20 do 24 węzłów), z niej wspięliśmy się wąską ścieżką na klif, po czym ostrożnie zeszliśmy na drugą plażę, z której zawróciliśmy, bo nie mogliśmy znaleźć ścieżki na kolejny klif. Pobiegliśmy zatem "naszą" plażą do miasteczka, po drodze zaliczając kilometrowy podbieg, za którym był następny - na cypel nad portem. Oblecieliśmy cypel, wspięliśmy się na wzgórze i wróciliśmy do miasteczka, na plażę i do domu. Wyszło 9 km (zamiast 12), a nieziemsko się zmęczyłam. I podbiegami, i kluczeniem wąskimi ścieżynkami między ostrymi kamieniami (w butach treningowo-startowych, bo nie zabrałam trailówek), i bieganiem pod mocny wiatr i palącym słońcem. Ale piękny to był bieg.

Zamiast zdjęcia będzie piosenka. Zupełnie a propos niczego - przyjaciółka zamieściła ją na FB w ramach odświeżania muzycznych wspomnień.


Blogacze, mknijcie jak tutejszy wiatr! Czekam na Wasze relacje z Poznania.

wtorek, 11 października 2011

Przed i w trakcie

Od czego zacząć?

Chyba nie ma sensu opowiadać o kilku dniach poprzedzających nasze wakacje, czyli o załatwianiu spraw i trzech P (pranie, prasowanie, pakowanie)? W środę byłam na Agrykoli. Po 10 dniach niebiegania z powodu wirusa (na szczęście sobie poszedł), rzuciłam się na taki trening: rozgrzewka, technika (znów skipy, wieloskoki, bieg tyłem i takie tam), siła (wykroki i chodzenie w kucki). To nie wszystko, ma się rozumieć. Potem 4 x 200 m w 51 sek (za każdym razem wychodziło 52-53 sek, ale  jakoś się zgapiałam i... "o-o, 220 metrów"), 200-metrowe przerwy, 4 x 1000 m po 4:30 min/km (o tym za chwilę), 2 x 400 m w 1:41. 

Na pierwszej kilometrówce pobiegłam 4:20 min/km, czyli, oczywiście, za szybko, po czym prawie padłam. 10 dni przerwy, trochę techniki i siły, 200-metrówki i została ze mnie dętka. Drugą kilometrówkę zrobiłam w 4:28 i trzecią też. A czwartej nie zrobiłam, poprzestając na jednej 400-metrówce, którą pobiegłam, ma się rozumieć, parę sekund za szybko. Do domu wróciłam zniechęcona do wszystkiego, z bieganiem na czele. Po bojowym nastroju i głodzie biegania, została tylko niestrawność.

W piątek wyjeżdżaliśmy, ale w czwartek zdążyłam jeszcze spotkać się z bawiącą przejazdem w Warszawie Anią Ha, której Ironman nie chciał wypuścić. 

Podróż mieliśmy dwuetapową. Na miejscu okazało się, że o płaskich odcinkach mogę sobie pomarzyć, choć przed wyjazdem patrzyłam na mapę i wydawało mi się, że, wręcz przeciwnie, trudno mi będzie zrobić trening crossowy. Hm. No więc zamiast 15 km pierwszego zakresu, w ciepły wieczór wyborczy zrobiłam 12.5 km crossu, czyli obleciałam kilka razy okoliczną pętelkę w systemie góra-dół-góra. Połowę trasy biegłam już po ciemku i decyzję o powrocie powzięłam, gdy zza jednego z płotów wychynął olbrzymi wilczur, który dosyć stanowczo protestował przeciwko mojej obecności w sąsiedztwie. Płot nie sprawiał wrażenia solidnego i nie był wysoki, więc możliwe, że zrobiłam życiówkę na jednym z podbiegów. 

Wczoraj popływałam i zafundowałam sobie rozciąganie w basenie, bo nikt nie patrzył na moją pokraczną żabkę ani wypinanie tego i owego w wodzie. Jest już po sezonie, więc cicho i pusto. Nie licząc wilczura.

Ciąg dalszy nastąpi.



poniedziałek, 3 października 2011

Silesia Półmaraton

Uległam wszelkim pokusom i posłuchałam głosu rozsądku, tzn. nie pobiegłam w Silesia Półmaratonie. Za to kibicowałam. Pobiegł mąż, który w ogóle nie przygotowywał się do tego startu i miał mnie tylko poprowadzić na życiówkę. Nie wymagało to od niego specjalnych treningów biegowych - raczej szkolenia się w sztuce cierpliwości, łagodnej perswazji oraz wytrwałości.

No ale już wiadomo, że wycięłam numer i się pochorowałam, więc mąż biegł sam. Podobno przed pierwszym okrążeniem miał nawet pomysł na żywsze tempo, ale podbieg w okolicach ZOO pozbawił go złudzeń. Cytat "Wiesz, to było 2 km Sanguszki". Razy 3, bo trasa prowadziła po 3 siedmiokilometrowych pętlach. Na drugiej pętli wyszło słońce, a na trzeciej był już prawdziwy upał. Mimo wszystko, mąż zameldował się na mecie z czasem 1:40, więc jestem z niego bardzo dumna.

I on i ja wróciliśmy z jak najlepszymi opiniami o organizacji półmaratonu: bardzo ładna (choć niezbyt łatwa) trasa, dobrze zabezpieczona, 6 punktów odżywczych (tzn. dwa na każdej pętli), sprawne wydawanie pakietów startowych, sprawna obsługa medalowo-nawadniająca na mecie, posiłek regeneracyjny (co prawda grochówka, której szczerze nie znoszę, ale to nie restauracja, żeby sobie trochę pokaprysić). Czego chcieć więcej? Aha, jeśli ktoś nie czuł się gotów na półmaraton, mógł wystartować w biegu na 7 km.

Przy okazji dowiedziałam się, że Park Kultury i Wypoczynku jest jednym z pierwszych na świecie przykładów świadomej rekultywacji terenów poprzemysłowych. I jednym z największych parków miejskich na świecie.

Postanowiłam, że pobiegnę w Chorzowie w przyszłym roku, o ile, oczywiście, nie zmoże mnie jakaś jesienna cholera albo nie wpadnę na pomysł, żeby zmierzyć się ze złymi wspomnieniami z maratonu w Poznaniu.

Od jutra zaczynam przygotowania do Biegu Niepodległości.

Miłego tygodnia!