I tak dalej, i tak dalej. Około 5 po południu byłam już zmęczona, śpiąca i zniechęcona. W dodatku wymarzłam na spacerze z Ironmanem. Oznajmiłam mężowi, że nie jadę na clubbing. Mąż zastosował sztukę łagodnej perswazji i został z dziecięciem, podczas gdy ja wybrałam się radośnie w samotną podróż na Agrykolę. Zrezygnowałam w połowie, bo Centrum stało. Stwierdziłam, że zapakuję wierzchnie dwa polary do plecaka i dobiegnę na miejsce zbiórki, zaliczając przy okazji rozgrzewkę. Aha, aha. Tyle, że Hankaskakanka - Mistrzyni Logistyki (patrz akapit pierwszy) zapomniała zabrać Gacka. A miała na stadionie biegać przyspieszenia. Pamparampam. Zadzwoniłam do Autorki Planu vel Szefowej i dowiedziałam się, że nikt nie będzie biegał w moim tempie, więc nawet nie zabiorę się na przyczepkę. Bardzo smutna zawróciłam na pięcie i pobiegłam do domu. Niejakiej pociechy, a raczej schadenfreude, doznałam na widok samochodów stojących w korkach, bo, w porównaniu z nimi, trzymałam prędkość ponaddźwiękową. No i w domu mąż robił zupę dyniową (ugotowałam w życiu dziesiątki, jeśli nie setki garnków zupy dyniowej i nigdy nie wyszła mi taka dobra!). Więc, w sumie, bilans zysków i strat wyszedł na zero.
Dzisiaj wstałam, gdy zadzwonił budzik, czyli było jeszcze bardzo ciemno. Bez przeszkód dotarłam na Agrykolę (Ogród Saski zostawiam na zimę, bo jest jako-tako odśnieżany). Fantastyczne warunki treningowe: ciemności i lodowaty wiatr. Podstawy teoretyczne: rozgrzewka + 5 x 1000 m po 4:30 min/sek z 3-minutowymi przerwami + 4 x 200 m po 51 sek z 200-metrowymi przerwami + schłodzenie. Wykonanie: 1.1 km rozgrzewki, podczas której naciągnęłam na czapkę kaptur od wiatrówki i pożałowałam, że nie założyłam jeszcze chociaż koszulki z krótkimi rękawami na podkoszulek termalny. Nad Kanałem Piaseczyńskim duło aż miło. O mało nie przewróciłam się o własne nogi, gdy w tej zimnicy i szarówce zobaczyłam siedzącą na ławce i czytającą książkę panią. Zupełnie, jakby to było ciepłe, majowe popołudnie. Ochłonęłam z szoku, zdjęłam kaptur, który zaczął mi przeszkadzać i zaczęłam pierwszą kilometrówkę. Koszmar. Nogi jak z waty albo drewna, całe ciało sztywne i do tego jakieś takie wewnętrzne rozmemłanie "łeeee, nie chce mi się, nie chce mi się, nie chce mi się". 4:34 min/km. 3 minuty przerwy - smarkanie nosa, poprawianie buffa. Podczas drugiej kilometrówki coś nagle przeskoczyło: nie to, że pofrunęłam, ale zrobiło się po prostu łatwiej i milej. Minus lodowaty wiatr. 4:26 min/km. Kolejne: 4:25 min/km, 4:28 min/km, 4:27 min/km.
Nie wiem, co mi się ubzdurało, ale zamiast czterech 200-metrówek zrobiłam 6. Znów skleroza. I biegałam je niezbyt równo, a niektóre za daleko. Pierwsze cztery: 48 sek, 49 sek, 52 sek, 51 sek. Potem 220 m w 56 sek (omijałam psy i się zagapiłam) i 213 m w 51 sek. Do domu. Śniadanie, szorowanie, przebieranie i przewijanie Ironmana po śniadaniu, układanie do porannej drzemki (jego, ja nie mam czasu na takie luksusy), rozciąganie (to ja, bo Ironman w trakcie zabawy robi skłon w szpagacie), prysznic. No i dnia ciąg dalszy. Jutro chyba pobiegam pierwszy zakres, a 200-metrówki, 400-metrówki i ich dalsze wielokrotności zostawię sobie na niedzielę. Skorzystam ze zmiany czasu i ukradnę godzinę snu.
O ile nie zapomnę przestawić zegarka.
Opowiem, jak mi poszło.